sobota, 19 stycznia 2013

Twoje, moje, nasze

Dziś nie o kilometrach i planach treningowych. Będzie też o sporcie, ale tak bardziej osobiście, bardziej  "ludzko". Ten tego, referat pt. "Rola mojej rodziny w moim sporcie" mi się tu kroi, ale postaram się podejść do tematu życiowo, a nie naukowo.

Sport istniał w naszym wspólnym życiu od zawsze, jeszcze zanim się, że tak powiem chajtnęliśmy.  Zaczęło się od nart, na które ja, coś tam jeżdząca od dziecka, zaciągnęłam go na Słowację. Chyba tylko etap wstępnego zadurzenia zapobiegł ewakuacji mojego ukochanego z kurortu. Na pożyczonych od kumpla, prostych  i ciężkich jak płozy od sań nartach miał szusować i robić lans przed nową dziewczyną. Wyszło z tego raczej zwiedzanie zasp w trybie "makro".  No ale zalążek wspólnej rekreacji sportowej się narodził. Potem było jeszcze ze 20 wspólnych wyjazdów narciarskich i to ja go z reguły goniłam.



Kolejnym wyzwaniem była wspólna wyprawa rowerowa dookoła Krety, w sierpniu, dodam. To był prawdziwy test albo nawet psychotest, jak z pisemka "Życie na gorąco" czy "Twój styl". Styl mieliśmy niezły trzeba przyznać  - jazda w 35 st. C pod górkę i w dół, spanie na karimatach na plaży, jedzenie po krzakach sałatek zrobionych na frisbee, mycie w butelce wody i takie tam inne sprawności harcerskie. Test zdaliśmy - nadal się znamy  :)



Prawdziwa wspólna pasja pojawiła się, gdy stanęliśmy po raz pierwszy na deskach windsurfingowych. Wciągnęło nas po uszy - zaczęło się kupowanie żagli, desek, pianek, oglądanie pisemek branżowych, jeżdżenie na prognozę, przekonywanie babci, że tym razem wiatr jest po prostu unikalny, więc czy nie zostałaby jeszcze raz z wnusiem na weekend, rywalizacja "kto z nas pierwszy zrobi rufkę" i planowanie każdych wakacji pod kątem tego, czy tam gdzie mamy jechać, wieje.


Oczywiście bez awantur się nie obywało - ja dyżurująca na brzegu z synem "miałeś iść na godzinę a nie było cię dwie, teraz moja kolej". On: "dlaczego tylko ty masz pływać na małej desce, przecież jest wspólna". Pomijając jednak takie detale, windsurfing był i jest naszą wielką wspólną frajdą.

Aż tu nagle... w nasze życie wkradły się dwa różne sporty, które zawładnęły każdym z nas osobno. Ja zwariowałam na punkcie wspinania, on motorów crossowych.


Dwa przeciwne światy - mój z zabawkami mieszczącymi się w małym plecaku, jego - na  lawecie i całości bagażnika kombiaka. Mój - cichy i spokojny, jego ryczący i przynoszący ciągłe straty w ludziach i sprzęcie. Tylko ciuchy brudziły się po równo. Moje całe usyfione w magnezji i piachu, jego w błocie pryskającym spod kół. Wspólne tematy trochę się zredukowały, bo on nie palił się do wysłuchiwania, że jakbym gdzieś tam zrobiła jakiś przechwyt z podchwytu to byłby OS. Ja z kolei nie wchodziłam w kwestie trzymania gazu przy przeskakiwaniu przez opony. Co prawda podjęliśmy wzajemne próby dołączenia do partnera w jego sporcie, ale skończyło się to dość porażkowo - On stwierdził że wspinanie jest trochę nudne, śmierdzące, a poza tym bolą stopy i palce.


Ja z kolei debiut na motorze zakończyłam efektownym piruetem w zakręcie i naderwanym więzadłem w kolanie. Zatem wiadomo było, że każdy robi swoje. Ale nawet mimo tego, że mieliśmy oddzielne pasje - każdy miał zrozumienie dla partnera. Jeździlismy w weekendy na zmianę - raz ja na Jurę, tydzień potem on w Bieszczady. Ja raz w roku na tydzień w skały do Hiszpanii, on na moto do Rumunii. Trochę pretensji i fochów się zdarzało, ale ogólnie było zrozumienie.

Bieganie z kolei było od zawsze moją domeną - najpierw to był taki jogging bez ładu i składu, potem, gdzieś tak od 2009 r., zaczęłam bardziej świadome treningi. On nie podzielał zainteresowania -  coś tam się pary razy przebiegł, ale ogólnie kończyło się zawsze zniechęceniem. Cytat: Bieganie to nuuuuda! Jednak kiedy zaczęłam startować w biegach ulicznych, a on zaczął kibicować,  zainteresowanie wzrosło. Nawet pobiegł ze mną w Wiązownej na 5 km, ale został w tyle i zamiast bakcyla złapał tylko zadyszkę.


Aż tu nagle dwa lata później, kiedy wróciłam własnie z wyjazdu wspinaczkowego, nagle usłyszałam, że on przeczytał całego Danielsa i właśnie zamierza zacząć trenować. Spadłam z krzesła, szczęka klapnęła o podłogę, a wydarzenia potoczyły się jak lawina. 8 kg w dół, co bieg to nowa życiówka, moje czasy przestały być dobrymi czasami, bo zaczęłam zostawać za nim w tyle i to dość konkretnie. Już zaczął doradzać, kwestionować moje metody treningowe, zalecać co jeść i pić :) Ale przy okazji narodziła się nasza nowa wspólna pasja. Znów oparta na  zrozumieniu, dopasowywaniu się czasowym w treningach, wyszukiwaniu fajnych biegów, ciekawych ćwiczeń i oczywiście lekkich awanturkach o sprzęt typu po co ci nowe buty, przecież niedawno kupowałeś, oddawaj garmina, teraz ja idę biegać, itd..  Razem też się nam dobrze biega, a jak jeszcze jest cel... jesienią wygralismy jako para mały bieg na orientację.



Ale najlepszym prezentem gwiazdkowym, jaki mogłam dostać była wiadomość, że on przebiegnie ze mną mój pierwszy (i jego zresztą też) maraton! Nie ścigając się,  nie walcząc o swoje tempo przez 42 kilometry. Przebiegnie go ze mną! Jupiii! No więc teraz sobie spokojnie trenujemy próbując wpasować w sumie ok. 100 km biegu tygodniowo w życie jednej dwudzietnej rodziny. W sumie nieźle nam to wychodzi. Szanujemy nawzajem swój czas i biegowe potrzeby. O bieganiu gadamy zresztą codziennie - przy śniadaniu, po kolacji. Nie wyobrażam więc sobie, żeby mieć pasję i nie mieć wsparcia od partnera w jej rozwijaniu. U nas taki model nie wystąpił. A może po prostu mam szczęście, że trafiłam na takiego faceta :))

16 komentarzy:

  1. Baaardzo ładny referat! Siadaj, piątka z plusem.

    OdpowiedzUsuń
  2. Piękna opowieść z "Życia wzięte" :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo wciągająco się czytało.
    Zdjęcie rowerowe wymiata :)

    OdpowiedzUsuń
  4. już od jakiegoś czasu zaglądam na twojego bloga i bardzo mi się podoba :) a ten post szczególnie :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Po prostu się dobrze dobraliście. A swoją drogą, ciekawe ile jeszcze dyscyplin zaliczycie, bo coś czuję, że to jeszcze nie koniec tej opowieści :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Całkiem możliwe, jeszcze z jedną, dwie pominęłam (np. gokarty) ale kto wie, co jeszcze wpadnie nam do łba. Nurkowanie odpada, ale może na stare lata golf ;-) albo grzybobranie

      Usuń
  6. No, super się czyta :) gratulacje takiego usportowienia, tylko pozazdrościć!

    OdpowiedzUsuń
  7. Ja tam uważam, że dobrze mieć zarówno wspólne pasje jak i coś tylko swojego. Przez chwilę tak miałam i było super. Choć teraz już dzielimy wszystkie pasje - wspin wciąga niektórych facetów jednak;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też uważam że warto mieć swoje i wcale go już w skały nie ciągnę :) A wy też razem biegacie i się wspinacie?

      Usuń
  8. Odpowiedzi
    1. A jak, trochę romantyzmu w życiu nie zaszkodzi :)chociaż oprócz tego jest też coś na kształt zakładu "kto kogo będzie na Orlenie holował?" ;-)

      Usuń
  9. Super! Zazdroszczę posiadania życiowego partnera dzielącego pasję. U mnie są dni gdy nasz rozejm (3 treningi w tygodniu) świetnie funkcjonuje, ale i takie gdy są z tego powodu walki.
    A samo pomaganie podczas debiutu w maratonie bezcenne :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie tak myślę, że będzie o wiele łatwiej psychicznie znieść tę walkę na trasie :)

      Usuń
  10. Małżeński maraton to super sprawa - człowiek nigdy nie nudzi się na trasie :) Wspólna pasja to skarb!

    OdpowiedzUsuń
  11. Urzekła mnie Wasza historia :-) Rozśmieszyła zresztą trochę też, ale to już za sprawą narracji, a nie fabuły. Nie powiem, trochę zazdroszczę...

    OdpowiedzUsuń