poniedziałek, 27 kwietnia 2015

W drodze do ultra (czyli relacja z maratonu Wielka Prehyba w Szczawnicy)


O 8:45, rozglądając się trochę nerwowo, a trochę z nadzieją, że wypatrzy jakąś znajomą twarz, miesza się z tłumem na linii startu. To nie jest jej pierwszy bieg po górach, ale wie, że będzie najtrudniejszy - ponad 43 km drogi i ponad 1900 m w górę. Wielka niewiadoma. Wielka Prehyba.


***
To chyba nie do końca normalne, ale chwilami na trasie analizowałam swój bieg, jakbym znajdowała się gdzieś obok siebie.  No, wreszcie do roboty się wzięła i proszę jak ładnie zbiega. Ale co to, znów koniec mocy? No i czego się tak wlecze, po górach biegać przecież przyjechała. 

No właśnie, do Szczawnicy biegać przyjechałam, a tu już po paru kilometrach mam wrażenie, że jestem na trekkingu. Ustala się pewien rytm - ostre sapanie i wspinaczka pod górę, świński trucht na wypłaszczeniu i znów wspinaczka. Po przemieleniu w głowie wszystkich za i przeciw, w końcu nie wzięłam kijków, a i z plecaka zrezygnowałam, żeby było lekko. Teraz zastanawiam się, czy to był dobry ruch. Mam tylko bidon, żele i mp3. W głowie mieszają się zasłyszane strzępy informacji: będzie ciepło, na górze śnieg, dużo zwalonych drzew na trasie, kamieniste zbiegi, do piętnastego non-stop pod górę.

Idzie jednak nadzwyczaj dobrze, nogi dają radę pod górę i nawet wyprzedzam kijkarzy. Poruszam się w grupie i zdecydowanie pomaga mi to trzymać tempo oraz ośmiela na zbiegach. Nie chcę nikogo spowalniać, więc słysząc na plecach oddech puszczam się w dół na wariata przebierając nogami najszybciej jak się da i machając rękami. Na podejściach z kolei koncentruję się na piętach, a czasem łydkach (jeśli zgrabne) zawodnika przede mną.



Na 9-tym pierwszy żel i trochę wody. Podłoże jest super - but (Cascadia) trzyma jak talala, ciekawe kiedy będzie ten śnieg. Długo czekać nie trzeba - nagle robi się pod nogami biało. Środkiem leci w miarę twarda śnieżna ścieżka, a po bokach miękkie z głębokimi dziurami. O, widać że nie jeden tu wpadł. Trzymam się więc środka i skaczę omijając zdradliwe miejsca. Słońce grzeje, ale moja powycinana koszulka pĄpmocy daje mi full komforcik.  Póki co, podoba mi się ten bieg - a szczególnie balansowanie przy zjeżdżaniu na butach/zbieganiu po śliskim śniegu. Aż chciałoby się krzyczeć Juhuuu! Na pierwszym punkcie żywieniowym na Przehybie łapię czekoladę, izo i po minucie lecę dalej. 

Teraz przed nami Radziejowa - maksik wysokościowy (1266 m npm). Tak jestem jednak pochłonięta tym, gdzie stawiam nogi, że mijam szanowną panią Radziejową nawet jej nie zauważając. Sporo turystów na trasie. Przepuszczają nas na wąskim szlaku, biją brawo, są super! Koło 20-tego liczę po cichu, że najgorsze za nami i że ta druga część biegu będzie łatwiejsza. Usiłuję odtworzyć w pamięci profil trasy i jawi mi się teraz przed oczami jak wielka skorupa żółwia. Jakże się mylę, o czym mam się przekonać już niebawem.

Co za udane ujęcie ;-) z mistrzem drugiego planu

Pierwszy kryzys dopada mnie przed drugim punktem żywieniowym na Obidzy, gdy widzę powracający z dołu długi sznur zawodników. Kurcze, to przecież bez sensu zbiegać tam, skąd oni wracają, bo wcale nie chce mi się jeść ani pić. Po co mam tam biec? Głupia! Przecież to trasa biegu i jeszcze jest tam pomiar międzyczasu. Zbiegam więc po betonowych płytach, biorę wodę, kawałek słodkiej bułki i spędzam parę minut na rozmowie ze spotkanym kumplem. No, czas wgramolić się znów pod górę. Nogi już cięższe, oddech też. Nadal uważam, że ten zbieg był bez sensu ;)


foto ze strony: http://lacom.rajce.idnes.cz/
OK, teraz przede mną piękny kawałek, daje się nieźle biec, a widok na ośnieżone Tatry z boku wynagradza trud. Na każdym biegu mam taki swój moment, który wbija mi się w pamięć, bo jest wyjątkowy. Tym razem miałam go na 28-mym kilometrze i był mega!

Kilometr 28.  - Uniesienie 
Zamknij oczy i wyobraź sobie, że zbiegasz w słońcu po zielonej łące. Kwitną na niej białe i żółte kwiatki. Z boku masz szczyty gór i piękne lasy. Nogi niosą. I nagle w uszach zaczyna rozbrzmiewać to:


Autentycznie przechodzi mnie dreszcz, z wrażenia włosy jeżą mi się na całym ciele, a oczy robią się jakieś takie mokre. W biegu podnoszę ręce. A może jestem już na niebiańskich łąkach? Chwilo trwaj!
Z tej ekstazy zwala mnie jednak w brutalną rzeczywistość podejście z Przełęczy Rozdziela pod Wysoką. Znów krok za krokiem i znów sapanie. Nogi już nie niosą, ale było tak pięknie, że cały ten bieg był wart tej krótkiej chwili, tego... biegowego orgazmu ;-)

Kilometr 33. - Oszukali mnie 
Droga mija dalej jak rollercoaster, a ja ciągle łudzę się, że zaraz skończy się to "w górę" i będzie tylko piękny zbieg do Szczawnicy. Trawers Wysokiej czyli wąska ścieżka wzdłuż zbocza to jeden wielki pas błota. Idąc chwytam się zwalonych drzew, żeby zachować pion.  Kurcze, no nudy nie ma na tym biegu. Dziewczyna przede mną plaska tyłkiem prosto w to błoto. Ja rozwalam do krwi rękę o zwalone drzewo. Bolą mnie uda, biodro i trochę ścięgna pod kolanami. A tu co rusz wyrasta przede mną wzniesienie. Ile ja bym teraz dała za kijki! Doganiam turystów, ale widzę, że idę wcale nie szybciej niż na oko 7-letni chłopczyk z kolorowym plecakiem. Uff, w końcu mijam chłopczyka (się jest biegaczką górską, no nie?) i gramolę się po wyślizganym śniegu z błotem na Wysoką.  Dobrze, że są korzenie do złapania. Dobrze, że miałam jednostki treningowe 10 x na 10-te piętro. 

Wreszcie droga skręca w dół przez łąkę i docieram do ostatniego punktu żywieniowego. Mam chwilowo serdecznie dość tego biegania górskiego. Nie chcę żadnego Rzeźnika. Jem pomarańczę i z nadzieją pytam obsługę punktu, czy to już koniec górek. No i niestety miła pani zadaje ostateczny cios w moją psychę odpowiadając, że przed nami jeszcze kilka krótkich, ale bardzo stromych podejść. Nie tak miało być! Oszukali mnie źli ludzie :)    

Kilometr 39. - %^#%&#@!
Mija mnie kilka dziewczyn. Gonić? A chu.. tam!  Ciągle liczę jeszcze, że złamię 6 godzin, ale na ściganie nie mam siły. O, jest zapowiadana przez panią górka najeżona kamieniami. Wchodzę na nią przytrzymując się czego się da. Zejście na 100% koncentracji, żeby nie polecieć na pysk. Nogi mam tak zmęczone, że kiedy kucam, żeby przejść pod kolejnym zwalonym drzewem na trasie, przez chwilę nie mogę się podnieść. Na 39-tym następna bliźniacza pieprzona skałka do wspięcia - Szafranówka. Bluzgam sobie na głos, ale wchodzę, chociaż sama nie wiem, jak mi się to udaje. To chyba jednak te 10-te piętro x 10. Wreszcie na 40-tym kilometrze wpadam w wąwóz z błotem i kamieniami i trochę nieporadnie zbiegam. Widać już dachy domów w Szczawnicy, czyli meta blisko. 

Wreszcie wąwóz zmienia się w brukową kostkę. Upragniona ostatnia prosta dłuży się niemiłosiernie, bo ledwo ciągnę. Sześciu godzin nie złamię - wiem o tym, jednak staram się napierać, choć pewnie teraz wygląda to żałośnie. Ej, koleżanko, miał być OZD - ogień z dupy, a jest jakieś żałosne popyrtywanie. Dajesz do mety! Wreszcie TADAAAM! Jest mostek, brama i upragniony koniec. Po 6 godzinach i 5 minutach.



Ale dostałam w tyłek na tej pięknej trasie. Nawet nie mam siły zrobić pĄpek, nie ma też opcji, żebym zjadła przydziałowy makaron, bo mi niedobrze. Piwo trochę stawia na nogi, są też znajomi i powoli wracam do żywych, a po pół godzinie dyscyplina teamowa każe jednak sieknąć te 10 pąpasów :)


A wieczorem, uzupełniając kluczowe składniki odżywcze siadamy znów nad rzeką przy mecie,


dopingując na ostatniej prostej zawodników powracających po siedemnastu godzinach z 96-kilometrowej trasy Niepokornego Mnicha. Uśmiechają się na mecie. Czuję do nich wielki szacunek.

Moje wnioski na koniec:

Chociaż start w maratonie górskim Wielka Prehyba organizowanym w ramach Biegów w Szczawnicy traktowałam jako bardzo ważny, był to swego rodzaju przelot próbny przed Rzeźnikiem. I oczywiście pokazał mi moje mocne i słabe strony.
Na plus mogę zaliczyć:
- niezłą wytrzymałość na podbiegach/podejściach
- poprawę siły łydek
- większą odwagę na zbiegach

Na minus wypada:
- wytrzymałość długodystansowa (na 40-tym wymiękałam, nie wiem jak ja te 78 km urobię)
- siła czworogłowych na zbiegach zdecydowanie jest do poprawy
- braki w takim ogólnym kondycyjnym chodzeniu po górach

Do Rzeźnika zostało niewiele ponad 30 dni!

Moje boje na Wielkiej Prehybie 

PS. Jeszcze raz wielkie dzięki dla Krasusa, który pożyczył mi swojego Garmina, bo mój nieboraczek pada po 4,5 h.

7 komentarzy:

  1. Super, gratulacje!
    Doskonale napisana recenzja - czytałem z przyjemnością, tym większą, że tereny mam "złażone", więc kojarzyłem co i jak. :)

    Zby.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Trasa jest przepiękna a organizatorzy zadbali żeby było duże urozmaicenie terenowe ;-) Chętnie bym tam kiedyś wróciła i przebiegła to na spokojnie nie żałując minut na podziwianie widoków

      Usuń
  2. Pani w szkole: "Co najbardziej lubi robić Twoja mama w wolnym czasie ?"
    Dziecko w drugiej ławce pod oknem: "Moja mama w wolnym czasie najbardziej lubi biegać ultra maratony w górach po błocie, śniegu i kamolach. A ! I na końcu robi sobie jeszcze pompki"
    Na twarzy Pani pojawia się dziwny grymas. Niektóre bardziej wrażliwe dzieci zaczynają płakać.

    Dzwonek na przerwę !

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hahaha, obśmiałam się. No tak to trochę wygląda faktycznie. Moje dzieci się już przyzwyczaiły, a na młodszym to w ogóle nie robi wrażenia. Pewnie mysli że wszystkie mamy w wolnym czasie ciorają się w błocie po górach

      Usuń
    2. Mójbosze, a co będzie, jeśli odkryje, że jednak nie wszystkie? ;-)

      PS. Ciekawe kiedy mi zrobią zdjęcie podczas używania chusteczki turystycznej ;-P

      Usuń
  3. Bardzo fajnie się czyta! :D
    Widoki podczas takiego biegu muszą być niesamowite. Ja chyba zamiast skupiać się na tym jak biegnę bardziej interesowałbym się tym co dookoła mnie! Ale możliwe, że to by nawet na lepsze wyszło ;p

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie masz rację, teraz trochę żałuję że się nie rozglądałam, ale trasa była wymagająca a ja spięta jak gumka w majtkach :) Na szczęście najpiękniejszy odcinek z ośnieżonymi Tatrami z boku obejrzałam sobie dokładnie :)

      Usuń