No, nareszcie wiem, po co i dlaczego biegam górskie ultra. Otóż... albo nie, o tym będzie na końcu.
Teraz wracam do 7 kwietnia, godzina 23:07, gdy razem z grupą 273 innych zawodników wysypuję się z busów, które dowiozły nas do Lovran, na wschodnim wybrzeżu półwyspu Istria w Chorwacji. Prawie godzina do startu biegu na 108 km w ramach imprezy Istria100. Miałam w planie trucht rozgrzewkowy, ale nikt nie truchta. Głupio tak jakoś samej. Spotykam ekipę z Gliwic - Mirka Bienieckiego - organizatora Biegu Rzeźnika, który kibicuje swojej żonie Ani i ich znajomych. Ania jest w młodszej kategorii wiekowej, ale w open będę się z nią ścigać na trasie. Jeszcze nie wiem, jaki to ściganie będzie miało ciekawy finał.
No nic, czas leci, jeszcze puszczają nam "Thunderstruck" AC/DC i ruszamy. 1400 m w górę na dystansie 8 km. Ups, jakoś tak znajomo się zaczyna, coś jakby Madera czyli "bieg tysiąca schodów". Tu też są schody, za nimi kolejne, i jeszcze jedne. Wreszcie wbiegamy w leśną ścieżkę. Sucho, dużo liści, całkiem przyjemnie. Ktoś pisał w relacji z zeszłego roku, że pierwsza część trasy jest trudna i mocno techniczna. Chyba nie dla "Dzieci Błotowyny", myślę sobie pyszałkowato. Och, jakże się mylę w tym momencie.
Very technical, my friend!
Pniemy się coraz wyżej, a na ścieżce coraz więcej kamieni i skał. Chwilami trzeba się na te skałki wciągać i uważać, żeby nie obsunęła się noga. Może lepiej, że jest ciemno, bo przynajmniej nie widać tej stromizny. Na szczycie góry Vojak jest zimno, wieje i popaduje, ale w sercu radość, że ta cała sztajfa już za mną. Zbiegam w dół i .. gubię szlak. Akurat piłam w biegu i przeoczyłam chorągiewkę, ale na szczęście ktoś mnie woła z góry i szybko wracam na trasę.
Zaczyna się prawdziwy technical trail, wąsko, kręto, stromo w dół albo po płaskim, po nierównych, śliskich kamieniach, korzeniach i skałkach. Mam wrażenie, że światło czołówki jakby osłabło i jestem wkurzona, że pewnie ustawiłam za mocne na początku i teraz będę musiała tracić czas na zmianę baterii. No nic, póki coś widzę, to lecę na tym słabym świetle, najgorsze, że obok nikogo, bo stawka się już rozciągnęła.
Wreszcie kawałek szerokiej drogi wijącej przez pola i las. Księżyc napiernicza swoim reflektorem, bo mamy pełnię, więc gaszę czołówkę i lecę samotnie "na sępa" - jest nawet dość mistycznie rzekłabym, a oczy szybko przywykają do mroku. No ale zaraz znów gęsty las, więc trzeba włączyć.
Powoli noc się kończy, księżyc zachodzi, a kontur gór rozpala złota poświata. Jestem na kolejnym szczycie akurat tuż przed wschodem - zupełny odlot! Stoimy tam chwilę razem - ja i chłopak z obsługi biegu i chłoniemy ten zjawiskowy widok. Wreszcie zaczyna się robić jasno, ptaki śpiewają i czołówka ląduje w plecaku. Panorama wszystkich gór dookoła, którą oglądam z kolejnego szczytu o 7 rano, zapiera dech w piersiach.
Tabelka-srabelka
Muszę się teraz przyznać, że tabelka którą pokazałam na swoim fanpage'u, nie była kompletna. Brakowało tam kolumny z międzyczasami, które sobie zaplanowałam i ktore miały w efekcie dać wynik poniżej 18 h. Pilnuję tych międzyczasów, ale już od 1-szego punktu kontrolnego mam obsuwę, która niestety powoli rośnie. Nie jestem w stanie trzymać zakładanego przed biegiem tempa, boję się rzucić w dół na łeb na szyję po stromej ścieżce ze śliskimi kamieniami, a za asekuranctwo płaci się minutami. By nadrobić, staram się być jak najkrócej na punktach. Wpadł, banan albo kromka bułki, woda, cola i wypadł. Zero siadania aż do Buzet. Cieszę że odrobię tempo, jak będzie zbieg do tego Buzet, bo czeka nas przecież ponad 1000 m w dół na dystansie 10 km, ale niestety zonk, bo na tym zbiegu tempo mam jak ślimak. Matka biega to by tu miała używanie - stromo i kamieniście, to co lubi.
Sprzedaję pakiet na Lavaredo
..ebane kamory, bluzgam. Jest trudno jak cholera, nogi są już zmęczone po 45 km, a trzeba lecieć w dół jakimś najeżonym single trackiem. Upadek grozi obsunięciem się w dół zbocza, a co najmniej poobijaniem o skałki. Mam wrażenie, że rzepki to mi zaraz wyskoczą z kolan i zawisną na więzadłach. Rwą jak jasny pieron i niestety nie dodają odwagi na tym zbiegu. Nie umiem. Co ja tu robię. Po co ja się zapisałam jeszcze na jakieś cholerne Lavaredo. Sprzedam ten pakiet albo po prostu zrezygnuję.
Marzyłam o czasie poniżej 18 godzin na Istrii, podobno druga część trasy od 58-ego do końca jest łatwiejsza, ale teraz zdaję sobie sprawę, że może być to niewykonalne.
Wojtek - wzorzec supportu z Sevres
W Buzet (58 km) wreszcie spotykam Wojtka, który robi mi support stulecia. Raportuje, która jestem, podaje kanapkę, ciuchy do przebrania z przepaku, drugi plecak, leciutko pospiesza, robi wszystko, żeby to poszło jak najsprawniej i najefektywniej. Żegnam się z żalem z moim nowym świetnym plecakiem Zygos Ultraspire, ale postanowiłam być jak PRO i zmienić na przepaku cały sprzęt czyli szybko chwycić Quechuę, w której już miałam nalaną wcześniej wodę i przygotowane żele oraz resztę wyposażenia).
W tle góry, z których zbiegłam |
Wolontariusze to kłamcy, a Dean ściemnia!
Uff, droga robi się dużo przyjemniejsza, faktycznie od tej pory biegnie się łatwiej, ale oto do gry wchodzi nowy gracz. Słońce! Na niebie zero chmur, a na drodze do Oprtalj mamy m.in. 3,5 km ciągłego podejścia z przewyższeniem ponad 400 m. Co zakręt to nadzieja, że koniec, ale nie, zalana słońcem szutrowa droga w górę zdaje się nie mieć końca. I jeszcze mnie oszukali wolontariusze. W ostatniej chwili zmieniono kawałek trasy, więc pytam spisujących numery, czy tu będzie jakaś big góra. "Small, don't worry" - mówią. Wredziochy. To tak jak usłyszeć na 5 km przed metą, że koniec już za kilometr. Ludzie nie rozumieją, że w takiej chwili biegacz nie potrzebuje pocieszenia, tylko konkretu, żeby przygotować głowę na to, co nadejdzie. Oszustwo jest najgorszym wyborem według mnie.
Dwa dni przed biegiem przeczytałam książkę Deana Karnazesa "Ultramaratończyk". Jak ona mnie zainspirowała, jak wsparła. "Nie przyjechałem tu by zginąć, ale by poczuć że żyję" pisał Dean po jakimś kolejnym ultra. Och tak! - myślałam wtedy - ja też poczuję, że żyję. Na swoim osiemdziesiątymktórymśtam kilometrze złorzeczę Deanowi pełną parą. Gówno prawda, Dean! Napisałeś to, żeby zrobić z książki poradnik motywacyjny, który się dobrze sprzeda. Jakie "poczuć że żyję"? Chyba "poczuć, że zdycham".
Ze wszystkich biegowych mantr i motywacyjnych pierdu pierdu, którymi kipią biegowe portale i książki o bieganiu na Istrii sprawdziło mi się w 100 procentach jedno. "Nie zatrzymuj się, bo każdy krok przybliża cię do tej cholernej mety. Im szybciej tam dotrzesz, tym lepiej". Tylko to do mnie przemawiało.
W pewnym momencie mijają mnie jak burza rowerzyści. Facet i dziewczyna. Oboje mają kaski full face i zdecydowanie nie boją się stromizn. Chwilę później widzę ich znów, ale tylko dlatego, że przede mną rzeczka, przez którą suchą stopą nie przejdę. On już się przeprawił z rowerem a jego partnerka właśnie zaczyna, ale mocno się waha. Puszcza mnie przodem, a ja staję na kamieniu w środku rzeczki i kombinuję co dalej - ściągać buty? zmoczyć skarpetki i buty i narazić się na otarcia? Jeszcze 50 km przede mną. W tym momencie rowerzysta, który okazuje się chyba Pudzianem, podnosi jakiś olbrzymi głazior i wrzuca go do wody tworząc kolejny schodek na mojej drodze. Juhuu! Hvala, hvala! I ja i dziewczyna za mną przechodzimy na sucho.
Groźnie w Groznjan
Wymęczona upałem, po 15 godzinach docieram do Groznjan. Czeka na mnie Wojtek i kochana merdająca całą sobą Lilu. Nie jest to kryzys stulecia, ale jest ze mną źle.
Wszystko boli, bluzgam, siadam na chwilę i wmuszam żel, chociaż jest mi niedobrze. Ale jeść trzeba. Przez tyle godzin zjadłam tylko 3 żele, ćwiartkę banana, kromkę chleba z dżemem i kromkę z szynką. Marudzę Wojtkowi, ale on ucina te jęki. Teraz już przestań o tym myśleć, skup się na tym co masz zrobić, już niedaleko. Sir, yes, Sir! To jedyna rozsądna rada w tej chwili. Udaję się w kierunku ostatniego PK w Buje.
Przewartościowanie
Odrobiłaś 20 min do tej Polki i masz ją na widelcu - mówi Wojtek w Buje (95 km). Goń! Leć! To lecę świńskim truchtem, tymi resztkami sił i wtedy widzę ją - dziewczynę, która idzie "na kijkach" mimo że jest z górki. Tak, to Ania Bieniecka. Podbiegam, jedno zdanie i już widzę, że ma kompletnie dość i po prostu cierpi z bólu. Mówi że ma odbite stopy od biegu w cienkich inov-8. Żołądek też jej dał wcześniej popalić. I w tym momencie mój umysł robi woltę. Przelotne "cześć" albo minięcie bez słowa nie wchodzi w grę. Ucieczka z satysfakcją, że wejdę o oczko wyżej w klasyfikacji open kobiet, przestaje mieć znaczenie. My obie i wszyscy, którzy dotarli do tego 95-tego kilometra jedziemy na tym samym wózku. Wszyscy daliśmy z siebie maksa i właśnie próbujemy dać jeszcze więcej, bo TAKIE WŁAŚNIE SĄ REGUŁY TEJ GRY. Pieprzyć klasyfikację!
Chodź, lecimy dalej razem - mówię do niej i zaczynamy biec. Ostatnie 13 km pokonujemy razem, a po drodze dołącza do nas jej kolega Sławek z dystansu 100 mil (!) w świetnej zresztą formie i tę koszmarną końcówkę pokonujemy we trójkę.
Organizatorzy zafundowali nam od Buje do mety prawdziwy test charakteru. Nie, nie ma jebutnego podejścia, jest po prostu ścieżka ciągnąca się wśród pól, ale jej monotonia zabija powoli i z rozmysłem. Pola, łąki, kanał melioracyjny, to zdaje się nie mieć końca. Odliczamy od jednej tablicy z liczbą kilometrów, jakie zostały do mety do drugiej. Jeszcze 4 km, jeszcze 2 km, ostatni! Nie ma już marszu, biegniemy. Jak wspólnie ustaliliśmy, każdy z nas marzy tylko o zimnym piwie. W bramę mety wpadamy razem, trzymając się za ręce.
Dostaję medal, rzucam się w objęcia Wojtka. Piękne ukoronowanie tej walki, którą stoczyłam przez ostatnie 18 godzin z hakiem. Wreszcie można odpocząć. Odpocząć? Ewa, a pĄpki? - pyta Wojtek. No przecież, koszulka Smashing Pąpkins zobowiązuje, więc schodzę do parteru i robię siedem pĄpek ku zdziwieniu i uciesze wszystkich wokół. A potem łyk zimnego piwa z wielkiej butli, które smakuje jak szampan zwycięzców Grand Prix F1.
Mój wynik
18 godz. 25 min.
Klasyfikacja open: 85/274Klasyfikacja open K: 14/51
Klasyfikacja wiekowa K: 3/20
I po co to wszystko?
Wiecie dlaczego biegam ultra i dlaczego będę je dalej biegać? Takiego kondensatu emocji, jakich dostarcza mi górski ultramaraton, nie dało mi żadne inne zdarzenie. Myślałam, co jeszcze może tak zadziałać, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Tutaj było to 18 godzin i 25 minut mentalnego rollercoastera przy wyostrzonych zmysłach - na przemian determinacja, słabość, chęć walki, zachwyt, wkurwienie, nadzieja, rezygnacja, duma i to bezgraniczne szczęście na koniec. Właśnie po to warto dać czasem z siebie wszystko.
Co dalej?
Dalej niestety Lavaredo. Niestety, bo wiem, jak to będzie bolało (chociaż pakietu nie sprzedam). Na chwilę obecną jednak, chociaż tak naprawdę nogi bolą mnie tylko trochę, chodzę normalnie i żadnej kontuzji nie zaliczyłam, mogę zadeklarować, że nie chcę biegać ponad setek. 85 km wystarczy.
Stosunek frajdy do mordęgi na dystansie ponad 100 km staje się niebezpiecznie niski, a ja wolę mieć radość biegania niż ból i poczucie, że żyłuję swój organizm do ostatnich granic. W końcu na dystansie 85 km też można sporo przeżyć i obejrzeć piękny kawałek terenu wzdłuż trasy.
INFORMACJE TECHNICZNE
NA TEMAT TRASY I SPRZĘTU:
Trasa: Długość 108 km Przewyższenie +4470 / - 4450 m
Teren/podłoże:
Sprzęt:
|
I na koniec dziękuję:
- Po pierwsze Wojtkowi, który wspierał mnie najlepiej na świecie przez cały ten wyjazd, a podczas biegu szczególnie. I w ogóle z anielską cierpliwością znosi te wszystkie moje treningi, które robię tylko po to, żeby gdzieś w ch... daleko od domu upodlić się do cna, krzyczeć że nigdy więcej, a potem opowiadać, że w sumie to jest jeszcze taki fajny bieg, który by można zaliczyć.
- Po drugie trenerowi, Arturowi, który po raz kolejny super przygotował mnie do ultra. Przebiec swoje pierwsze 108 km bez mega kryzysu, który wyzwala chęć DNF-a, bez kontuzji i móc następnego dnia chodzić a nawet truchtać (tak!) można tylko jeśli się człowiek do tego porządnie przygotuje. A ja pod okiem Artura przygotowałam się jak się okazało solidnie.
- Po trzecie mojej rodzinie i wszystkim znajomym, którzy mi kibicowali i dawali zdalnie moc - wiedziałam o Waszym wsparciu od Wojtka i czułam je! Dziękować!
Jesssssssssu, Ewa. Ciarki na rękach i łzy na policzkach - to mi zafundowałaś do przedpołudniowej kawy. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńPiękna relacja, wspaniały, motywujący występ na Istrii. Mówiłem Ci już, że to zaszczyt być z Tobą w drużynie, bo tak jest. To zaszczyt znać Ciebie i biegać z Tobą.
A już to, co zrobiłaś na 95 km. Szacun. Sport, rywalizacja - to wszystko świetne jest i piękne. Ale bycie człowiekiem, to najpiękniejsze.
Raz jeszcze gratuluję, pozamiatałaś.
Już raz odpisałam :) Jeszcze raz dziękuję :) /fajne są komy w blogu, kiedyś to była norma, c'nie? :) /
UsuńI zaryczana właśnie odbierałam pocztę od listonosza ;)
OdpowiedzUsuńChciałabym mieć choć w 1/4 tak mocny łeb jak Ty! I jeszcze bardziej teraz marzę żeby w końcu zobaczyć wschód słońca na trasie Rz. :) Ewa, jesteś moją Ultra Guru!
Mari, jak czytam taki komentarz to i mi się oczy robią mokre :) Dziękuję! Na łbem pracuję, ale może przy okazji po prostu uparta jestem jak osioł i jak coś sobie zaplanuję to staję na głowie żeby to osiągnąć :)
UsuńMam nadzieję że żadne zdrowotne historie nie powstrzymają Cię przed obejrzeniem wschodu słońca w Bieszczadach - to są takie chwile które zostają w pamięci na zawsze :) Buźka!
Ewa, wielkie gratulacje. Dałaś do pieca. Relacja super i niestety inspirująca... Super było tam Cię spotkać.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam,
Arek
Dzięki Arek! Ciągle mi głupio że usnełam i nie dotarłam na metę na czas Waszego przybycia tam :) Ale do nadrobienia, skoro piszesz że (niestety, hihi) cię zainspirowałam :)
UsuńDzięki Ewa. Dzięki Tobie na końcówce zmusiłam się do truchtu ;). Pozdrawiam Anka
OdpowiedzUsuńMimo że ledwo się poruszałyśmy i wszystko bolało, to ostatni odcinek tego biegu był super. Tobie też dziękuję!
UsuńNie znam się na ultra, ale za to co zrobiłaś na 95. km tzw. szacun się należy. Gratulacje Ewa!
OdpowiedzUsuńDzięki Emilio :)
UsuńRaju, głupio wycierać łzy w pracy przed kompem, bo przecież powinnam pracować, ale musiałam, muuuuuusiałam doczytać do końca ! Ależ Ci zazdroszczę, i uporu , i siły , i chęci walki i kurde, tego czegoś, tej pieprzonej odwagi ,że spróbowałaś i dałaś radę! Ja na dystans powyżej stówy się nie porwę, ale w tym roku, postanowiłam poprawić się w Lądku na tej "naszej" 70 , gdzie to Cię wypatrzyałam ;) A tu jeszcze raz - podziw i szacunek :) kurczę i tak to zgrabnie opisałaś ... no milion myśli mi się teraz nasuwa i ubrać w słowa tego nie potrafię , ale najbardziej podoba mi się to: "Ze wszystkich biegowych mantr i motywacyjnych pierdu pierdu, którymi kipią biegowe portale i książki o bieganiu na Istrii sprawdziło mi się w 100 procentach jedno. "Nie zatrzymuj się, bo każdy krok przybliża cię do tej cholernej mety. Im szybciej tam dotrzesz, tym lepiej". Tylko to do mnie przemawiało." Ściskam baaardzo mocno!!!!
OdpowiedzUsuńO rany Marta, dzięki!!!!!!! Strasznie miłe słowa, które są dla mnie jeszcze jednym powodem do radości z tego biegu. To wspaniałe uczucie dzielić swoją pasję z innymi, być rozumianym a nawet może inspirować :) Każdy z nas ma w sobie wewnętrzną moc, czasem bardzo ukrytą, ale wierzę że są sytuacje w których potrafimy ją wykorzystać, więc myslę że wszystko przed Tobą :) Pozdrawiam, do zobaczenia na szlaku i powodzenia na pięknym DFBG!
UsuńZ kontuzjami nie ma żartów. Sama miałam uraz kolana jakiś czas temu i nie było za ciekawie. Chce umówić się do kliniki ortopedycznej https://carolina.pl/ na konsultację. Może uda się wyleczyć kolano bez operacji.
OdpowiedzUsuńZawsze podziwiałam takie osoby, które aktywnie spędzają czas robiąc tyle kilometrów i łączą to wszystko z pracą. Przy takiej aktywności bardzo łatwo o jakąś kontuzję, ale na pewno dbasz o każdy aspekt, by nic się nie stało. Na https://istria.pl/ czytałam sporo na temat wakacji w Istrii i naprawdę się zachęciłam do wyjazdu, ale aż tak aktywna nie będę - ograniczę się do zwiedzania. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńBrawo! Zawsze byłam pod wrażeniem gdy ktoś brał udział w maratonach, gdyż zawsze jest to wiele miesięcy przygotowań i samozaparcie.
OdpowiedzUsuń