wtorek, 3 listopada 2020

Korona Beskidu Niskiego na biegowo - Dzień 3.

Niedziela, 25 października - (Baranie, Wysokie, Jaworzyna Konieczniańska, Rotunda, Kozie Żebro,  Ostry Wierch, Lackowa)

Dystans: 44 km    

Przewyższenie: 2310 m


Tego ranka czekał na nas prezent w postaci zmiany czasu na zimowy - czyli śpimy dłużej, hurra! Myślicie, że skorzystaliśmy z niego? Hehe, nic z tych rzeczy. Zegarki zostały nastawione na 5 rano nowego czasu czyli 6 starego i znów po porannym rytuale trochę na śpiocha jeszcze wyruszyliśmy w szarzejącym dniu po kolejne perły w Koronie. 

Żeby nie było za przyjemnie i za łatwo, na ostatni dzień zostawiliśmy sobie najwięcej, bo aż siedem szczytów i to z wyjątkiem jednego, najwyższych. Dodam, że nocleg planowany był już w Warszawie, więc jeszcze czekało nas po całej akcji 400 kilometrów do domu. 

Na początek pobiegaliśmy po... 

BARANIE (754 m npm) 

Start robimy z Olchowca żółtym szlakiem, więc przed nami 5 km do szczytu, ale łącznie 11,5 km bo chcemy dobiec górą do Przełęczy Mazgalica, a potem zbiec do Huty Polańskiej. Arek ma nas z tej Huty odebrać i szybciutko (podkreślam słowo: szybciutko!) przewieźć pod kolejny szczyt.  

Szczyt okazuje się całkiem ciekawy. Leży na nim przewrócona wieża widokowa i stoi absolutnie wypasiona wiata, a w zasadzie chatka dla turystów, w której można zabiwakować. Po obowiązkowej fotce dziarsko mkniemy w dół do miejsca spotkania z Arkiem mijając jeszcze po drodze kamienny kościół pw. św. Jana z Dukli i pasące się stado koni. 











A na dole, w umówionym miejscu Arka ani śladu. Podobnie jak zasięgu. Drepcząc asfaltem po płaskiej drodze do Polan próbujemy się z nim skontaktować, ale chociaż każdy z naszej czwórki ma innego operatora komórkowego, u nikogo telefon nie pokazuje ani jednej kreski. Pukamy nawet w desperacji do jakiejś agroturystyki prosząc o możliwość skorzystania ze stacjonarnego. Gospodarz telefonu nie ma, za to daje nam hasło do swojego wifi. Nic to jednak nie daje - zero kontaktu. W obecnych czasach to budzi oburzenie, a pomyśleć, że kiedyś gdy nie było komórek, taki brak komunikacji nikogo nie dziwił. 

W każdym razie czas na zdobycie kolejnych szczytów topnieje w oczach, a my błąkamy się po wiejskiej drodze.  W końcu Sebastian łapie zasięg (niech żyje Plus!). Okazało się, że Arek dysponujący mapą papierową ma zaznaczony inny punkt zbiórki niż my w naszych trackach! Jedna kropka w złym miejscu na mapie, a półtorej godziny w plecy! 

WYSOKIE (657 m npm)

Wreszcie nasz bolid po nas zajeżdża i ruszamy zdobywać Wysokie od strony wsi Żydowskie. Dwa kilometry do szczytu z przewyższeniem ok. 200 metrów. W sumie to się dziwiliśmy, dlaczego do Korony został wybrany szczyt o wysokości tylko 657 m skoro jest tyle od niego wyższych, których w Koronie nie ma. Jeśli jednak Korona Beskidu ma uwzględniać też walory widokowe, to po pierwszych dwustu metrach jest jasne, skąd ta decyzja. 

Na Wysokie prowadzi ścieżka przez łąkę skrajem lasu i jest tam przepięknie, bo po lewej stronie rozciąga się panorama gór, a widok ze szczytu jest po prostu super de luxe. 








Szkoda że musimy szybko wziąć d... w troki i stamtąd spadać. Jeszcze nie jesteśmy do końca świadomi, że prawdziwa wyrypa zaczyna się dopiero teraz i przed nami pięć mocnych konkretów. Żeby dotrzeć tam jak najszybciej, VW Sharan zamienia się nawet na chwilę w terenówkę i forsuje bród z kołami do połowy w wodzie, bo to jest najszybsza trasa. 


JAWORZYNA KONIECZNIAŃSKA (881 m npm)

Tymczasem zaczyna lać, a przed nami wyrasta pierwszy z konkretnych konkretów. Jest mokro, zimno, błotniście, cienko z czasem i stromo pod górę - Beskid Niski mówi Sprawdzam! My natomiast robimy poker face i bez wahania wdrapujemy się na szczyt... ci co bez kijków chwilami nawet używając wszystkich kończyn (Kasia! Seba idzie na czterech!). 






Ostatni odcinek na tę Jaworzynę jest naprawdę totalnym pionem. Szczyt jest raczej z tych nieciekawych, zalesiony, więc dalej w deszczu biegniemy do Regietowa. 

ROTUNDA (771 m npm)

Ach jak miło wrócić na GSB. Rotunda i Kozie Żebro to dwa szczyty leżące na czerwonym szlaku a zarazem na trasie Łemkowyny Ultra Trail. Co ciekawe, chociaż biegłam tamtędy prawie w ogóle ich nie pamiętam. Co te zawody robią z człowiekiem, że leci jak w amoku po górach. A zatem hajda w piątkę na Rotundę. Na szczycie znów oglądamy robiący duże wrażenie cmentarz wojenny z charakterystycznymi krzyżami. Mgła dodaje aury nostalgii i tajemniczości.








Po drodze na dole mijamy za to grupkę ludzi piekących sobie kiełbaski pod wiatą, ale chociaż głód ściska nam już trochę brzuchy i strasznie im zazdrościmy (no my dwie z Kasią reprezentujące opcję wege - trochę mniej) to jesteśmy skazani na batony i kanapki, bo tempo, tempo, tempo..... 

 KOZIE ŻEBRO (847 m npm)

Z tego samego punktu startu czyli Regietowa ruszamy tym razem na Kozie Żebro. Coś tam pamiętam z zawodów, że jest stromo. Hehe, ano jest. Niezły test dla łydek i reszty mięśni nóg, nie mówiąc o płucach. Na górze oprócz tabliczki z nazwą szczytu wisi jeszcze przyczepiona do drzewa taka kartka: 



Zbieganie z Koziego naprawdę wymaga czujności, szczególnie po mokrych liściach. Padać w zasadzie przestało, ale marzymy o czymś ciepłym do jedzenia, bo batoniki straciły swoją atrakcyjność. Okazuje się, że niedaleko jest zajazd, gdzie można nabyć na szybko zupę. Co prawda nie zjesz jej jak człowiek przy stoliku, bo są covidowe obostrzenia, ale istnieje opcja na wynos. I tak to siedząc w samochodzie udaje nam się wreszcie wciągnąć po miseczce czegoś rozgrzewającego przed ostatnimi dwoma szczytami. W planie jest zrobienie ich za jednym zamachem, bez zbiegania do auta. 

OSTRY WIERCH (938 m npm) 

Pod Ostry zajeżdżamy jeszcze za dnia, chociaż coraz bardziej szarego, więc czołówki w gotowości. Wiadomo, że niestety oba szczyty będziemy robić po ciemku. I faktycznie, po mniej więcej 30 minutach już trzeba świecić. Sprawy nie ułatwia totalna mgła, a rozpraszające ją światełka czołówek powodują, że poruszamy się momentami po omacku. Dowodem na to niech będzie fakt, że Artur i Seba przebiegają przez szczyt w ogóle go nie zauważając, ale na szczęście Kasia zauważa i robimy 17-te zdjęcie szczytowe. 

Moje skojarzenia z horrorem, które miałam na Kamieniu nad Jaśliskami nie są wcale takie bezpodstawne. Po powrocie dokopuję się do informacji, że z Ostrym Wierchem wiąże się historia o samobójcy: "Powiesił się pewnego razu syn właściciela huty szkła. Zgodnie z ówczesnym zwyczajem pochowano go nie na cmentarzu, lecz w miejscu gdzie granice Bielicznej i Huty Wysowskiej zbiegały się z granicą węgierską, czyli właśnie na Ostrym Wierchu. Wkrótce nieboszczyk zaczął pokazywać się kobietom zbierającym w lesie grzyby. Mieszkańcy wsi złożyli się po dwie korony i sprowadzili z Tatr bacę - czarodzieja. Dopiero jego magiczne praktyki sprawiły, że zmarły przestał prześladować żywych"

Dobrze, że biegnąc tamtędy po ciemku, jeszcze nie wiedziałam że w Beskidzie Niskim miejscami straszy :). 




LACKOWA (997 m npm)

Czas na ostatni akord! Lackowa - najwyższa w całym Beskidzie Niskim. Z najstromszym zejściem. I na największym zmęczeniu. Szlak każe nam niestety zbiec 300 m w dół, a potem znów prowadzi ostro w górę. Już nam wszystko jedno czy wbiegamy prosto w błotniste kałuże czy też obok. Czuję się dość abstrakcyjnie, jak sobie pomyślę, że oto właśnie jest niedziela, godzina 18. Większość ludzi siedzi w ciepłych domkach spokojnie kończąc weekend, a tymczasem my miotamy się w ciemnościach po mokrym, kamienistym szlaku gdzieś w dzikim Beskidzie Niskim, 400 km od domu.  Ale w sumie... tak trzeba żyć! Żeby się działo. Ja przynajmniej to uwielbiam.   


Wreszcie w okrzykach radości witamy tabliczkę z napisem Lackowa. Mamy to! 18 z 18 szczytów zdobyte! Teraz tylko trzeba zbiec do Izb. Żebyśmy dobrze zapamiętali tę wycieczkę ostatni fragment szlaku prowadzi nas tzw. ścianą płaczu. To jedno z najstromszych podejść (w naszym przypadku zejść) w Beskidzie i w dodatku usiane kamieniami, płytami skalnymi i korzeniami. Na szczęście radość z ukończenia Korony dodaje nam energii i robimy to w dobrych humorach.  

I wreszcie finisz. W oddali majaczą światełka naszego support-busa i słychać już Arka. 


Link do filmu: https://youtu.be/Bbgt7ZZMJog

Udało się! Koronę Beskidu Niskiego zrobiliśmy w czasie 2,5 dnia pokonując ok. 120 km i 6000 m przewyższenia. To był piękny projekt. Zapuściliśmy w absolutnie dzikie i odludne ścieżki, spotkaliśmy mnóstwo zwierzyny i tropów (w tym niedźwiedzi) za to prawie zero ludzi. Nie pogardziłabym odrobiną słońca, które dodałoby uroku jesiennym zboczom, ale zamglony Beskid też ma swoją magię.  

NA KOŃCU CHCIAŁAM TEŻ PODZIĘKOWAĆ WSZYSTKIM UCZESTNIKOM NASZEJ WYPRAWY - Kasia, Artur, Seba, Arek! Stworzyliśmy razem super zgrany team i realizacja tego  projektu w Waszym towarzystwie była czystą przyjemnością. Mam nadzieję, że zrobimy też w przyszłym roku jakąś fajną biegową akcję w takim składzie! 
 

A teraz trzeba zgłosić się po odznakę do PTTK Jasło i... planować kolejne wyrypy.

Korona Beskidu Niskiego - Dzień 1. relacja TUTAJ  
Korona Beskidu Niskiego - Dzień 2. relacja TUTAJ





niedziela, 1 listopada 2020

Korona Beskidu Niskiego na biegowo - Dzień 2.



 Sobota 24 października - (Cergowa, Piotruś, Góra Polańska, Tokarnia, Kanasiówka, Kamień nad Jaśliskami)

Dystans: 50,2 km 

Przewyższenie: 2190 m

O 6 rano w sobotę Nowy Żmigród tonął jeszcze w ciemnościach i oddychał spokojnym snem jego mieszkańców. Tylko na kwaterze przy ulicy Piaskowej grupka wariatów piła kawę, naciągała leginsy i pakowała do plecaków batoniki, żeby zaraz ruszyć na kolejne szczyty Korony Beskidu Niskiego. Było jasne, że jeśli chcemy się wyrobić z dzisiejszym zestawem górek, to trzeba zrobić szybki wypad z ciepłych wyrek. Jak się okazało, to był dobry pomysł, bo jak to zwykle bywa, nawet na najlepiej zaplanowanych wyprawach  następują zdarzenia całkiem nieplanowane. Tak było i tym razem.

CERGOWA (716 m npm)

Zaczynamy zgodnie z rozpiską od Cergowej znanym większości biegaczy górskich z zawodów Łemkowyna Ultra Trail.  Cergowa, ty suko! Tak pisałam w relacji z ŁUT 150, bo ta góra dała mi wtedy popalić jak cholera. Nastawiamy się wszyscy na krew, pot i łzy, tymczasem Cergowa wchodzi całkiem gładko, bo na świeżo i w chłodku, a nie upale, jak było podczas zawodów w 2018 roku. Na górze fota i pakujemy się jeszcze na szczyt drewnianej wieży, na co nie ma nigdy czasu na zawodach (co za widoki stamtąd, ulalala!) 








po czym spadamy żółtym szlakiem na Piotrusia. Tym razem towarzyszy nam jeszcze Ilona, która przyjechała z Leszkiem i ich synkiem wspierać nas w projekcie Korona BN i też się trochę poszwendać po tych górach. Jak się okazuje ich obecność ratuje nam w pewnym momencie projekt. 


PIOTRUŚ (727 m npm)

Dla mnie góra Piotruś to mistrz i odkrycie wyjazdu! Piękny, techniczny szlak prowadzi na ten szczyt i z niego, a na górze biegnie się trochę fajną grańką. Nie wiem przypadkiem, czy nie występuje tu jakieś promieniowanie, bo po drodze mijamy takiego kalibru grzybki. 


Jedyny minus to cholerne strzyżaki jelenie czyli gryzące, latające robactwo, które atakuje nas po drodze przez wilgotny, zacieniony las. Włażą niestety we włosy, albo pod koszulkę i musimy się od nich ciągle oganiać. Ohyda! 




Kiedy zbiegamy ze szczytu Piotrusia na spotkanie z naszym driverem Arkiem, dostajemy od niego telefon, że jest zonk. Jadąc po nas trafił na ruch wahadłowy, a że było pod górkę, to włączył ręczny, który mu się właśnie zablokował. Nasz support stoi więc uziemiony na drodze (dodam, że to VW Sharan, więc nie ma opcji przenioski) i blokuje ruch, a za nim wściekle trąbią i wygrażają kierowcy tirów. 


Artur, który jest właścicielem tego auta, szybko zaczyna telefoniczne konsultacje z mechanikiem, ale zdalnie nie da się nic zrobić. Projekt wisi na włosku - od kolejnych szczytów dzielą nas długie kilometry. I wtedy na pomoc przybywają Leszek i Ilona, którzy swoją furą przewożą nas najpierw do Arka, gdzie zostawiamy właściciela samochodu Artura, a potem resztę ekipy na kolejny szczyt z listy.   

GÓRA POLAŃSKA (737 m npm)

Mamy z godzinkę w plecy przez awarię wozu, więc bez zamulania zasuwamy na kolejny szczyt. To jedyny z Korony Beskidu Niskiego, na który nie prowadzi znakowany szlak turystyczny. Owszem jest tam szlak Kurierów Beskidzkich Jaga-Kora, ale typowych paseczków, żółtych czy też zielonych po drodze nie ma. Biegniemy więc sobie najpierw drogą do miejsca zwanego Polany Surowiczne, a stamtąd zaczynamy wspinaczkę łąką i przez las na szczyt. Na dzień dobry wita nas na dole ścieżki taka karteczka: 


No cóż, zaciągam suwaczek mojej czerwonej jak płachta torreadora kurtki i dziarsko idę pod górę. W błocie widzimy nagle gigantyczne ślady kopyt, a trochę ponad nami na skraju lasu stoi.... 

- Buhaj! - krzyczy Seba. 

Ewakuujemy się na drugą stronę wąwozu, zastanawiając się na ile zdeterminowany może być buhaj przy przepędzaniu intruzów zakłócających spokój jego i jego krowiego haremu. Na szczęście okazuje się nie być bardzo zdeterminowany. Za chwilę mijamy jeszcze jedną powodującą głębsze przełknięcie śliny tabliczkę







ale bez przeszkód docieramy na szczyt Góry Polańskiej, skąd rozciąga się piękny widok. Szkoda że jest pochmurno, bo ponoć można stamtąd zobaczyć Tatry przy dobrej pogodzie. Zbiegamy w dół przez łąkę, lukając na boki, czy nie spotkamy kolegi buhaja, bądź rzeczonych drapieżników, aż do drogi przy Chacie Elektryków, skąd ściąga nas Ilona i zawozi szybko (bo przez obsuwę czasową pojawia się już pewna presja) na kolejną górę, którą jest...  

TOKARNIA (778 m npm)

Bleeee, wybraliśmy sobie chyba najgorszy szlak na Tokarnię - z Wisłoka Wielkiego.  Przed nami parę kilometrów wijącego się w górę asfaltu i szutrówki. Nuda byłaby totalna, gdyby nie to, że u wylotu szlaku znów wisi tabliczka z informacją, że w pobliżu są miśki, a my w połowie drogi słyszymy w lesie po lewej niepokojąco głośny szelest. Jakby jakieś DUŻE zwierzę się przemieszczało. Czas zacząć głośno śpiewać - to działa podobno najlepiej. Chwilę potem przez drogę przebiega nam stado - jeleń i banda łań. 

Dobra, łanie przebiegły, znów nuda, koniec asfaltu, początek zrywki i zwózki drewna, więc teraz dla odmiany pod nogami mamy klejące się błoto, aż wreszcie wchodzimy na łąkę prowadzącą na szczyt Tokarni z wieżą nadajnikową. Znamy te rejony - leci tędy szlak GSB i w związku z tym trasa Łemkowyny. Szczyt jest widokowy, ale nadal nie mamy farta do pogody i panorama jest zamglona. 

Zbieg w dół po asfalcie w moich Inov8 Mudclaw nie grzeszących amortyzacją to najmniej przyjazny moment tej wycieczki. Na szczęście okazuje się, że nasze auto, które w końcu pojechało do Krosna na lawecie, jest już sprawne i Artur z Arkiem zaraz do nas dołączą. Hurra i wielkie uff! 




KANASIÓWKA (823 m npm) 

Spokojna, nietrudna wędrówka z Wisłoka Górnego doprowadza nas żółtym szlakiem na szczyt, na którym... nie ma szczytu.  To znaczy według Locus Maps i inych apek właśnie na nim stoimy, ale tabliczki ani śladu. Już chcemy robić sobie zdjęcie po prostu na rozwidleniu szlaków, ale w końcu wbiegamy jeszcze w płaską ścieżkę prowadzącą na południe i po 300 metrach, nie wznosząc się ani o metr, docieramy do tabliczki "Kanasiówka". Mamy to! 





Ściemnia się powoli, więc teraz dzida w dół i przed nami ostatni akord dnia (już wiadomo, że znów będzie robiony po ciemku) czyli ...


KAMIEŃ NAD JAŚLISKAMI (857 m npm) 

Na Kamień prowadzi świeżutko wytyczony zielony szlak z okolic Gutkowej Koliby. Czołóweczki i w drogę. Na pierwszych metrach mijamy się z parką, która schodzi z Kamienia i zapewnia nas, że ścieżka na sam szczyt jest doskonale oznaczona niebieskimi trójkątami. Idziemy, biegniemy, skaczemy przez błoto, dochodzi 19 i to jest nasza dwunasta godzina w trasie. Ech, nikt nie mówił, że będzie lekko. 

Nagle zaczynam dziwnie się czuć, nogi jakby odmawiają posłuszeństwa, mówiąc szczerze, trochę się słaniam. Nawet pojawia się myśl, że może ja odpuszczę ten szczyt i sobie po drodze na resztę poczekam. Dociera jednak do mnie, że jestem mega głodna i po prostu brak mi paliwa. Połówka batonika od Kaśki stawia mnie na nogi i radość życia oraz moc jako tako wraca. Tymczasem niebieskich trójkątów nie widać, chociaż szlak już opada w dół. Decydujemy się iść na dziko, na azymut w kierunku szczytu. Nagle docieramy do ścieżki z trójkątami i stamtąd już jak po sznurku wdrapujemy się na stos kamieni ułożony na szczycie Kamień :) 

Uff, ostatnia góra tego dnia za nami, teraz tylko zbiec. Biegnę ostatnia i nagle, po raz pierwszy w życiu odkąd biegam po górach łapie mnie schiza i umysł podpowiada tylko jedno - film Blair Witch Project. No żesz! Co mi odbiło, żeby o tym myśleć. Ciągle mam wrażenie, że ktoś biegnie za mną i na pewno zaraz zarzuci na mnie siatkę albo wciągnie w las. To chyba z tego głodu mam omamy. Próbuję za wszelką cenę odpędzić bzdurne myśli, ale przynajmniej moc w nogach zdecydowanie wraca i na wszelki wypadek trzymam się blizutko Kasi i chłopaków. 


Wreszcie po 20-tej, zrypani i ubłoceni docieramy na kwaterę w Jaśliskach. 11 szczytów z 18 za nami. Budziki ustawione na piątą nowego czasu. 

Korona Beskidu Niskiego - Dzień 1. - relacja TUTAJ

Korona Beskidu Niskiego - Dzień 3. - relacja TUTAJ