wtorek, 27 czerwca 2017

Relacja z Lavaredo Ultra Trail 2017 - czyli jak dogadałam się z Dolomitami


    
- No dobra, to teraz jeszcze osiem razy na dziesiąte i będzie to cholerne rifugio. Co to jest osiem wejść na dziesiąte? Robiłaś takie treningi tyle razy.
Ok, biorę to klatę i zmęczona jak pies powoli pnę się w górę. To nic, że na "dziesiąte piętro" weszłam już podczas tego biegu 169 razy, a za przełęczą czeka jeszcze parę wieżowców. Urobię!

Skoncentrowana  -  Zmotywowana  - Nieustraszona 

   Taki stan udało mi się osiągnąć przed startem w Lavaredo Ultra Trail. Moim najdłuższym biegiem ultra (120 km) i najtrudniejszym, jeśli chodzi o o przewyższenia (5800 m). Kocioł emocji bulgotał od maja. Było zapalenie przyczepów w biodrze, po nim załamka, leczenie, stopniowy powrót formy, aż wreszcie radość, że tam jadę i wiara, że się uda. Jest wieczór 23. czerwca, start za godzinę, a ja zamiast gryźć paznokcie staję się oazą spokoju. Zajebiście wyluzowanym kwiatem lotosu na zajebiście spokojnej tafli jeziora.
  W głowie mam tyle know-how o tym biegu, że mogłabym napisać broszurę informacyjną. To od finiszerów: Beli i Jacka, z których każdy opowiadał mi, jak wygląda trasa. No a teraz czas się samej przekonać.

Cortina - Federavecchia  (0 - 33 km)

     Z Cortiny ruszam ramię w ramię z Alą. Na trasie jest ponad 1500 osób, więc biegnącym z tyłu (nam!) tłok uniemożliwia jakikolwiek rozpęd, ale co tam - będzie jeszcze czas na wyprzedzanie.


   Bałam się tego biegu w nocy po lesie, bo na Istrii 100, w nocy właśnie odczułam największe trudności trasy. Tu w porównaniu z chorwackim trailem jest komfortowo - szerzej i bez kamieni zdradliwie pochowanych pod liśćmi. Fajnie się biegnie, nawet patrzę czasem w górę, bo na niebie przede mną błyszczy Wielki Wóz. Co prawda po 3 godzinach czuję zmęczenie (już??? ups!) i muszę się wysilać, żeby nadążyć za Alą. Niezbyt dobrze to wróży, jednak mam nadzieję, że się rozkręcę. 

     Gorzej, że przestaję widzieć ścieżkę pod nogami, bo czołówka ustawiona na maksa znów zaczyna gasnąć. Zostaję z tyłu, żeby zmienić baterie, ale poza jedną coś nie mogę ich wydłubać z obudowy. Ech, było potrenować na sucho. A tymczasem trzeba działać - myśl Ewka! Ratuje mnie Sony Xperia i zbiegam ostatnie 2 km do punktu w Federavecci oświetlając sobie szlak latarką z telefonu. Prawdziwa ultra-Grażyna. Na punkcie jest bogato, mi jednak słabo wchodzi jedzenie, żele są bleee, ale jeść trzeba, więc wciskam w siebie herbatniki z marmoladką (później moje główne paliwo na tym biegu) i miks coli z wodą. I zmieniam wreszcie wszystkie baterie.

Federavecchia - Rifugio Auronzo (33 - 48 km)

      Ten odcinek to dwie wspinaczki i jeden zbieg do jeziora Misurina. Powoli wstaje dzień. Po lewej góry i poranne mgły unoszące się nad doliną o wschodzie. Co za widok. Tak, po to m.in. biegam ultra!

      Nagle doganiam Alę i niestety okazuje się, że jej ITBS postanowił o sobie przypomnieć i to bardzo. Co za pech!!! W Misurinie czekają supportujący Krasus i Bela, ale na 42-gim km Ala musi niestety zejść z trasy. Dalej walczę sama. Tak naprawdę każdy walczy tu sam, chociaż wiele par żywo ze sobą konwersuje, co odwraca myśli od wysiłku. Ja nie gadam, ale patrzę trochę na czas, na rozpiskę z międzyczasami, liczę, czy się wyrobię ze swoim planem do następnego PK. Oglądam góry i mordka mi się cieszy. Dolomity jesteście bajeczne!

     Druga wspinaczka, tym razem do Rifugio Auronzo daje w kość - to 550 m w górę na odcinku 5 km. Kijek noga, kijek noga. Tramwaj biegaczy wspina się mozolnie wąską skalistą ścieżką. 2 dni wcześniej wjechaliśmy tam rodzinnie autem i w połowie zaczął się nam gotować samochód, a na górze waliła para spod maski. Mam nadzieję, że mi pójdzie lepiej niż leciwej Toyocie.

      Z kartki i zegarka wynika, że jest dużo lepiej, bo jestem prawie 20 minut przed planem i to bez pary spod maski. Ostrzegali, żeby się nie rozsiadać na popas, więc już trzeci z kolei punkt odżywczy zaliczam na stojaka i na szybko. Woda, cola, ciastko z marmoladką, good-bye everybody!

Rifugio Auronzo - Cimabanche (48 - 66 km)

    Bieg wokół trzech majestatycznych szczytów Tre Cime w porannym słońcu i miłym jeszcze chłodku, to nagroda za darcie pod górę i zastrzyk energii. W nogach już 50 km, ale tu jest tak pięknie, że nie sposób myśleć o zmęczeniu. 


Chłonę i wypatruję zbiegu (no dobra trochę zesrana ze strachu go wypatruję, bo mówili mi też, że na tym zbiegu jest trochę tatrzańsko, a że nie umiem szybko zbiegać, to dla mnie oznacza to, że jest w ch... trudno). No nic, będę pokracznie zbiego-schodzić i jakoś damy radę. Faktycznie ścieżka ma w sobie coś z tych widzianych na trasie Biegu Marduły, ale w sumie jest łatwiej.  O dziwo zbiegam cały 1000 m w dół bez zatrzymania i tylko z jedną glebą na kamieniach, gdzie zostawiam trochę skóry z łokcia. Najgorsze, że pod koniec tak strasznie bolą mnie wytrzęsione tym skakaniem w dół kiszki, że muszę trzymać się jedną ręką za brzuch. Kiedy będzie płaaaskieeee????

    No jest! I tu pomna rad Beli mam znów biec, bo to tzw. Droga Mirka. Płasko z tendencją wznoszącą. Mało kto tu biegnie. Większość maszeruje dając odpocząć czwórkom. Ja też całych 7 km nie przetruchtam, ale zaczynam gallowaya. Biegnę licząc do 100 albo 200 i potem odliczanie do 50 w marszu. Albo do 100. Ogólnie więcej biegnę niż idę zgarniając brawa przechodniów, co nie ukrywam, nieźle motywuje. Motywuje mnie też to, że zaraz spotkam moją rodzinkę i Lilu.


      Widać już punkt w Cimabanche i... są! Pieso wskakuje na mnie, Tomek też. Ale się cieszę. Trzeba jednak działać. Wysypuję znów z butów kamyczki, zmieniam ciuchy, jem własną kanapkę z szynką i serem, Tomek uzupełnia mi picie, a obok podładowuje się z power banka mój garmin. Na chwilę się nawet kładę z nogami do góry starając się nie myśleć o tym, co mnie niedługo czeka. Będzie źle - upał nadchodzi bezlitośnie, w dolinie spodziewane są 32-34 st. C.

Cimabanche - Malga Ra Stua (66 - 75 km)

    Odcinek bez historii, podobny jak kawałek trasy na Istrii, gdzie po prostu trzeba drzeć cały czas w górę nasłonecznioną drogą przez las i złapać 600 m wysokości, a następnie całą ją wytracić na zbiegu. To wkurwia troszkę denerwuje, ale co zrobić. Zaczynam coraz częściej widzieć biegaczy, którzy kładą się zmęczeni przy trasie. Wpadam na system chłodzenia i co jakiś czas wkładam czapkę do zimniutkiej wody z potoku a potem wciskam ją sobie na głowę. Super patent, bo mnie mocno już nadżarło zmęczenie i upał, ale myśli o poddaniu się są daleko. Jest natomiast strach przed zaczynającą się na 80. km "doliną śmierci", jak ją ochrzcił Jacek. 

   W Malga Ra Stua padam na ławkę, a potem biorę ze sobą dużo wody. Spotykam kolegę, który tak jak ja ma już dość, ale oboje ruszamy tyłki w dalszą drogę. Czas stawić czoła tej pieprzonej wspinaczce - mamy południe, słońce w zenicie, a przede nami 12 km drogi w górę, podczas której wzniesiemy się o 1000 m npm.


Malga Ra Stua - Rifugio Col Gallina (75 - 95 km)     

"Czekam na wiatr co rozgoni, ciemne skłębione zasłony. Stanę wtedy na raz - ze słońcem twarzą w twarz".  Muzyka w uszach trochę pomaga, ale lepiej pomoże coś innego. Oto uruchamiam mój tajny plan. Odpalam super ciekawego audiobooka i moje myśli szybują w stronę Francji, gdzie poznaję dalsze losy Isabel Rossignol, bohaterki książki "Słowik" Kristin Hannah. 

   To jest absolutny strzał w dziesiątkę. Zamiast biadować nad sobą, koncentruję się na Isabel, która właśnie przeprowadza pilotów RAF przez Pireneje i pochłania mnie to zupełnie. Po dwóch godzinach patrzę jednak na telefon i widząc 20% baterii z żalem wyłączam audiobooka. Jesteśmy już blisko szczytu, idziemy po białych kamieniach, zaczynam rozumieć, dlaczego właśnie tu ma się megakryzys na Lavaredo. Nie poddam się! Strumienie, przez które muszę przejść, nie robią na mnie wrażenia, ale kolejne podejście już tak. 


    A może jednak się poddam? Siadam na kamieniu i wpycham w siebie 1/3 batona, bo nie jadłam od 2 godzin. Wstaję i dołączam do pochodu zombie zmierzającego w stronę przełęczy Col dei Bos. Spokój, pamiętasz? To się musi przecież skończyć! No i jest zbieg do Col Gallina, oczywiście przeplatany podejściami. Ten cały odcinek to dzieło szatana. Ultrasi to jednak twardzi ludzie i szatan im nie podskoczy. Dobiegam do Refugio na 95-tym kilometrze prosto w objęcia Wojtka, Tomka i Lilu.     

Rifugio Col Gallina - Passo Giau (95 - 103 km)   

  Wybiegając z punktu łudzę się, że teraz to już będzie lajtowo, żadnych ciężkich podejść. Błąd, przecież widać na mapce co przede mną. Wspinamy się do Rifugio Averau na 2413 m npm. Drugi najwyższy punkt na trasie. W górach grzmi, robi się zimno i szaro. Kurtka w pogotowiu, a ja zastanawiam się, jak mi się będzie biegło i szło w strugach deszczu albo z piorunami po bokach. Na szczęście burza przechodzi bokiem, więc poza ochłodzeniem i drobnym deszczem żadne natural disasters mnie nie dotykają. Dotyka mnie za to pion trasy. 

- No dobra, to teraz jeszcze osiem razy na dziesiąte i będzie to cholerne rifugio. Co to jest osiem wejść na dziesiąte? Robiłaś takie treningi tyle razy.
Ok, biorę to klatę i zmęczona jak pies powoli pnę się w górę. To nic, że na "dziesiąte piętro" weszłam już podczas tego biegu 169 razy, a za przełęczą czeka jeszcze parę wieżowców. Urobię! 



Za Averau zaczyna się niekończący cykl podejść i zbiegów wśród głazów i kamieni. Po krótkiej halucynacji, kiedy to duży blok skalny biorę za budynek schroniska wreszcie docieram na zamglone Passo Giau. Gonię taką jedną Polkę, więc trzeba się spieszyć.

Passo Giau  - Rifugio Croda da Lago (103 - 108 km)

Dalszy ciąg rollercoastera. Ścieżka wije się serpentynami to pod górę to w dół i nie ma końca. A nie! Ma koniec, właśnie dostrzegam małe figurki na grani. Jak to?! Tam mam dojść!? Tam jest ta pieprzona Forcella Giau!? Co oni nam tu zgotowali po ponad stu kilometrach? 

  - Zaraz zaraz, miałaś być zajebiście wyluzowanym kwiatem lotosu na zajebiście spokojnej tafli jeziora. 
  -  Miałam? Kurwa mać!
    Mój głośny, soczysty bluzg odbija się echem od niewzruszonych niczym ścian Dolomitów i wraca do mnie nasycony ich spokojem. Uff! Już dobrze. Jestem zen. Po prostu idę sobie na grań.

Ze mną sporo towarzyszy niedoli. Przez jakiś czas mam przed oczami włochatą łydkę z wytatuowanym logo triathlonowego Ironmana, która nagle się zatrzymuje.  Żelazny człowiek mówi do mnie - Go first, I just want to walk slowly. Twardziele Ci Ironmani. Wyprzedzam go, ale to nie koniec konwersacji, bo Ironman miał pewien cel w przepuszczeniu mnie przodem. Mija parę sekund i słyszę wyraźnie. 
- What are you doing tommorow night? I 'm free and have nothing to do. 
Oł je! Ultra-Tinder. Podryw na grani, obejrzana, oceniona, można rwać. 
- But I'm not free  - śmiejąc się uciekam Iron-Ultra-Casanovie.  

 Rifugio Croda da Lago - Cortina (108 - 120 km)

   Dobra, śmichy chichy, a tu ZBIEG do ostatniego punktu w Rifugio Croda dal Lago również zawiera w sobie PODBIEG. Niedobrzy makaroniarze, to jest już znęcanie się nad żywym organizmem. No ale w końcu widzę rifugio i moją rywalkę. Wpadłam na punkt 2 minuty po niej, więc nie biorę nic poza dolewką wody i chcę uciekać. Ale ona widząc to też się zrywa, a jest mocna. Będzie ciekawie. Łykam ohydnego szota kofeinowego, w sumie nie wierząc, że na tym etapie da mi jakąś moc w nogach. Do mety 12 km, czyli jakieś 1,5 godz. 

     Jakże inny jest finisz Lavaredo od finiszu Istria 100. Tam nudna, ale komfortowa droga wśród pól, a tu na łeb na szyję w dół przez las. Korzenie, kamienie, trochę błota. Lecę za koleżanką, jakieś 5-10 metrów i sama się zastanawiam, co zrobić. Atakować, siedzieć jej na ogonie, odpuścić? Polka czuje chyba na plecach mój oddech i też ma dość, bo w końcu mnie przepuszcza mówiąc, że boli ją kolano. Mnie też bolą kolana, ale korzystam z okazji. Czołówka idzie w ruch i biegnę długo sama. Ktoś mi mówi, że jeszcze 2 km przez ten las, a potem 2 km po asfalcie. Czyli tylko 4. Czyli aż 4.  
    Na asfalcie jednak jest przyjemnie, a już zupełnie super robi się, gdy widzę Alę, która wybiega mi na spotkanie i mimo bólu pasma dołącza do mnie. Biegniemy, gadamy, oddaję jej kijki. Głęboko w sercu już czuję gejzer radości - zrobię to Lavaredo do końca, jak Chuck Norris przebiegnę je wszystkie te mordercze kilometry.  
    Nagle z boku pojawiają się Krasus i Bela i zagrzewają do walki. Ava, widzisz tych gości? Masz ich wyprzedzić! Mój mózg działa jak automat. Masz ich wyprzedzić, masz wyprzedzić. Na ostatniej prostej zrywam się więc i pędzę jak koń wyścigowy. Chyba mam dzień konia. Albo uruchomiłam jakiś zapasowy silnik wielokonny. Dzieje się magia. Zegarek rejestruje 3:44 min/km. Wyprzedzam jakiegoś truchtającego zawodnika (chyba się chłop musiał zdziwić) i wpadam na metę. Robię pĄpki.








TAK!!! Mam to! Przebiegłam Lavaredo Ultra Trail w 22 godziny i 51 minut, marząc na starcie, by zmieścić się w dobie. Jestem 40-ta na 189 kobiet, które wystartowały. Sukcesywnie przesuwałam się w klasyfikacji generalnej z 912 pozycji na pierwszym punkcie na 469 na mecie. Jestem szczęśliwa. To ja wykładam na stół ostatniego asa w dzisiejszej grze z górami pod tytułem ultramaraton. 

ps. Dzień później robię małą rodzinną górską wycieczkę. Do tej pory nie mam zakwasów. Trochę nie rozumiem, co tu się zadziało, ale tak to ja mogę biegać ultra. 

ps 2. Trochę statystyk (bieg ukończyło 1065 osób na 1515 startujących):


7 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Jakby tu obrazkowo odpowiedzieć? Kurka, nie znam emotikona do buziaczka, więc napiszę "thx" ;)

      Usuń
  2. Szacun za dotrwanie, zacny finisz i kosmiczny czas na macie, ale ten ironman to oszust, albo w tym roku nic nie startuje dlatego brak depilacji na odnóżu :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A widzisz, zdemaskowałeś go. Prawdziwy triathlonista wyczuje drugiego triathlonistę. Szkoda że nie skojarzyłam tego faktu, poradziłabym mu, że skoro jest free, to może się udać do salonu depilacji w Cortinie :)

      Usuń
  3. Kurczę, smaku narobiłaś na ten bieg. :) Mam nadzieję, że jak uporam się z tym moim Achillesem i miną te dwa lata zanim odbuduję formę, to zdążę uzbierać kasę na wycieczkę do Cortiny i zmordowanie się w Dolomitach. :))) Gratuluję samozaparcia i podziwiam za mocną głowę. :)

    sobmar

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bałam się tego biegu bardzo, a okazał się fajniejszy od np. Istrii 100. Jest oczywiście ciężki, ale chyba warto, bo widoki powalają no i satysfakcja po ukończeniu jest mega. Wracaj do zdrowia i się zapisuj :) Cortina 47 to jego końcówka i to ta najgorsza moim zdaniem więc jak coś robić to pełny dystans :)

      Usuń
    2. Nie no, na 47 to ja się rozdrabniać nie będę. ;) Jak już mi się kiedyś uda dotrzeć do Cortiny, to w grę wchodzi tylko 120. :) Na razie jednak skupiam się na tym, by móc przebiec bez bólu 3km. :)

      A twoją relację pewnie jeszcze za jakiś przeczytam, żeby się bardziej zmobilizować na przyszłość. :) Żeby sobie może wkrótce zacząć znowu wyznaczać cele. :)

      Usuń