niedziela, 22 stycznia 2012

W dół i to szybko czyli post "narciarski"

Właśnie dochodzę do siebie po feriach rodzinnych. Narciarstwo to pikuś, sam wyjazd z dwójką naparzających się non-stop jak małe psiaki synalków jest sportem trochę ekstremalnym, chociaż tak naprawdę było super. Ale do rzeczy...najpierw o szkoleniu.


W tym roku było zadanie - nauczyć naszego 6-latka jeździć na nartach. Podziękowaliśmy za wyjazd z tzw. przedszkolem narciarskim w zagraniczne góry, bo jadąc z firmą organizującą taką imprezę musielibyśmy wydać w sumie ok. 11 tys. zł na tydzień ze szkoleniem i dojazdem! Odpuściliśmy też opcję nart w Polsce, bo trafienie u nas na dobre warunki śniegowe w konkretnym tygodniu zimy to loteria. Horrendalne kolejki do wyciągów, wąskie, zmuldzone stoki i "kultura" niektórych "narciarzy" to dodatkowy temat.
No więc szukając złotego środka wybraliśmy Włochy, tanie studia z własnym żarciem oraz karnetem w cenie i mamę + tatę (czyli mnie i Wojtka) jako dwójkę debiutujących instruktorów dla naszego Tomka. Starszy, czyli Bartek, instruktora już na szczęście nie potrzebuje. Jeździliśmy z nimi na zmianę - raz jedno z nas z młodszym, a drugie ze starszym i potem na odwrót.



W skrócie mogę napisać, że cel został zrealizowany - Tomek jeździ i super sobie radzi. Przed wyjazdem szukałam w sieci wskazówek, jak nauczyć malucha śmigać na nartach, więc dziś sama mogę się podzielić paroma uwagami.

1. Wzór i autorytet - u nas za wzór robił starszy brat, którego Tomek próbuje naśladować we wszystkim, więc skoro brat jeździ to i młody chce. Naśladując Bartka mały próbował nawet skakać na nartach, co się kończyło za każdym razem glebą, ale był dzielny i nie płakał :)


2. Odpowiedni stok - Bormio oraz okolice (Santa Caterina i Isolaccia) okazały się idealne dla dzieci. Wszędzie tam są ośle łączki z wyciągiem-taśmą, na których maluch po prostu staje i jedzie do góry, zanim nauczy się na orczyku. Zaraz obok są z kolei trasy niebieskie i łagodne orczyki - to drugi stopień wtajemniczenia (brawom i wiwatom nie było końca po pierwszym samodzielnym wjeździe Tomka na górę na orczyku). No i oczywiście dla małych chojraków są czerwone trasy - 6-latki nie czują strachu, przedostatniego dnia Tomek zrobił mi autentyczną awanturę, że czerwona, na którą go zabrałam, nie miała hopek i była za płaska ;-)


3. Kij i marchewka - plecak, w którym woziliśmy termos z gorącą czekoladą, wafelki, Snickersy i Knoppersy był nieodłącznym sprzętem szkoleniowym.  W chwilach zwątpienia i okrzykach "ja chcę do domu" wpychałam w dzioba Snickersa i widmo zakończenia jazdy o 13:00 odpływało w dal.  Podobnie działały frytki i 3 rundki w piłkarzyki w w barze na stoku.



4. Cross-training - co 1,5 godz. trzeba było zrobić Tomkowi małą przerwę, podczas której w butach narciarskich ganialiśmy się koło stoku, rzucaliśmy śnieżkami w siebie i do celu, budowaliśmy hopki i szukaliśmy śnieżnych stworków w lesie.



5. Oczy dokoła głowy - 6-latki nie tylko nie czują strachu, ale też nie mają za bardzo wyobraźni. Odkąd Tomek poczuł już jak fajnie gazować na dół i to najlepiej na krechę, włosy stawały mi dęba na głowie codziennie. Wiele stoków ma z boku urwisko więc nie dość, żeby trzeba było ciągle wołać, żeby skręcał, ale też asekurować go, jadąc tak, żeby uniemożliwić wykatapultowanie się zawodnika na off-piste, czyli jak mówi Bartek na "trasę pozatraśną".



6.  Tylko spokój nas uratuje - tak, tak, żadnych nerwów, krzyków, lamentów, jak wyrąbie głową w zaspę, spadnie z wyciągu albo nie ma siły podejść po górkę. Odkryłam w sobie nieznane pokłady cierpliwości i to naprawdę była jedyna słuszna strategia.



7. Pogoda - mieliśmy farta - na 6 dni jazdy, 5 dni było w pełnym słońcu, a ostatni w padającym śniegu po puchu. Nie wiem, jak by to było z tym nauczaniem młodego, gdyby trafił się nam od początku mróz, zadymka i kopny śnieg.


Przy tym wszystkim sama wyjeździłam się do bólu i dzięki Bartkowi, który uwielbia szeroko pojęty freeride, poznałam też trochę inne narciarstwo. Wcześniejsze wyjazdy to było zawsze techniczne przycinanie na stoku i tyczki, a w tym roku na quasi-techniczne zjazdy wyruszałam sobie jak reszta siedziała w barze, natomiast jazda z Bartkiem to był luz, próby skakania na hopkach, próby jazdy w half-pipe i radocha z wywalania się na miękkim między choinkami.




Pomijając powrót do domu: 24 h jazdy non-stop (w tym 100 km na łańcuchach)


śnieg we Włoszech, korki na autostradach i deszcz z mgłą w Austrii oraz śnieżycę na katowickiej o 4-tej nad ranem, ferie po prostu debest ;-)


5 komentarzy:

  1. Super relacja! Gratulacje dla młodego narciarza i jego dzielnych instruktorów. No i szacun za organizację!

    OdpowiedzUsuń
  2. Gratulacje dla młodego narciarza! Fajny wyjazd!

    OdpowiedzUsuń
  3. To drugi stopień wtajemniczenia trenerskiego masz za sobą :)

    OdpowiedzUsuń
  4. A młodsze dzieciaki na stoku były? Bo mój teść się odgraża, że za dwa lata Małą na narty zabierze.

    OdpowiedzUsuń
  5. Były, były - nawet takie około 3 lat, w grupkach z instruktorem. Ale mówiąc szczerze myślę że 4 lata to minimum, żeby bąbla czegoś nauczyć. Chociaż oczywiście są wyjątki :)

    OdpowiedzUsuń