foto ze strony dfbg.pl |
O 4:45 budzi mnie wilgoć. Halo Houston - mamy przeciek? Lany poniedziałek? A może to ja się zlałam z nerwów? Dociera do mnie jednak powoli, że ulokowali nas w pokoju dedykowanym dla osób niepełnosprawnych, bo łazienka cała w udogodnieniach, a ja pod prześcieradłem odkrywam podkład foliowy! OK, a zatem na godzinę przed startem w Ultra Trail 68 km jestem już elegancko odwodniona, gdyż piżamkę mogę śmiało wyżymać.
Koleżanki startujące dopiero o 11 w półmaratonie śpią smacznie obok, zatem po cichu wynoszę się z posiłkiem przedstartowym do łazienki i kontemplując beżową glazurę z pozycji sedesu żuję zalane wrzątkiem płatki ryżowe z bananem. I piję, żeby jakoś uzupełnić wodę.
***
Godzinę później rozciągam się już w Parku Zdrojowym w sercu Lądka-Zdroju. Wokół mnie jakieś na oko 150-180 osób robi to samo. Wszyscy czekamy na start górskiego ultramaratonu na dystansie 68 km w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich.
Spotykam na chwilę Marzenę, a potem Marcina S. ze Smashing Pąpkins, ale ogólnie przyszłam tu sama, więc gadam ze sobą.
Spotykam na chwilę Marzenę, a potem Marcina S. ze Smashing Pąpkins, ale ogólnie przyszłam tu sama, więc gadam ze sobą.
- Masz biec, masz walczyć.
- No będę. Ale kolano ostatnio trochę bolało, na stopie mam pęknięty pęcherz zaklejony plastrem, nie wiem jak będzie.
- Nie myśl o tym, adrenalina cię poniesie.
Wyniki z DFBG zeszłego roku i analiza moich startów w ultramaratonach wskazują, że na te prawie 69 km przyzwoitym czasem będzie 10 godzin. Bez opadu szczęki, ale niezłym. 84 km na Maderze zrobiłam w 17,5 h, z kolei 53 km na ZUK-u w 9 h i 22 min. Jakże różne są te biegi górskie. No w każdym razie wiem, że żeby to osiągnąć, muszę mieć dziś średnie tempo 8:40 min/km. Będę się więc starała o 8:30 - może uda się tę dychę złamać.
Ruszamy i zaraz zaczyna się pierwsze podejście. Składane kijki mam w plecaku, posłużą na 12-tym, gdy będziemy wdrapywać się na Czernicę, a póki co korzystam tylko z siły nóg. Trasa fajna, zacieniony las, wąskie ścieżki, przez jakiś czas tasuję się na nich z dziewczyną, która mówi że to jej drugie ultra. Na zbiegach jest lepsza i wcale nie poprawia mi to humoru, ale robię swoje. Profil UT68 to kilka ładnych szczytów do pokonania i tyle samo zbiegów, ale trasa jest bardzo biegalna. Biegnę więc gdzie się da i widzę średnie tempo 7:40 min/km. Dobrze, dobrze, jest zapas do rozmianki.
Koleżanka dobrze zbiegająca zostaje w tyle, a ja dalej lecę jeszcze pełna sił. Mijam kolejne szczyty, podbiegi i zbiegi.
Podczas długiego biegu różne rzeczy przychodzą do głowy.
Ponieważ ścieżki prowadzące w dół są tak różne pod względem konieczności zachowania na nich koncentracji, dochodzę do pewnego wniosku. Otóż dodatkowo, oprócz oznaczania szlaków kolorami, można by nadać zbiegom klasyfikację SLD czyli Stopień Luzu w Dupie. I tak:
Wieża widokowa na Borówkowej Górze (foto. http://www.swiat-gor.pl) |
- SLD 4 - (zero przeszkód na drodze, stokówka albo inna ucywilizowana autostrada w terenie) pełen luz w dupie, lecisz nucąc piosenki, od czasu do czasu trzaskasz selfiaczki na tle lasu bądź zagadujesz wesoło innych zawodników "szybka traska, no nie?"
- SLD 3 - (sporadyczne patyki, szyszki, korzenie i nierówności, ogólnie jednak no stress) dalej lalala, dalej flow, ale dzięki patykom i korzeniom jest bardziej terenowo, więc czujesz się prawie jak członek plemienia Tarahumara - taki szybki i taki zgrabny na tym trejlu.
- SLD 2 - (ścieżka się zwęża, procent nachylenia rośnie, przybywa przeszkód typu skałki, kamienie, błoto) - oto esencja ultra, wzorzec z Sevres zbiegu trailowego. Biegnąc delektujesz się adrenaliną. To jest taki zbieg, którego pokonanie daje satysfakcję lepszą niż snickers, ba, odlot lepszy niż extasy i wszystkie dopalacze. Nie w głowie ci słit focie czy spożywanie akurat teraz żeli. Koncentracja 100%.
- SLD 1 - (luźno toczące się w dół kamienie, stromo i wąsko, błoto, strumyki, korzenie) - biegniesz, bo na zbiegach się biegnie (wszędzie tak piszą przecież), ale stopień luzu w dupie spada drastycznie. Łojojoj, ręka noga mózg na ścianie. Twoja duma, że oto właśnie mierzysz się z takim terenem miesza się ze wizją odciśnięcia za chwilę swojego wizerunku na drzewie, które masz na 12-tej albo utraty górnych jedynek. Że niby ładne widoki po lewej? Jakie kufa widoki?!
- SLD 0 - łoookuuuuwaaaa! (procent nachylenia, zbłotnienia / skomplikowania terenu wymaga użycia wszystkich kończyn) czyli zjeżdżasz na tyłku i nogach podpierając się rękami i ewentualnie chwytając okolicznej roślinności. Czas przestaje być ważny, liczy się życie i ewentualnie dobry, świeży bieżnik w trailówkach. Ewentualnie zagadujesz innych towarzyszy niedoli zjeżdżających za/przed Tobą "no to grubo pojechali z trasą, no nie?"
Na DFBG jest wszystkiego po trochu, ale SLD 0 nam oszczędzili.
Ogólnie moje założenie to minimum czasu na punktach odżywczych, więc nie zagrzewam tam miejsca - woda, cola, pomarańczka i gazu. Wyjątkiem jest ostatni punkt, gdzie wolontariusze oferują chluśnięcie wody z baniaka na łeb (bosko) a Vi Runs Vegan (tak, ta Vi!) polewa mi lepkie od żeli ręce. Co za luksusy.
Pisałam już, że mi się w głowie przestawiło i teraz to już walczę na ultra? Pisałam. No to walczę - biegnę przez chaszcze, w dół, po płaskim i .. nowość - tym razem biegnę też niektóre łagodniejsze odcinki pod górę. Tłumaczę sobie, że jeśli ma być dobry wynik, to trzeba przycisnąć. Zmęczenie rośnie, ale na 34-tym kilometrze dostaję na punkcie info, że mam 10 minut straty do czwartej kobitki. Serio serio? Wybiegam z punktu, a zaraz za mną wybiega dziewczyna w limonkowej koszulce, która leci z partnerem - też w limonkowej koszulce. Te dwie Limonki to będzie jeden z moich dwóch głównych motywatorów podczas tego ultra, bo tasujemy się i raz oni są z przodu, a raz ja. Największym jednak motywatorem okazuje się jeszcze jedna dziewczyna, którą nagle widzę za plecami. Jest tak niedaleko. Na punkt na 45 kilometrze wbiega 3(!) sekundy po mnie. No dobra, to załączam tryb "spierdalamento". O ile liczę się z tym, że Limonka mnie łyknie, bo jest mocna i ma partnera-zająca, o tyle bardzo mi zależy, żeby nie dać się tej drugiej.
Trasa ostatnich 20 kilometrów nie jest trudna poza stromym podejściem na Jawornik, ale żmudna - leśne drogi wijące się pod górę, no i ogólnie słońce już mocno daje. Wcinam żele, piję, jem hydrosalty, ale zmęczenie rośnie w tempie zastraszajacym. Cicho tam, mam walczyć to walczę, nie ma żadnego zmęczenia. Biegnę i myślę o widokach. Że dla nich tu przyjechałam, a tak naprawdę wcale na nie nie patrzyłam. To paradoks, ale jak tu patrzeć skoro SLD 1 i jeszcze ciśniesz na wynik. Obejrzę sobie widoki na fotkach Dymusa.
Ostatnia dycha przed metą w Lądku-Zdroju to test charakteru. Znów szeroka droga przez las, ale w pełnym słońcu. 60-ty kilometr, a ja, spanikowana że dogoni mnie Limonka i ta druga, desperacko biegnę pod górę. Tzw. Gallowayem, czyli z przerwami na marsz, ale moje nogi po raz pierwszy doświadczają 100-procentowego wykorzystania. Mówiąc szczerze serdecznie mam już dość. Chcę do domu, do mamy, na piwo i w ogóle. Odwracam się na chwilę i nagle .. o ku... Limonki! Gonią mnie i też sadzą pod górę. Ogarnia mnie zwątpienie, żeby może jednak odpuścić, ale nie. Walka trwa. Na szczęście nie widzę tej drugiej lecącej solo. Po jakimś czasie wpadam na asfalt i ktoś mówi mi, że już tylko 3 kilometry do mety. Bieg w dół jest koszmarem, mordowaniem już zamordowanych czwórek, ale wizja zimnego piwa na mecie i tego, że utrata pozycji na końcówce byłaby obciachem, każe mi biec.
Mijam koleżanki, które akurat kończą półmaraton i nagle - Heloł! Oto dogania mnie Limonka. Gadamy chwilę, bo już zdążyłyśmy się poznać, ale potem ona mnie mija i już tylko oglądam jej plecy. Po raz pierwszy czuję, że naprawdę nie mam w sobie ani grama siły, żeby przyspieszyć i dogonić, mogę tylko biec w stałym tempie w dół modląc się o bramę start-meta. Trudno, jest obciach, tracę pozycję i teraz nawet boję się odwrócić i spojrzeć, czy nie siedzi mi na plecach tabun kolejnych lasek. Ale biegnę, po prostu biegnę. I tak jest zajebiście, bo mam czas poniżej 9 godzin, a średnie tempo ultramaratonu 7:48 min/km.
Mijam koleżanki, które akurat kończą półmaraton i nagle - Heloł! Oto dogania mnie Limonka. Gadamy chwilę, bo już zdążyłyśmy się poznać, ale potem ona mnie mija i już tylko oglądam jej plecy. Po raz pierwszy czuję, że naprawdę nie mam w sobie ani grama siły, żeby przyspieszyć i dogonić, mogę tylko biec w stałym tempie w dół modląc się o bramę start-meta. Trudno, jest obciach, tracę pozycję i teraz nawet boję się odwrócić i spojrzeć, czy nie siedzi mi na plecach tabun kolejnych lasek. Ale biegnę, po prostu biegnę. I tak jest zajebiście, bo mam czas poniżej 9 godzin, a średnie tempo ultramaratonu 7:48 min/km.
Wreszcie jest meta, ostatnie schodki i padam na murek. A zaraz potem karnie wstaję i robię smashing pĄpki. Najpierw 6 a potem 8, bo 68 pĄpek to jednak byłaby chyba przesada.
Prawie 69 kilometrów w 8 h 56 min 48 sek - zamiast dziesięciu godzin. Sama nie wierzę w to, czego dokonałam. Wojtek mówi mi jeszcze przez telefon, że jestem pierwsza w K40, szósta wśród kobiet open (którą to kategorię wygrywa Magda Łączak z Salomon Suunto Team) i 27-ma w generalce, więc teraz mogę już spokojnie wypić piwo i umrzeć tu na trawce w parku ze szczęścia.
Pół godziny później idę sama do pensjonatu i nagle na środku ulicy w Lądku wybucham płaczem. Takim prawdziwym, z mazaniem się i zasmarkanym nosem. Ludzie, wariatka jakaś! Idę i ryczę. Jakieś kobiety chcą mi pomagać, ale tłumaczę im i sobie, że to właściwie jest płacz ze szczęścia, ze zmęczenia, że opadły właśnie emocje, puściła adrenalina i tak jakoś zareagowałam. Uśmiechają się, niekoniecznie ze zrozumieniem.
foto D. Gąsiorowska |
Pół godziny później idę sama do pensjonatu i nagle na środku ulicy w Lądku wybucham płaczem. Takim prawdziwym, z mazaniem się i zasmarkanym nosem. Ludzie, wariatka jakaś! Idę i ryczę. Jakieś kobiety chcą mi pomagać, ale tłumaczę im i sobie, że to właściwie jest płacz ze szczęścia, ze zmęczenia, że opadły właśnie emocje, puściła adrenalina i tak jakoś zareagowałam. Uśmiechają się, niekoniecznie ze zrozumieniem.
Ten płacz to jednak oczyszczenie po całym dniu wysiłku i moich starań, żeby pobiec jak najlepiej. Udało mi się! Zrobiłam więcej niż myślałam, że jestem w stanie. Niedzielna dekoracja na podium w K-40 to wisienka na pysznym torcie, którym stał się dla mnie DFBG.
Ogólnie świetna impreza, z wariackim dystansem 240 km dla prawdziwych ludzi ze stali i z dyszką dla początkujących. I z wieloma innymi dystansami - do wyboru, do koloru. Z doskonałą organizacją i atmosferą. Jako że przyjechałam tu w świetnym towarzystwie (tak naprawdę to był babski wyjazd, prawie jak do SPA) Lądek-Zdrój będzie mi się już zawsze kojarzył z radością i sukcesem. I z SLD.
fot. Ren A. Gąs |
Piękna historia! Ten płacz to jest całkiem normalny. To, jak ja się zryczałem na mecie Rzeźnika to głowa mała.. ;) Wielkie gratulacje za walkę i wspaniały wynik. Nie pierwszy raz Ava imponujesz, motywujesz i inspirujesz. Brawo, brawo, brawo!
OdpowiedzUsuńMi się ten płacz pierwszy raz zdarzył, więc pewnie pierwszy raz dałam z siebie wszystko ;-) Co ultramaraton to się uczę nowych rzeczy :) I dzięki Krasus za miłe słowa!
UsuńI to jest właśnie przekraczanie własnych możliwości, choć chyba bardziej tych w głowie. Gratuluję wyniku! Ja dopiero zaczynam biegać, więc na razie nawet nie marzę o takich startach. Za wysokie progi :)
OdpowiedzUsuńDziękować ;-)! A progi z czasem się obniżają - ja rok temu w kwietniu miałam max 43 przebiegnięte w górach, a już na poczatku czerwca był Rzeźnik, więc wszystko przed Tobą!
UsuńGratulacje Ava, fantastyczny czas. :) Tym bardziej, że było dosyć ciepło i cały czas słonecznie. Miło było poznać tak w ogóle. :) Załapałaś się pod koniec biegu na twarzowe zdjęcia ;)
OdpowiedzUsuńhttps://fbcdn-sphotos-c-a.akamaihd.net/hphotos-ak-xap1/v/t1.0-9/13681034_1068311069920741_6564103668437566636_n.jpg?oh=184ed9b6bd91bfc84a9cd6467f383c76&oe=582E1EF4&__gda__=1478706381_332d17e60811839349c57e81d4b8953f
https://fbcdn-sphotos-g-a.akamaihd.net/hphotos-ak-xpf1/v/t1.0-9/13680555_1068311206587394_85147459538342555_n.jpg?oh=d4d55b8d11b5d52a7ce7d81b9279ab9a&oe=5810BDB1&__gda__=1478624368_4cd5228d25276f621c24a96e9c0c69cb
MS
Dzięki! A co z Tobą???? Domyślałam się że achilles, tak?
UsuńI tak i nie. Generalnie po drugim punkcie kontrolnym zgubiłem trasę, wraz z czwórką zawodników, którzy lecieli przede mną (potem okazało się, że jeszcze jeden przed nimi też musiał nadrabiać), bo strzałka pokazująca ostry skręt w prawo została zdjęta lub spadła. Na dzień dobry więc ok. 10-12 minut w plecy. Ciutkę za długo jadłem na punktach (tak z minutę na każdym). W efekcie mając 3 km do ostatniego punktu kontrolnego wiedziałem już, że nie zdążę. Zaryzykowałem więc i pobiegłem. W efekcie byłem trzy minuty po czasie, ale Achilles się odezwał, stopy miałem już zaorane, bo nie mogłem lecieć w butach terenowych (za mocno uciskały ścięgno), a ponadto organizm przyzwyczajony przez 10 godzin do marszu, odmówił posłuszeństwa po 15 minutach biegowego szaleństwa. :)
UsuńGdybym cierpliwie szedł, to bym doszedł na 18:30. Mówi się trudno. :) Teraz trzeba doleczyć i się odegrać, może za rok, może za dwa. :)
O raju ale pech :-( jak ja lecialam to nie było ani jednego niepewnego
Usuńmomentu z trasą- może faktycznie ktoś ściągnął. Życzę Ci żebyś się doleczyl już porządnie i zloil niedługo tyłek jakiemuś ultra. Ja już doszłam do siebie ale byłam piekielnie zmęczona po tym biegu i trucht w środę to był koszmar ;)
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.
UsuńNie wątpię, że byłaś zmęczona, bo to jednak górskie ultra. :) Wpadaj zimą do Trójmiasta na zimowego TUTa. Może już będzie się można wspólnie pościgać. :)
UsuńJeszcze tu Cię dzisiaj znalazłem, szukając jakiegoś swojego zdjęcia (na razie bez efektu :/ ):
OdpowiedzUsuńhttps://scontent-waw1-1.xx.fbcdn.net/t31.0-8/13765781_1067045833344469_3195859303802476793_o.jpg
Znów dzięki! A na TUT może przyjadę :)
OdpowiedzUsuńZimowy, czy letni? :) Ja mam nadzieję, że w zimowym już wezmę udział. :)
OdpowiedzUsuńRewelacyjna relacja!!! Dzięki wielkie! I wielkie gratulacje!!! W przyszłym roku lecę z siostrą ten dystans, więc szukam inspiracji. Póki co mamy 50 km na koncie i też pierwszy raz będziemy w Lądku.
OdpowiedzUsuń