Start wyscigu. W tle wieża, na którą będziemy wchodzić na 59-tym kilometrze |
Ultramaraton niby zawsze zaczyna się tak samo - zbiórka przy starcie, rozgrzewka, odliczanie i dzida.
Ale nie w Wieliszewie, ponieważ Ultramaraton Powstańca 1994 r. jest zupełnie wyjątkowy, o czym dane mi się było właśnie przekonać.
Już sam początek jest szczególny. Godzina 6:20 rano. Grupa ponad 200 biegaczy staje przy bramie startowej i żołnierz z jednostki rakietowej obrony powietrza wciąga na maszt biało-czerwoną flagę, którą "wprowadziła" Patrycja Bereznowska - rekordzistka świata w biegu 24-godzinnym razem z grupą chorążych.
Proszę o zdjęcie nakryć głowy - mówi spokojnie prowadzący i za chwilę śpiewamy wszyscy Mazurka Dąbrowskiego. Czuję wzruszenie, ale jest ku temu okazja, bo ten bieg upamiętnia Powstańców Warszawskich z 1944 roku. Start biegu też jest nietypowy - mata pika, zegar już zaczyna odliczanie, ale przez pierwsze 500 m nie ma ścigania, biegniemy spokojnie wszyscy razem za niosącymi biało-czerwone flagi i dopiero po niecałych 3 minutach ma miejsce tzw. start ostry. No teraz to dzida!
U kogo dzida u tego dzida. Ja biegnę super spokojnie, absolutnie przekonana że tak właśnie trzeba. Przede mną 63 km jak 63 dni Powstania, po płaskim, w słońcu i upale. Przegniesz na początku, to masz prawie jak w banku, że pod koniec odetnie Ci prąd. A zatem nie przeginam - na zegarku średnio około 5:50. Tym razem nie przygotowałam się do biegu logistycznie, jak mam to w zwyczaju. Jedyne założenie to utrzymać tempo około 5:55-6:05. Nie mam też rozpisanych kilometrów między PK, bo jest ich tyle (6 punktów kontrolnych + 7 historycznych) że praktycznie co kwadrans do półgodziny będzie przystanek.
Jedyne co starałam się przygotować, to moje ciało na ten upał. Jak? Przede wszystkim robiąc przed biegiem zapas elektrolitów w organizmie - zwykłe najprostsze elektrolity w saszetkach z apteki i tabletki Hydrosalt. Tyle mogłam zrobić.
No więc biegniemy. Robert i Jacek - chłopaki ze Smashing Pąpkins z którymi przyjechałam, gdzieś poznikali, więc jestem solo. Wieś, las, pole, łąka, las, wieś, droga przy osiedlu, tunel (!). Biegnę i z braku lepszych pomysłów kombinuję, czy lepiej te 63 km podzielić na 6 dziesiątek, 3 półmaratony czy może 4 piętnastki. No żesz doprawdy, co za zajmujące rozważania (wybieram w końcu 3 połówki).
Trzeba pilnować karty startowej a właściwie tego, żeby żołnierze na punktach ją przedziurkowali. Śmieszny patent, bałam się, że będzie to zabierać sporo czasu, ale idzie sprawnie. No, w końcu to żołnierze dziurkują :)
Koło 26 km czyli już o 9 rano widzę na trasie pierwszych zawodników w marszu, bo na długich prostych pozbawionych cienia słońce zaczyna z nas wysysać siły. Od tej pory korzystam z każdej wody jaką spotkam, a wybór jest całkiem spory. Oprócz picia, na punktach są też miednice z wodą, gdzie można zanurzyć czapkę albo polać głowę. Tu i ówdzie kurtyna wodna ze strażackiej sikawki. Przy niektórych domach siedzą mieszkańcy z wężami ogrodowymi i serwują na życzenie chlust w dziób albo w łeb. O chwała Wam Wieliszewiczanie! W ogóle kibiców i ludzi dobrej woli jest mnóstwo, wyposażenie punktów jest super (pakiet kosztował 35 zł), a dodatkowo na "dzikich" punktach gospodynie oferują swojej roboty ciasta, wodę z miodem i cytryną i w ogóle wszyscy są dla nas tacy mili. Szkoda im nas chyba :)
W pewnym momencie widzę ciekawą sytuację - po polnej drodze, zarośniętej z obu stron drzewami jadą sobie dwie ciężarówki wypełnione belami siana zajmując całą jej szerokość, a za nimi drepczą powoli biegacze. No doprawdy, niezły zając nam się trafił. Dobiegam bliżej i rozumiem już, dlaczego ci biegacze idą. Na twarz lecą mi skrawki siana. Nie ma jak wyprzedzić. Nie ma?
- Ej no - mówię do grupy - trzeba to jakoś wyprzedzić.
- Ha ha, to spróbuj - odpowiada jakiś zawodnik i chyba za chwilę musi być ciut zdziwiony, bo ja właśnie próbuję wykorzystując wąski pasek terenu między wozem a drzewami. To nic że jest cały zarośnięty pokrzywami. Przedzieram się przez nie skipem A, wyprzedzam oba wozy, rzucając uśmiech kierowcy sianowozu i już czuję, że pieką mnie całe uda. Ale podobno pokrzywy to samo zdrowie.
Czas zaczyna ciągnąć się jak guma do żucia zostawiona nomen omen na słońcu. Mijam 37-my kilometr, nie zatrzymuję się nigdzie dłużej niż na chwilkę i biegnę, a średnie tempo nadal 5:48 czyli jest lepiej niż dobrze. Nie mam już jednak złudzeń. To są zaoszczędzone sekundy na czarną godzinę, zapas do pewnej rozmianki. I faktycznie, od 40-tego kilometra coraz częściej na zegarku widzę ponad 6 min/km. Szczególnie na wale wzdłuż Narwi, który mieliśmy przyjemność zaliczyć dwa razy.
Na szczęście łapię na trasie Jacka i dalej razem się mordujemy. Razem jest raźniej - człowiek pogada i czas jakoś szybciej leci. Ogólnie częściej my wyprzedzamy, niż jesteśmy wyprzedzani, no chyba, że trafi się ktoś ze sztafety i na świeżości mija nas jak TGV.
Na szczęście łapię na trasie Jacka i dalej razem się mordujemy. Razem jest raźniej - człowiek pogada i czas jakoś szybciej leci. Ogólnie częściej my wyprzedzamy, niż jesteśmy wyprzedzani, no chyba, że trafi się ktoś ze sztafety i na świeżości mija nas jak TGV.
Czekam, aż z przodu pojawi się piątka, bo wtedy ta meta stanie się realna i mentalnie będzie łatwiej. 53-ci kilometr (jeszcze dycha!), 55-ty kilometr (jeszcze tylko 8! co to jest 8? dasz radę!). Kofeinowy shot dodaje mi trochę energii, ale chwilami mam dreszcze, które wiem, że nie zwiastują nic dobrego. Coraz więcej zawodników idzie. Ja w sumie podczas całych zawodów też ze 3 razy przechodzę do marszu na ok. 200 m, chociaż miałam plan, żeby nie iść wcale. Niestety dziś karty rozdaje pogoda, więc te krótkie spacerki obniżają mi tempo i wydłużają czas dotarcia na metę. O nie! Muszę tam być, tak szybko jak się da i mieć to już za sobą. W międzyczasie spotykam też na trasie Wielką Improwizację czyli blogerkę Gośkę, ale już nie mam siły na żadne rozmowy. Włączono tryb - przetrwanie.
59-ty kilometr - jest zapowiadana wieża kościoła z punktem kontrolnym na jej szczycie. Akurat trwa msza, więc głupio mi jakoś tak wbiegać na teren kościoła - wchodzę spokojnie i gramolę się na górę. Bolą łydki! Z podziurkowaną kartą zbiegam po schodach. Bolą czwórki!
Wiem, że zaraz zacznie się test charakteru czyli dobieg prawie pod metę, a następnie oddalenie się od niej jeszcze na 4-kilometrową dokrętkę. Psycha już mi trochę siada, w czym wybitnie pomaga słońce i temperatura około 35 st. na pozbawionej cienia gruntowej drodze. Biegnę wolno modląc się o koniec.
No i wreszcie wpadam na stadion, a obok mnie chłopak krzyczy - to teraz ogień! Skąd niby kurde blat? Nie mam krztyny siły, żeby przyspieszyć, ale przebieram nogami, bo adrenalina robi swoje, chociaż te nogi chcą już stanąć. Paradoksalnie, na Lavaredo Ultra Trail były w o wiele lepszym stanie na końcówce.
Ale wszystko nieważne, bo jest brama mety i czas 6:27!
5. miejsce w Open K i 2. miejsce w kategorii wiekowej - tuż za Patrycją Bereznowską, która nie tylko wygrywa wiekową ale też Open kobiet i jest szósta w generalce w ogóle z czasem 5:19. Czas zwycięzcy biegu 4:48!
5. miejsce w Open K i 2. miejsce w kategorii wiekowej - tuż za Patrycją Bereznowską, która nie tylko wygrywa wiekową ale też Open kobiet i jest szósta w generalce w ogóle z czasem 5:19. Czas zwycięzcy biegu 4:48!
***
Zmordował mnie ten ultramaraton okrutnie, ale może zanim zacznę się zarzekać, że już nigdy ultra po płaskim, to napiszę coś pozytywnego. Fajnie jest osiągać cele, a ja ZROBIŁAM DOKŁADNIE TO, CO CHCIAŁAM. A NAWET WIĘCEJ :)
Bo taki właśnie był plan - sprawdzić swoje możliwości w ultra, ale nie górskim, które zawsze ma podejścia, gdzie wbrew pozorom się odpoczywa. Ja chciałam pobiec w takim prawdziwym ultramaratonie, gdzie dystans pokonam biegiem ciągłym.
Czy się udało? Uważam, że tak - mission accomplished! W sumie maszerowałam chyba ze 3 x po 200 m, a cała reszta to bieg. Takie bardzo długie BC1/BC2* :) Przy okazji testu, ile jestem w stanie tak biec, sprawdziłam też ile kilometrów przebiegnę w ponad 30 stopniach. Kiedyś popukałabym się paluszkiem w głowę, gdyby ktoś powiedział mi, że 63.
Nie wiem czy wrócę za rok, bo jednak cena testu swoich granic była dość wysoka i będę długo pamiętać, jak to bolało, ale szczerze i z ręku na sercu polecam Ultramaraton w Wieliszewie każdemu, kto go jeszcze nie biegł. Pomysł, organizacja, patriotyczna oprawa, atmosfera - wszystko na piątkę, a jak jeszcze pomyślę, ile osób w tym skwarze dobrowolnie włożyło w niego swój czas, siły i zdrowie jako wolontariusze (nie będąc w centrum wydarzeń jak biegacze i nie robiąc tego dla zaspokojenia swoich ambicji np. dobrym wynikiem i medalem), to tym bardziej jestem zachwycona tą imprezą.
* BC1 - Bieg ciągły w pierwszym zakresie tętna
wszystkie zdjęcia ze strony Ultramaratonu Powstańca 1944 (D. Ślusarski)
Cała atmosfera biegu i to, że tylu Wieliszewiczanów w ten upał Wam kibicowało zrobiło swoje ;) Gratulacje - bardzo dobry wynik! :)
OdpowiedzUsuń