Niedziela, 25 października - (Baranie, Wysokie, Jaworzyna Konieczniańska, Rotunda, Kozie Żebro, Ostry Wierch, Lackowa)
Dystans: 44 km
Przewyższenie: 2310 m
Tego ranka czekał na nas prezent w postaci zmiany czasu na zimowy - czyli śpimy dłużej, hurra! Myślicie, że skorzystaliśmy z niego? Hehe, nic z tych rzeczy. Zegarki zostały nastawione na 5 rano nowego czasu czyli 6 starego i znów po porannym rytuale trochę na śpiocha jeszcze wyruszyliśmy w szarzejącym dniu po kolejne perły w Koronie.
Żeby nie było za przyjemnie i za łatwo, na ostatni dzień zostawiliśmy sobie najwięcej, bo aż siedem szczytów i to z wyjątkiem jednego, najwyższych. Dodam, że nocleg planowany był już w Warszawie, więc jeszcze czekało nas po całej akcji 400 kilometrów do domu.
Na początek pobiegaliśmy po...
BARANIE (754 m npm)
Start robimy z Olchowca żółtym szlakiem, więc przed nami 5 km do szczytu, ale łącznie 11,5 km bo chcemy dobiec górą do Przełęczy Mazgalica, a potem zbiec do Huty Polańskiej. Arek ma nas z tej Huty odebrać i szybciutko (podkreślam słowo: szybciutko!) przewieźć pod kolejny szczyt.
Szczyt okazuje się całkiem ciekawy. Leży na nim przewrócona wieża widokowa i stoi absolutnie wypasiona wiata, a w zasadzie chatka dla turystów, w której można zabiwakować. Po obowiązkowej fotce dziarsko mkniemy w dół do miejsca spotkania z Arkiem mijając jeszcze po drodze kamienny kościół pw. św. Jana z Dukli i pasące się stado koni.
W każdym razie czas na zdobycie kolejnych szczytów topnieje w oczach, a my błąkamy się po wiejskiej drodze. W końcu Sebastian łapie zasięg (niech żyje Plus!). Okazało się, że Arek dysponujący mapą papierową ma zaznaczony inny punkt zbiórki niż my w naszych trackach! Jedna kropka w złym miejscu na mapie, a półtorej godziny w plecy!
WYSOKIE (657 m npm)
Wreszcie nasz bolid po nas zajeżdża i ruszamy zdobywać Wysokie od strony wsi Żydowskie. Dwa kilometry do szczytu z przewyższeniem ok. 200 metrów. W sumie to się dziwiliśmy, dlaczego do Korony został wybrany szczyt o wysokości tylko 657 m skoro jest tyle od niego wyższych, których w Koronie nie ma. Jeśli jednak Korona Beskidu ma uwzględniać też walory widokowe, to po pierwszych dwustu metrach jest jasne, skąd ta decyzja.
Na Wysokie prowadzi ścieżka przez łąkę skrajem lasu i jest tam przepięknie, bo po lewej stronie rozciąga się panorama gór, a widok ze szczytu jest po prostu super de luxe.
Szkoda że musimy szybko wziąć d... w troki i stamtąd spadać. Jeszcze nie jesteśmy do końca świadomi, że prawdziwa wyrypa zaczyna się dopiero teraz i przed nami pięć mocnych konkretów. Żeby dotrzeć tam jak najszybciej, VW Sharan zamienia się nawet na chwilę w terenówkę i forsuje bród z kołami do połowy w wodzie, bo to jest najszybsza trasa.
JAWORZYNA KONIECZNIAŃSKA (881 m npm)
Tymczasem zaczyna lać, a przed nami wyrasta pierwszy z konkretnych konkretów. Jest mokro, zimno, błotniście, cienko z czasem i stromo pod górę - Beskid Niski mówi Sprawdzam! My natomiast robimy poker face i bez wahania wdrapujemy się na szczyt... ci co bez kijków chwilami nawet używając wszystkich kończyn (Kasia! Seba idzie na czterech!).
ROTUNDA (771 m npm)
Ach jak miło wrócić na GSB. Rotunda i Kozie Żebro to dwa szczyty leżące na czerwonym szlaku a zarazem na trasie Łemkowyny Ultra Trail. Co ciekawe, chociaż biegłam tamtędy prawie w ogóle ich nie pamiętam. Co te zawody robią z człowiekiem, że leci jak w amoku po górach. A zatem hajda w piątkę na Rotundę. Na szczycie znów oglądamy robiący duże wrażenie cmentarz wojenny z charakterystycznymi krzyżami. Mgła dodaje aury nostalgii i tajemniczości.
KOZIE ŻEBRO (847 m npm)
Z tego samego punktu startu czyli Regietowa ruszamy tym razem na Kozie Żebro. Coś tam pamiętam z zawodów, że jest stromo. Hehe, ano jest. Niezły test dla łydek i reszty mięśni nóg, nie mówiąc o płucach. Na górze oprócz tabliczki z nazwą szczytu wisi jeszcze przyczepiona do drzewa taka kartka:
Zbieganie z Koziego naprawdę wymaga czujności, szczególnie po mokrych liściach. Padać w zasadzie przestało, ale marzymy o czymś ciepłym do jedzenia, bo batoniki straciły swoją atrakcyjność. Okazuje się, że niedaleko jest zajazd, gdzie można nabyć na szybko zupę. Co prawda nie zjesz jej jak człowiek przy stoliku, bo są covidowe obostrzenia, ale istnieje opcja na wynos. I tak to siedząc w samochodzie udaje nam się wreszcie wciągnąć po miseczce czegoś rozgrzewającego przed ostatnimi dwoma szczytami. W planie jest zrobienie ich za jednym zamachem, bez zbiegania do auta.
OSTRY WIERCH (938 m npm)
Pod Ostry zajeżdżamy jeszcze za dnia, chociaż coraz bardziej szarego, więc czołówki w gotowości. Wiadomo, że niestety oba szczyty będziemy robić po ciemku. I faktycznie, po mniej więcej 30 minutach już trzeba świecić. Sprawy nie ułatwia totalna mgła, a rozpraszające ją światełka czołówek powodują, że poruszamy się momentami po omacku. Dowodem na to niech będzie fakt, że Artur i Seba przebiegają przez szczyt w ogóle go nie zauważając, ale na szczęście Kasia zauważa i robimy 17-te zdjęcie szczytowe.
Moje skojarzenia z horrorem, które miałam na Kamieniu nad Jaśliskami nie są wcale takie bezpodstawne. Po powrocie dokopuję się do informacji, że z Ostrym Wierchem wiąże się historia o samobójcy: "Powiesił się pewnego razu syn właściciela huty szkła. Zgodnie z ówczesnym zwyczajem pochowano go nie na cmentarzu, lecz w miejscu gdzie granice Bielicznej i Huty Wysowskiej zbiegały się z granicą węgierską, czyli właśnie na Ostrym Wierchu. Wkrótce nieboszczyk zaczął pokazywać się kobietom zbierającym w lesie grzyby. Mieszkańcy wsi złożyli się po dwie korony i sprowadzili z Tatr bacę - czarodzieja. Dopiero jego magiczne praktyki sprawiły, że zmarły przestał prześladować żywych"
Dobrze, że biegnąc tamtędy po ciemku, jeszcze nie wiedziałam że w Beskidzie Niskim miejscami straszy :).
LACKOWA (997 m npm)
Czas na ostatni akord! Lackowa - najwyższa w całym Beskidzie Niskim. Z najstromszym zejściem. I na największym zmęczeniu. Szlak każe nam niestety zbiec 300 m w dół, a potem znów prowadzi ostro w górę. Już nam wszystko jedno czy wbiegamy prosto w błotniste kałuże czy też obok. Czuję się dość abstrakcyjnie, jak sobie pomyślę, że oto właśnie jest niedziela, godzina 18. Większość ludzi siedzi w ciepłych domkach spokojnie kończąc weekend, a tymczasem my miotamy się w ciemnościach po mokrym, kamienistym szlaku gdzieś w dzikim Beskidzie Niskim, 400 km od domu. Ale w sumie... tak trzeba żyć! Żeby się działo. Ja przynajmniej to uwielbiam.
Wreszcie w okrzykach radości witamy tabliczkę z napisem Lackowa. Mamy to! 18 z 18 szczytów zdobyte! Teraz tylko trzeba zbiec do Izb. Żebyśmy dobrze zapamiętali tę wycieczkę ostatni fragment szlaku prowadzi nas tzw. ścianą płaczu. To jedno z najstromszych podejść (w naszym przypadku zejść) w Beskidzie i w dodatku usiane kamieniami, płytami skalnymi i korzeniami. Na szczęście radość z ukończenia Korony dodaje nam energii i robimy to w dobrych humorach.
I wreszcie finisz. W oddali majaczą światełka naszego support-busa i słychać już Arka.
Super pomysł! Chyba podejmę wyzwanie i sprawdzę się w biegowej koronie:)
OdpowiedzUsuńTo jest fajna formuła - masz zadanie do wykonanie, dzięki czemu łatwiej się zmobilizować. My chcemy teraz Koronę w Bieszczadach robić. A Niski, tak jak pisałam, polecam bardzo :)
UsuńBieganie w terenie i to jeszcze przy takich widokach, to jest to!
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że wszystko tam u Was doBrze. Wyglądacie na kapitalną, mega pozytywną ekipę!
OdpowiedzUsuńHej, dzięki! Tak, dobrze u nas. Powoli szykujemy się na robienie w maju Korony Bieszczadów w podobnej formule, żeby iść za ciosem :D Pozdrawiam Ewa
Usuń