wtorek, 12 października 2010

zdecydowanie w górę

W weekend (oraz dość irracjonalnie dzisiaj) poruszałam się raczej w górę niż do przodu. Pobiegałam zgodnie z obietnicą w piątek rano, ale potem było już tylko w górę za sprawą wycieczki do Podlesic, żeby zaliczyć ostatnie wspinanko w skałach w tym roku. Słoneczko na niebie grzało obiecująco, jednak termometr pokazujący z rana 2 st.C powinien był dać mi do myślenia.

Pierwsza droga, do której wystartowalam była łatwa, ale zacieniona i zaskoczyła mnie temperaturą skały. Po 5 metrach czułam się jak Pinokio, czyli chłopiec z drewna. Drewniane z zimna miałam wszystko, a najbardziej palce u rąk czyli kluczowy element przy wspinaniu. Chuchanie na ręce i skałę nie pomagało. Na szczęście znaleźliśmy potem trochę skał w słońcu i tam bardzo nam się poprawiło. Odzyskałam czucie i nawet z Magdą zdjęłyśmy puchówki, rękawiczki i zimowe czapki.


Ja na górze, Magda na dole. Droga "Rycerskie Szarpnięcie" (Mirów)

Ponieważ jednak twardym trzeba być, to wspinalismy się w trójkę do 18-tej. Trochę też po to, żeby zasłużyć na pyszniutką pizzę w miejscowości Żarki, którą piecze rodowity Włoch. Włoch ożenił się z Polką i otworzył tam pizzerię. Hity lokalu: pizza z rukolą i szynką parmeńską, Margerita D.O.C czyli z mozarellą z bawolego mleka i pizza z 4 serami - mamma mia! A przy tym wieeeeeelkie jak nie wiem co. Tzn. wiem jak co - "pizza duża" była jak koło od roweru 24 cale. Osiągnęlismy błogostan. 



Niedzielę zaczęłam za to od szczytowania na Dziewicy... Dziewica grzała się w słońcu i czekała na chętnych do wspinania po niej. Było trochę trudno, siadała momentami psycha, ale ją poprowadziłam. Dla niewtajemniczonych  Filar Dziewicy to droga w rejonie skalnym Kołoczek :-))

Potem jeszcze było trochę wspinania, a trochę oglądania jak mocarni znajomi wstawiają sie w drogi VI.3 i trudniejsze.



No-hand asekurującego ;-)

Dzien w sumie bardzo udany, chyba nawet cieplejszy niz sobota. Ostatecznie zwinięcie liny i pomachanie skałom łapką nastapiło znów o 18, ale tym razem nagrodą był swieży smażony pstrąg w Pstrągarni Złoty Potok. Niezle sobie tam dogadzalismy w sumie.

A dziś rano pomaszerowałam na trening na ściance, co wydawalo się kompletnie bez sensu po 2 dniach w skałach, jednak nie wiem skąd, ale wstąpił we mnie pałer i wykonałam grzecznie wszystkie zadania instruktora na bulderze. Może z tej radości że tam przynajmniej ściana była ciepła. 

Od środy ruszam na bieganie, bo jednak jutro odpocznę jak człowiek, żeby znowu nie przegiąć. Na początek treningu biegowego będzie 2 km trucht + 3 x 1 km (w okolicach pi razy oko 4:50) z przerwami i na koniec znow trucht. W sumie pewnie koło 8 km.

5 komentarzy:

  1. To to się tak w dżinsach robi i nie trzeba wydawać ćwierć dochodów na oddychające wiatroszczelne kompresyjne gatki?! Super... ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetne zdjęcia. I bardzo zazdroszczę tej pizzy :)

    OdpowiedzUsuń
  3. ehh, łezka się w oku kręci, że nie pojechałam z Wami. super wyjazd, pozazdrościć! :)
    wspinanie to tani sport?? a lina, ekspresy, i te wszystkie inne bajery? :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Wszystko jest względne :-) Mój facet szaleje na enduro czy też crossie i co chwila coś gnie, łamie albo musi wymienić, nie mówiac o tych wszystkich ciuchach i ochraniaczach na prawie jażdy centymetr ciała. To jest dopiero drogi sport :-(
    No trochę trzeba zainwestować we wspinanie, ale linę i ekspresy masz jedne na długo, a poza tym można je kupić na spółę z partnerem od wspinu :-)

    OdpowiedzUsuń
  5. od samego patrzenia na fotki kręci się w głowie ;)pozdrowionka

    OdpowiedzUsuń