niedziela, 1 listopada 2020

Korona Beskidu Niskiego na biegowo - Dzień 2.



 Sobota 24 października - (Cergowa, Piotruś, Góra Polańska, Tokarnia, Kanasiówka, Kamień nad Jaśliskami)

Dystans: 50,2 km 

Przewyższenie: 2190 m

O 6 rano w sobotę Nowy Żmigród tonął jeszcze w ciemnościach i oddychał spokojnym snem jego mieszkańców. Tylko na kwaterze przy ulicy Piaskowej grupka wariatów piła kawę, naciągała leginsy i pakowała do plecaków batoniki, żeby zaraz ruszyć na kolejne szczyty Korony Beskidu Niskiego. Było jasne, że jeśli chcemy się wyrobić z dzisiejszym zestawem górek, to trzeba zrobić szybki wypad z ciepłych wyrek. Jak się okazało, to był dobry pomysł, bo jak to zwykle bywa, nawet na najlepiej zaplanowanych wyprawach  następują zdarzenia całkiem nieplanowane. Tak było i tym razem.

CERGOWA (716 m npm)

Zaczynamy zgodnie z rozpiską od Cergowej znanym większości biegaczy górskich z zawodów Łemkowyna Ultra Trail.  Cergowa, ty suko! Tak pisałam w relacji z ŁUT 150, bo ta góra dała mi wtedy popalić jak cholera. Nastawiamy się wszyscy na krew, pot i łzy, tymczasem Cergowa wchodzi całkiem gładko, bo na świeżo i w chłodku, a nie upale, jak było podczas zawodów w 2018 roku. Na górze fota i pakujemy się jeszcze na szczyt drewnianej wieży, na co nie ma nigdy czasu na zawodach (co za widoki stamtąd, ulalala!) 








po czym spadamy żółtym szlakiem na Piotrusia. Tym razem towarzyszy nam jeszcze Ilona, która przyjechała z Leszkiem i ich synkiem wspierać nas w projekcie Korona BN i też się trochę poszwendać po tych górach. Jak się okazuje ich obecność ratuje nam w pewnym momencie projekt. 


PIOTRUŚ (727 m npm)

Dla mnie góra Piotruś to mistrz i odkrycie wyjazdu! Piękny, techniczny szlak prowadzi na ten szczyt i z niego, a na górze biegnie się trochę fajną grańką. Nie wiem przypadkiem, czy nie występuje tu jakieś promieniowanie, bo po drodze mijamy takiego kalibru grzybki. 


Jedyny minus to cholerne strzyżaki jelenie czyli gryzące, latające robactwo, które atakuje nas po drodze przez wilgotny, zacieniony las. Włażą niestety we włosy, albo pod koszulkę i musimy się od nich ciągle oganiać. Ohyda! 




Kiedy zbiegamy ze szczytu Piotrusia na spotkanie z naszym driverem Arkiem, dostajemy od niego telefon, że jest zonk. Jadąc po nas trafił na ruch wahadłowy, a że było pod górkę, to włączył ręczny, który mu się właśnie zablokował. Nasz support stoi więc uziemiony na drodze (dodam, że to VW Sharan, więc nie ma opcji przenioski) i blokuje ruch, a za nim wściekle trąbią i wygrażają kierowcy tirów. 


Artur, który jest właścicielem tego auta, szybko zaczyna telefoniczne konsultacje z mechanikiem, ale zdalnie nie da się nic zrobić. Projekt wisi na włosku - od kolejnych szczytów dzielą nas długie kilometry. I wtedy na pomoc przybywają Leszek i Ilona, którzy swoją furą przewożą nas najpierw do Arka, gdzie zostawiamy właściciela samochodu Artura, a potem resztę ekipy na kolejny szczyt z listy.   

GÓRA POLAŃSKA (737 m npm)

Mamy z godzinkę w plecy przez awarię wozu, więc bez zamulania zasuwamy na kolejny szczyt. To jedyny z Korony Beskidu Niskiego, na który nie prowadzi znakowany szlak turystyczny. Owszem jest tam szlak Kurierów Beskidzkich Jaga-Kora, ale typowych paseczków, żółtych czy też zielonych po drodze nie ma. Biegniemy więc sobie najpierw drogą do miejsca zwanego Polany Surowiczne, a stamtąd zaczynamy wspinaczkę łąką i przez las na szczyt. Na dzień dobry wita nas na dole ścieżki taka karteczka: 


No cóż, zaciągam suwaczek mojej czerwonej jak płachta torreadora kurtki i dziarsko idę pod górę. W błocie widzimy nagle gigantyczne ślady kopyt, a trochę ponad nami na skraju lasu stoi.... 

- Buhaj! - krzyczy Seba. 

Ewakuujemy się na drugą stronę wąwozu, zastanawiając się na ile zdeterminowany może być buhaj przy przepędzaniu intruzów zakłócających spokój jego i jego krowiego haremu. Na szczęście okazuje się nie być bardzo zdeterminowany. Za chwilę mijamy jeszcze jedną powodującą głębsze przełknięcie śliny tabliczkę







ale bez przeszkód docieramy na szczyt Góry Polańskiej, skąd rozciąga się piękny widok. Szkoda że jest pochmurno, bo ponoć można stamtąd zobaczyć Tatry przy dobrej pogodzie. Zbiegamy w dół przez łąkę, lukając na boki, czy nie spotkamy kolegi buhaja, bądź rzeczonych drapieżników, aż do drogi przy Chacie Elektryków, skąd ściąga nas Ilona i zawozi szybko (bo przez obsuwę czasową pojawia się już pewna presja) na kolejną górę, którą jest...  

TOKARNIA (778 m npm)

Bleeee, wybraliśmy sobie chyba najgorszy szlak na Tokarnię - z Wisłoka Wielkiego.  Przed nami parę kilometrów wijącego się w górę asfaltu i szutrówki. Nuda byłaby totalna, gdyby nie to, że u wylotu szlaku znów wisi tabliczka z informacją, że w pobliżu są miśki, a my w połowie drogi słyszymy w lesie po lewej niepokojąco głośny szelest. Jakby jakieś DUŻE zwierzę się przemieszczało. Czas zacząć głośno śpiewać - to działa podobno najlepiej. Chwilę potem przez drogę przebiega nam stado - jeleń i banda łań. 

Dobra, łanie przebiegły, znów nuda, koniec asfaltu, początek zrywki i zwózki drewna, więc teraz dla odmiany pod nogami mamy klejące się błoto, aż wreszcie wchodzimy na łąkę prowadzącą na szczyt Tokarni z wieżą nadajnikową. Znamy te rejony - leci tędy szlak GSB i w związku z tym trasa Łemkowyny. Szczyt jest widokowy, ale nadal nie mamy farta do pogody i panorama jest zamglona. 

Zbieg w dół po asfalcie w moich Inov8 Mudclaw nie grzeszących amortyzacją to najmniej przyjazny moment tej wycieczki. Na szczęście okazuje się, że nasze auto, które w końcu pojechało do Krosna na lawecie, jest już sprawne i Artur z Arkiem zaraz do nas dołączą. Hurra i wielkie uff! 




KANASIÓWKA (823 m npm) 

Spokojna, nietrudna wędrówka z Wisłoka Górnego doprowadza nas żółtym szlakiem na szczyt, na którym... nie ma szczytu.  To znaczy według Locus Maps i inych apek właśnie na nim stoimy, ale tabliczki ani śladu. Już chcemy robić sobie zdjęcie po prostu na rozwidleniu szlaków, ale w końcu wbiegamy jeszcze w płaską ścieżkę prowadzącą na południe i po 300 metrach, nie wznosząc się ani o metr, docieramy do tabliczki "Kanasiówka". Mamy to! 





Ściemnia się powoli, więc teraz dzida w dół i przed nami ostatni akord dnia (już wiadomo, że znów będzie robiony po ciemku) czyli ...


KAMIEŃ NAD JAŚLISKAMI (857 m npm) 

Na Kamień prowadzi świeżutko wytyczony zielony szlak z okolic Gutkowej Koliby. Czołóweczki i w drogę. Na pierwszych metrach mijamy się z parką, która schodzi z Kamienia i zapewnia nas, że ścieżka na sam szczyt jest doskonale oznaczona niebieskimi trójkątami. Idziemy, biegniemy, skaczemy przez błoto, dochodzi 19 i to jest nasza dwunasta godzina w trasie. Ech, nikt nie mówił, że będzie lekko. 

Nagle zaczynam dziwnie się czuć, nogi jakby odmawiają posłuszeństwa, mówiąc szczerze, trochę się słaniam. Nawet pojawia się myśl, że może ja odpuszczę ten szczyt i sobie po drodze na resztę poczekam. Dociera jednak do mnie, że jestem mega głodna i po prostu brak mi paliwa. Połówka batonika od Kaśki stawia mnie na nogi i radość życia oraz moc jako tako wraca. Tymczasem niebieskich trójkątów nie widać, chociaż szlak już opada w dół. Decydujemy się iść na dziko, na azymut w kierunku szczytu. Nagle docieramy do ścieżki z trójkątami i stamtąd już jak po sznurku wdrapujemy się na stos kamieni ułożony na szczycie Kamień :) 

Uff, ostatnia góra tego dnia za nami, teraz tylko zbiec. Biegnę ostatnia i nagle, po raz pierwszy w życiu odkąd biegam po górach łapie mnie schiza i umysł podpowiada tylko jedno - film Blair Witch Project. No żesz! Co mi odbiło, żeby o tym myśleć. Ciągle mam wrażenie, że ktoś biegnie za mną i na pewno zaraz zarzuci na mnie siatkę albo wciągnie w las. To chyba z tego głodu mam omamy. Próbuję za wszelką cenę odpędzić bzdurne myśli, ale przynajmniej moc w nogach zdecydowanie wraca i na wszelki wypadek trzymam się blizutko Kasi i chłopaków. 


Wreszcie po 20-tej, zrypani i ubłoceni docieramy na kwaterę w Jaśliskach. 11 szczytów z 18 za nami. Budziki ustawione na piątą nowego czasu. 

Korona Beskidu Niskiego - Dzień 1. - relacja TUTAJ

Korona Beskidu Niskiego - Dzień 3. - relacja TUTAJ 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz