niedziela, 18 lipca 2010

Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni

To trochę na wyrost z tymi wakacjami, bo tylko na weekend wyjechali, ale dla starych spragnionych „wolnego” dobre i to.

Odstawiwszy w piątek synów (sztuk dwie) do domku cioci w bezpiecznej odległości od Warszawy, rzuciliśmy się z małżonkiem Wojtkiem jak wygłodniałe psy na ten czas wolny. Ja na przykład natychmiast zapakowałam się i pojechałam z kumpelą na pt i całą sobotę w skałki na Jurę – w pełni świadoma, ile celsjuszy możemy tam spotkać. Tymczasem Wojtek również w pełni świadomy prognoz miał plan gotować się w sobotę w słońcu na swoim motocrossie. Tak, tak, jako małżeństwo z pewnym stażem oddajemy się swoim niektórym pasjom solo, co jest nawet fajne, bo przynajmniej jest o czym pogadać później.


A zatem ja oddałam się skałkom – było intensywnie, gorąco jak w piecu (pomimo wyszukania 3 miejscówek do wspinania w cieniu), komarowo, ale jakże zaje…ście. Uwielbiam to uczucie, kiedy mknę do Warszawy katowicką ledwo mogąc utrzymać rękami kierownicę ze zmęczenia ;-)

Po 21-ej dotarłam do chaty. W pokojach dziecięcych głucha cisza, więc wzięłam zimny prysznic i uderzyliśmy na miacho. My ludzie z Wawra nie chadzający za dużo do knajp wieczorami z uwagi na wspomnianych synów, byliśmy w szoku, jak wygląda Warszawa na odcinku od palmy na De Golu do Starówki. Ludzie, bary, kawiarnie, wszystko pełne, tętniące życiem, a nie tak jak kiedyś zamarłe po zmroku. Trafiwszy na ten szlak szalonej konsumpcji postanowiłam zapomnieć od dietach i tym, że mam jeszcze pobiegać rano i z radością spożyłam najpierw kebaba, następnie białe zimne wino w Zakąskach, a zakończyłam świetnym mojito na Skwerze. Ech, chyba wykupię podopiecznym abonament na częstsze pobyty u cioci.

Pełnia szczęścia została dopełniona rano, kiedy po zwleczeniu obolałego cielska z wyrka o 8:00 stwierdziłam, że jest nawet dość chłodno i bieg ma wreszcie szanse być przyjemny. I był, chociaż miał tylko między 5-6 km, bo po sobotnich wygibasach na skale oraz szlajaniu się po mieście nie miałam siły na więcej. Tak w ogóle to tej siły i ochoty wcale nie miałam, ale Bieg Powstania już w następną sobotę, a to zobowiązuje, żeby jednać coś tam potrenować przed.

wtorek, 13 lipca 2010

wracamy do normy

Kanikuła się skończyła i czas wrócić do normalnego rytmu tygodniowego czyli 2-3x sobie biegamy i 2x się wspinamy. Niestety te 32C za oknem to zdecydowanie nie jest normalny rytm, ale skoro w mrozie biegałam to i w upale pobiegam. Poza tym wczoraj wspinałam się w upale na ściance i przeżyłam, a więc test your body!
Dzisiejszy trening rozpoczełam o 7 rano jakże mile zaskoczona - spodziewałam się patelni od świtu a tu okazało się że temperatura była idealna, chmurki na niebie i naprawdę aż się chciało. Na początku jednak ciało za bardzo nie chciało. Po starcie mój bieg kojarzył mi się z bajką Tuwima "ruszyła maszyna po szynach ospale, szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem..." Przez pierwsze 500 m czułam się właśnie jak zardzewiała ciuchcia ze stalowym podwoziem, jednak jakoś się rozkręciłam z czasem i potem szło w miarę gładko. 6km wykonane, chociaż bez planowanych mini-sprintów. To następną razą, obiecuję.

Natomiast o godzinie 13 w skwarze piekielnym dotarłam do biura zawodów Biegu Powst. Waw. gdzie odebrałam żółty jak jajecznica t-shirt okolicznościowy oraz numer startowy i okolicznościowy worek na śmieci, też ze starannie przyklejonym numerem. Był także.. 10-proc. kupon rabatowy na kawę w Icoffee dla klientów Banku PKO - chyba coś się komuś pomyliło przy konstruowaniu pakietów :-)
Teraz to już się cieszę że bieg jest wieczorem. Gdyby Ursynów Interrun ze swoją godziną startu o 13:00 odbywał się w tym tygodniu to chyba potrzebne by były spryskiwacze ogrodowe na trasie do polewania zziajanych zawodników, nie mówiąc o leżankach dla omdlałych ;-)

piątek, 9 lipca 2010

Pobytu w raju dobiega kres

Przed nami jutro 1400 km do domu. Z każdym będę sie coraz bardziej oddalać od małego portu w Sutivanie, morza, fig jedzonych prosto z drzewa, leniwych śniadań bez ciśnienia że gdzieś trzeba gnać. Ale akumulatory mam doładowane jak baterie słoneczne na "full power" i jakiś czas wystarczy.

Przy okazji stwierdziłam że chyba mam ADHD. W przeciwieństwie do reszty ekipy nie byłam w stanie wysiedzieć w pozycji urlopowej (czyli leżak, ręcznik, ksiązka) dłużej niż pół godziny. Na szczęście mój tolerancyjny mąż bez oporów zostawał z chłopakami i zawsze mogłam się wyrwać na bieganie, rower, wspinaczkę, czy pływanie w morzu.
Udało mi się nawet dość sensownie powłazić na lokalne skały w towarzystwie chorwackiego wspinacza i powiem, że wyspa ma pod tym względem potencjał.

W ogóle wyspa Brać oferuje dużo tym, ktorzy lubią aktywnie poodpoczywać a miasteczko, w którym mieszkaliśmy dalekie jest od typowego kurortu - na szczęście :-)
Zapisałam się też w końcu przez internet na Bieg Powstania Warszawskiego, bo jak już wspominałam - wzięło mnie i apetyt na biegi rośnie. Co prawda będę biec 5 km a nie 10, ale muszę sprawdzić jak to jest startować wieczorem (zupełnie nie mój tryb) i na trasie z podbiegami.
Póki co przede mną ostatni wieczór w nastroju relaksu i z błogim wyrazem twarzy - (bo błogość na twarzy na wyspie Brać mają wszyscy, nawet mieszkańcy lokalnego ZOO czyli Parku Prirody)

niedziela, 4 lipca 2010

wakacyjna mobilizacja

No to uffffffff - Bronek górą!!!! Pierwsze sondaże dają nadzieję, chociaż jutro dopiero będzie można z czystym sumieniem wypić za to rakiję :-)
Dziś rano nasza szóstka zaopatrzona w kwitki i dowody zgarnęła stado dzieci i udała się promem do Splitu spełnić obywatelski obowiązek. Na promie dywagowaliśmy czy oprócz nas komukolwiek będzie się jeszcze chciało oderwać od plaży i iść do urny w środku wakacji. I co? Pod punktem wyborczem nr 255 w Splicie przeżyliśmy szok. Kolejka jak po telewizory za PRL. Jak się okazało - na 2,5 godz. stania. Ale była to chyba jedyna kolejka w której stanęliśmy z entuzjazmem, wiarą i nadzieją. Była godz. 12 w południe. Żar lał się z nieba.

Szkoda tylko że nie wiedzielismy że można się zarejestrować przez Internet i wtedy głosuje sie za granicą bez kolejki. Inni (w tym my) byli żmudnie spisywani z dowodu. Radość mąciła też ciut stojąca przed nami do urny 50-osob. pielgrzymka babć i dziadków do Medjugorie, która nie miała co prawda na plecach napisane jak głosuje, ale jechało od nich kaczką na odległość. NIC TO JEDNAK  - warto było stać :-)))))))))))))))) Oby OBOP, SMG itd. nie dały ciała i człowiek mógł jutro rano jasnym wzrokiem spojrzeć w przyszłość.

piątek, 2 lipca 2010

Don't talk about windsurfing, do it!

Jest na wyspie Brac takie miejsce-wizytówka, które widać na wszystkich folderach, czyli plaża Zlatni Rat w miasteczku Bol. Przypadkiem także jest to ponoć najlepszy windsurfingowy spot na wyspie. Postanowiliśmy przekonać się o tym na własne oczy, zabierając ze sobą majdan żagli i deskę i licząc, że miejscówka nas nie zawiedzie.


Piękny Bol ukazał się naszym oczom podczas zjazdu serpentynami z góry, ale prawdziwy „bol” był taki, że stan morza nie wskazywał nawet na jednego beauforta, a stan plaży na 10 jednostek smażących się na metr kw. Nie zrażeni wywaliśmy 50 kun (!) czyli około 30 zeta za parking, bo tyle sobie na słynnym Bolu liczą, i udaliśmy się z ręcznikami na plażę mijając górą nudist beach. Tabliczki informacyjne były w sumie zbędne, gdyż widoczne z wys. 10 metrów nagromadzenie gołych pośladów oraz biustów, było najlepszą informacją gdzie należy się udać jeśli zapomnisz przypadkiem kostiumu czy też kąpielówek. Oprócz kawałka plaży dla golasów reszta okazała się jednak terenem tekstylnym.


Słynna plaża Zlatni Rat to „kosa” przypominająca trochę polską Rewę nad Zat. Pucką czyli cypel otoczony z obu stron wodą z akwenem nawietrznym (zafalowanym) i zawietrznym. Kiedy tam dotarłam okazało się, że działa termika czyli ciepły wiatr schodzący z gór, który z minuty na minutę się rozkręcał. Pod drzewami leżały otaklowane już żagle, między którymi czaili się wstępnie przygotowani windsurferzy. Ewidentnie rozwiewało się. Z czasem pierwsi „vorlauferzy” zeszli na wodę i bez problemu odpalili. Pojawiło się też sporo kite’ów i OK, a więc i my ruszyliśmy tyłek z kocyka. Otaklowałam żagiel 5.8 i doświadczyłam baaardzo przyjemnego pływania w ślizgu, przy równym wietrze, bez szkwałów, na niezatłoczonym akwenie… czyli po prostu „bol” był, jak musiałam już zakończyć mokrą rekreację, bo mogłabym tak pływać cały dzień.


Co do miejsca ogólnie to jest to urokliwa, ale niestety bardzo komercyjna, kamienista plaża, z kosmicznymi cenami przekąsek z plażowych budek (o cenie parkingu pisałam), dość zatłoczona, z bananami ciągniętymi za motorówką i podobnymi atrakcjami, ale dla wind- i kitesuferów rekompensująca te słabe punkty fajnym wiatrem. Jest też szkoła windsurfingu i wypożyczalnia.
Podsumowując, „mit nie został obalony, lecz potwierdzony”- Bol jest dobrym spotem wind-/kite i nawet powiem więcej, chętnie wrócę tu jeszcze na parę godzin pływania.