niedziela, 27 marca 2011

Wiosenny Warszawski Marszobieg - czyli bunt przeciwko medykom...

ZROBIŁAM TO !!! Debiut (co prawda biegowy w połowie, ale zawsze debiut) w Warszawskiej Połówce zaliczony :)
Było parę ważnych kroków, które mnie poprowadziły jednak do udziału:


KROK 1. W piątek mail do Biura Zawodów z prośbą o przekazanie pakietu startowego koleżance albo w ostateczności zamianę na prenumeratę "BIEGANIA". Odpowiedź z Biura: Już nie można, za późno. 

KROK 2. Post na blogu Emilii. Emilia chorutka cała, ale biegnie twarda sztuka. Nastąpiła wówczas moja krótka refleksja  nad tym, czy warto odkładać, rezygnować, poddawać się. Zakiełkowała myśl buntu wobec medyków i rehabilitantów.

KROK 3. Newsletter Półmaratonu - przeczytałam informację o konkursie adidasa na przebranie. To był pomysł - skoro nie mogę biec, to zrobię sobie wesoły spacer w przebraniu, a może przy okazji coś wygram. Najpierw chciałam za żółwia albo ślimaka stosownie  do planowanego tempa, ale ciężko z kostiumami.  Skorupę na plecy musialabym strasznie długo malować ;-) Do głowy przyszła mi wiosna.

KROK 4. Kompletowanie stroju zajęło mi 30 minut i kosztowało 60 zł.  5 min. drogi od domu kupiłam sukienkę second-hand i w hurtowni sztucznych badziewi "Kroton" nabyłam wszystkie te motylki, ptaszki, kwiatki i wstążki, które do siebie przyczepiłam.

KROK 5. Próbny marsz pod domem był bezbolesny, więc uznałam, że idąc zmieszczę się w 3 godzinach i jest duża szansa, że mój mięsień pozostanie przytwierdzony na swoim miejscu (później jak się okazało dostał trochę w kość).

KROK 6. Spotkanie z Emilią przed startem.  Głupio było mi tak samej w kiecce i wianku (mąż odmówił przybycia z dziećmi rano), ale umówiłam się na starcie z Emilią i razem stanęłyśmy grzecznie za ostatnim pacemakerem. To mi dodało otuchy - dzięks Emilia!


Niedziela 10:00 - pif paf!

Już minutę po starcie zrozumiałam, że ja tego półmaratonu nie przejdę. Zinow miał rację. Zaczęłam przeplatać marsz truchtem, tym bardziej że dobrze się czułam, chociaż na początku łydki były sztywne. Wokół strasznie dużo miłych komentarzy, wołanie "dawaj Wiosna!", "O patrzcie Wiosna biegnie - nareszcie!" Brawa, trąbki, fotki. Bardzo przyjaźni byli też podawacze wody. W sumie nie spodziewałam się tego wszystkiego i w efekcie banana miałam na twarzy cały czas.



Galloway ma rację, że strategia run-walk-run nie jest głupia. Co prawda u mnie interwały były chaotyczne i uzależnione np. od terenu, ale z ręką na sercu mówię, że się bardzo mało zmęczyłam tak w ogóle. Pod Sanguszki biegłam, ale ze śródstopia, żeby oszczędzać udo. Tak tam grali, że nie dało się iść ;-)
 Wkurzył mnie tylko jakiś debil policjant na Rozbrat, który jak szłam, powiedział "To może od razu lepiej się położyć? Tu się biegnie!" CHWDP ;-)

Na końcówce, na wysokości Teatru Wielkiego poczułam w nogach ogień. Masa kibiców, adrenalina... A co mi tam, mięśnie już rozgrzane - od krótkiego sprintu nic się chyba nie stanie.  Nie miałam footpoda, ale myślę że od tego miejsca biegłam < 5min/km.  Coś mnie niosło, było fantastycznie, śmiałam się i prułam do mety w tych ptaszkach, wstążkach i wianku. Dobiegłam na 2:26:54 netto.


I noga cała! Nic się nie urwało, pod pośladkiem lekko pobolewa, ale nie bardziej niż wcześniej. A ja mogę teraz z czystym sumieniem zrobić małą przerwę w bieganiu na regenerację i fizjoterapię.

sobota, 26 marca 2011

Idę

...po pakiet. Chrzanić to, ktoś musi zamykać stawkę. To będzie długi, WIOSENNY spacer ;-) 

ps. a poza tym muszę usłyszeć te bębny

środa, 23 marca 2011

Będzie do przodu i w górę, ale ...po krótkiej przerwie

Po bardzo udanym sportowo dniu wczorajszym czyli rano trening wspinaczkowy, a wieczorem bieg (9 km, w tym 3 km w tempie 5:20, a przed i po 3 km w truchcie) dziś usłyszałam "wyrok".
Pan ortopeda i rehabilitant zgodnie stwierdzili, że jeśli nie chcę sobie urwać do końca mięśnia, to mogę ZAPOMNIEĆ o półmaratonie! Niestety jest duże ryzyko całkowitego urwania przyczepu na skutek długotrwałego przeciążenia podczas biegu :-(  szczególnie jeśli złapałby mnie zmęczeniowy skurcz, bo wtedy mięsień się skraca i wywiera siłę mechaniczną na miejsce przyczepu. 

Co gorsza mam na 3 tygodnie zakaz wszelkich sportów, w których używa się tej grupy mięśni. Moja rozmowa w gabinecie wyglądała tak:
- A czy mogę biegać wolno? - Nie.
- A czy mogę biegać bardzo wolno?  - Nie.
- No dobrze, to może jakiś nordic walking? - Nie, za bardzo napinają się mięśnie z tyłu uda.
- To może chociaż spacery? - Tu znaczące westchnięcie i mina pt. "Co za upierdliwa pacjentka"
- A co ze wspinaniem?  - Może pani ćwiczyć obręcz barkową.
- Godzinę później zadzwoniłam do gabinetu z nowym pomysłem "A czy mogę pływać kraulem?" - Nie.
Tylko fizykoterapia (10 x laser) i zero rozciągania, bo pogłębiam uraz. Czyli ćwiczenia z Ortorehu do kosza.

Gdybym była Zeusem niechybnie rozniosłabym teraz służbę medyczną swoim piorunem.

Dowiedziałam się też, że gdybym przyszła w ciągu 2 tygodni po kontuzji sprawa byłaby prostsza i teraz pewnie nie byłoby żadnego problemu. Mam nauczkę na przyszłość, żeby nie myśleć sobie, że jestem taka twarda i nawet jak trochę boli, to ja to zniosę i samo się wyleczy. Z drugiej strony świat się na warszawskiej połówce nie kończy i lepiej mieć nogę nie urwaną niż urwaną. A poza tym jak przypakuję teraz na obręcz barkową, to bójcie się jurajskie skały ;-)
I tym optymistycznym akcentem chwilowo kończę życząc wszystkim startującym w Warszawie pobicia życiówek i udanego biegu. Będę trzymać za Was kciuki!


poniedziałek, 21 marca 2011

Zagadka na cztery litery rozwiązana

 Po prawie 5 miesiącach od kontuzji, gdybaniu, rehabilitacji w ciemno i różnych "może naderwane", "eee, tylko naciągnięte" postanowiłam wreszcie rozwiązać zagadkę na cztery litery. Moje cztery litery :)
Właśnie leży przede mną świeżutki opis USG mięśnia goleniowo-kulszowego od dr Małgorzaty Serafin-Król - obleganej i polecanej specjalistki od ultrasonografii.  Samo badanie trwało prawie 40 min (!) w różnych pozycjach czyli nie na chybcika (pani doktor nawet sięgnęła po grubaśny Atlas anatomii człowieka i coś tam sprawdzała).  Na koniec dostałam piękną "laurkę" z fotkami i okazuje się, że naderwałam sobie więcej rzeczy niż mi się zdawało, ale nastąpiło już wygojenie, a przy okazji zesztywnienie i zwłóknienie, chociaż się regularnie ruszam (biegam/wspinam/rozciągam) :-(

Poniżej parę cytatów z dr Król: 

"W części tylnej objawy przebytego naderwania torebki stawowej od strony głowy kości udowej z nierównym zarysem..."

"Objawy przebytego uszkodzenia przyczepu mięśnia czworobocznego uda przy guzie kulszowym z nieregularnym ogniskiem zwłoknień i zwapnieniem nad guzem kulszowym"

" Obraz odpowiada również przebytemu naderwaniu przyczepu mięśni goleniowo-kulszowych w warstwie głębokiej"

No cóż, w środę idę z tym USG do ortopedy. A w niedzielę półmaraton....

Na koniec, z okazji zobrazowania czterech liter oraz zbliżających się powoli Świąt Wielkanocnych pozwolę sobie podsumować wszystko bardzo kontekstowo-okolicznościowym obrazkiem :)


niedziela, 13 marca 2011

www.naturalnedopalacze.pl

Żeby nie wiem, jak było źle, SŁOŃCE i oznaki wiosny na ziemi oraz niebie wstrzykują do mózgu taką dawkę pozytywnej energii, że już można odstawić pochłanianą w ponure poranki kawę, czekoladę i inne sztuczne serotonino-endorfino-generujące dopalacze:-)



Czas na najlepsze dopalacze czyli www.naturalnedopalacze.pl. Nawet błotko, w którym się dziś taplałam na porannym treningu jakieś takie fajne się wydawało. Na bieganie wybrałam Las Sobieskiego w Wawrze.  Widziałam zdjęcia butów Hanki z Kabat, widziałam wczorajsze foty z GP Warszawy i trzeba przyznać, że mój las też zamienił moje białe buty w czarne buty.
Początkowo był plan na 18 km czy coś koło tego, ale chyba już k^%&^$$# tradycyjnie przed ważnym startem zaczęło mi nawalać gardło, więc plan uległ modyfikacji. Po bieganiu z infekcją przed Biegnij Warszawo skończyłam kibicując, więc teraz rozsądek zwyciężył i kaszląc konkretnie co jakiś czas zrobiłam marne 10 km.  Hm, nie jest to kilometraż pod połówkę, ale zawsze coś.  Ogólnie przestałam sobie robić nadzieję na jakieś wyniki chwilowo - chciałabym w dobrym stanie dobiec/domaszerobiec do mety PW i tyle. Póki co...

Nie pisałam za dużo ostatnio, bo wydarzeń specjalnych brak, ale może parę wydarzonek z mijającego tygodnia -  
Otóż w poniedziałek: WYGIĘŁAM ŚMIAŁO CIAŁO 
a właściwie to mi je wygięto i wtedy się zorientowałam, do kogo ja trafiłam na wizytę. Myślałam, że to będzie coś w stylu Ortoreh, ale u osteopaty vel kręgarza poleconego przez Hankę, kości strzelają aż miło. To była moja pierwsza wizyta u takiego magika i wcześniej nie miałam przyjemności, żeby ktoś mi coś przestawiał w szkielecie, ale osteopata wziął mnie z zaskoczenia. A potem powiedział po prostu - miała Pani zablokowany staw krzyzowo-biodrowy. Aha...
Natomiast cel wizyty czyli pozbycie się bólu od naderwanego mięśnia nie został niestety zrealizowany.
Ba, może nawet naderwał się jeszcze bardziej, bo pan osteopata zataczał moją nogą ogromne koła, naciskał ją, wyginał i tylko pytał czy boli :-( No, boli.

We wtorek małe święto i nie mówię tu o Dniu Kobiet, bo było to ŚWIĘTO PODJĘCIA DECYZJI. To niesamowite, ale prawie ROK szukałam dla siebie odpowiedniego soft-shella - ciągle mi coś nie pasowało, a to bez wywietrzników, a to kolor nie ten, za sztywny, za cienki, za wąski, za szeroki, itd. A jak już było cacy, to cena zwalała z nóg.We wtorek go kupiłam!

Jest super, działa zgodnie z opisem i co najważniejsze mogę wreszcie skończyć łażenie po stronach sklepów w poszukiwaniu shella - uffffffffff!

W piątek wiało, więc wyruszyłam na trening cała zadowolona w nowym shellu i po 20 minutach wróciłam do domu po coś cienkiego, bo windstopper w nim był tak skuteczny, że ja się skutecznie ugotowałam mając pod spodem 2 warstwy. Już w piątek czuć było, że wiosna idzie i czas zmienić biegowy ciuch.

No a dziś po treningu biegowym rozpoczęłam SEZON ROWEROWY - hurra!  Co prawda za chwilę będzie przerwa, bo mój pojazd wymaga serwisu. Na przykład nie działają mu hamulce za bardzo. Dojechałam jednak bez hamulców w parę miejsc w tym między innymi moją uwagę przykuł ryk dochodzący spod kościoła. To ryczał osioł, który sobie tam mieszka od Wigilii - tyle zostało z kościelnej Bożonarodzeniowej szopki. Kiedy podjechałam bliżej okazało się, że być może osioł ryczy w proteście przeciwko wyzyskowi i zmuszaniu do pracy w niedzielę, ponieważ na zagrodzie widniała kartka, z której jasno wynikało, że stoję przed Kancelarią Parafialną. No i niech ktoś mi powie, że pracodawcy nie zatrudniają osłów na stanowiskach.



sobota, 5 marca 2011

Biegająca czytelnia i parę innych spostrzeżeń

Emocje trochę opadły, godzina W jak Wiązowna nadeszła i sobie poszła bez echa pozostawiając mnie z kolejnym wynikiem na 5K i miłymi wrażeniami. Prawda jest taka więc, że nadal szykuję się do debiutanckiej połówki i teraz to już tej z noworocznych postanowień :)
Kontuzja kolana na szczęście okazała się jakims wypadkiem przy pracy pewnie związanym z bieżnią mechaniczną i nowymi butami, bo treningi w tym tygodniu na świeżym powietrzu nie spowodowały takiego bólu.

Treningi biegowe były trzy: 50 min luźnego biegu we wtorek, 55 min interwałów w czwartek i dziś ok. 1:45 godz, podczas ktorych zrobiłam 17,5 km.   Z dzisiejszym dość mocno się wahałam bo jednak mięsien goleniowo-kulszowy daje o sobie znać stale, ale w sumie jak mam biec 27-ego marca tyle kilosów, to nie ma sie co rozczulać nad sobą. Najwyżej rekonwalescencja nastąpi później.  BTW, idę w poniedziałek do Hankowego osteopaty - zobaczymy co ten pan powie i co zaleci. 

No a poza tym doszedł taki drobny aspekt, że coś w mojej rodzinie się zmieniło. Na przykład tak wygląda teraz nasza lodówka (sorry za jakość fotki). 


Teraz nie jestem już jedyną osobą, która narzeka na zmęczenie po interwałach i wylicza sobie czas na kilometr ... Mąż ZACZĄŁ TRENOWAĆ! :-)
I szykuje się do kolejnej piątki - prawdopodobnie ok. 16 kwietnia. No więc nawet głupio mi już teraz odpuszczać, skoro taka biegowa atmosfera się zrobiła.

A co z czytelnią? No właśnie, nabyłam sobie audio booka i po raz pierwszy dziś na wybieganiu cały czas spędziłam na słuchaniu książki. Jest to historia rodziny Stuhrów, napisana przez Jerzego Stuhra i przez niego po mistrzowsku czytana. Bardzo mądra, poruszająca i dająca do myślenia lektura.




Co prawda ze 4 kilometry biegu spędziłam słuchając zapisków dziadka J. Stuhra z Auschwitz, które przeżył i powiem szczerze, że był to spory kontrast w porównaniu z energetyczną, wesołą muzyką wlewającą mi się zazwyczaj do uszu, ale było warto. A jak mi szybko czas minął. Biegło się super, tempo ok. 6:12 z przyspieszeniem do 5:00 na ostatnich 1,5 km. Zmęczyłam się średnio, a pamiętam jak po 18-stu km w lutym padałam po prostu na pysk.

No i jeszcze na koniec spostrzeżenie dietetyczne. Muszę się przyznać, że w ramach eksperymentu przycięłam jednak mocno ostatnio węglowodany ograniczając je do chrupkiego pieczywa i warzyw, na koszt białka (np. jajka, wędliny) i tłuszczy (orzechy, oliwa, tłuste ryby, itd.) Jem mniej objętościowo, rzadziej i nie chodzę głodna. Dziś na wybieganiu po raz pierwszy w życiu nie miałam ŻADNYCH problemów żołądkowych nawet przez sekundę. A wcześniej już przy 12-13-tym kilometrze robiło się nerwowo. 
Jest jednak jedna poważna wada takiej diety.  Na piątkowym wspinaniu okazało się, że niedobór węglowodanów zaowocował wyssaniem ze mnie energii potrzebnej do szybkiego, krótkiego maksymalnego wysiłku. Czułam się wycieńczona jak po ciężkiej grypie.  Przed wspinem muszę chyba jednak wrzucać posiłek węglowodanowy, a po treningu białka i tłuszcze. Chociaż jeśli to nie zadziała, to muszę zwiększyć ilość węgli, ponieważ od kwietnia to wspin stanie się dla mnie priorytetem. Taki mam plan.