wtorek, 15 kwietnia 2014

O Holender, ale fajny bieg czyli moja relacja z Rotterdam Marathon 2014

No to wróciłam z kraju rowerów i tulipanów (oraz innych produktów zielarskich). Co prawda nie na rowerze i z różą zamiast tulipana, ale też z pięknym medalem za swój drugi maraton.




42 kilometry w nogach - powinnam chyba napisać, ze było ciężko, że umierałam. Jednak nie umierałam. Biegło mi się w miarę lekko, cieszyłam się chwilą, tłumami kibiców przy trasie i naprawdę, dzień "po" byłam bardzo daleka od klimatów z filmu The day after the Marathon.


Trzecie piętro w górę i nazad - done zaraz po maratonie! Podbiec bo miga zielone - no problem, biegłam. Kurka, chyba się oszczędzałam za bardzo w tym Rotterdamie. 

Zanim opiszę, jak to było na tych czterech dyszkach (bo tak to podzieliłam w głowie), parę słów o przygotowaniach. Przygotowywałam się bez opieprzania przez 4 miesiące. Jeśli nie było ważnego powodu (jak choroba), nie opuszczałam żadnego treningu. Miałam super trenera (dalej tego samego), który mnie szykował jak konia wyścigowego ;-) i wspierał zdalnie. No i robiłam dużo treningów jakościowych - podbiegi, BNP, tempa oraz tłukłam oczywiście spokojne kilometry (razem 859 km od początku grudnia). 

I co z tego wszystkiego wynikło? Wróćmy do Rotterdamu.

"Biforek" 
Udało mi się zwalczyć pokusę i nie zwiedzać tego pięknego miasta w przeddzień maratonu. Wiem, że to okazja, bo nie co dzień się tu bywa, a architektura i te kanały takie fajne, ale najważniejsze były nogi i ich komfort, więc odpuściłam turystykę idąc tylko na Expo po pakiety.




Za to żołądek dostał swoją porcję makaronu razowego i najlepsze ponoć lody w Holandii o smaku holenderskich Stroopwafel czyli wafli z karmelem. Jak dodać do tego super towarzystwo mojej kumpeli Eli mieszkającej w Rotterdamie, a także Krasusa, Magdy, Renaty i dwóch nowych koleżanek z Polski, to naprawdę można to uznać za perfekcyjny wstęp do maratonu. 
Tak więc właśnie przygotowana i naładowana energią ruszyłam 13 kwietnia na trasę.



Dyszka nr 1  
Wcisnąwszy się do sektora E, czekam na startowy jebut z armaty. Nie wiem, albo ja głucha na starość jestem, albo te armaty jakieś ekologiczne porobili, bo jebutu nie ma, a w każdym ja nie słyszę. Ruszam przed siebie z tłumem. Jeszcze chwilę wcześniej udaje mi się wzruszyć przy chóralnym śpiewaniu "Walk on, walk on, you will never walk alone". Rotterdam nie Liverpool, ale i tak czuję się w tej chwili zjednoczona z tymi wszystkimi ludźmi wokół mnie.



Początek jak zwykle na masówkach ciasnawy (w końcu 10,5 tys. ludzi), ale biegnie się fajnie. Grzeje też fajnie w czarną koszulkę, hehe. Na szczęście słońce się w końcu lituje i chowa, żeby przeczekać maraton za chmurkami, dzięki czemu pogoda jest za 10 punktów, nie licząc lekkiego wiatru. 
Kontroluję tempo i ogólnie rzecz biorąc rozkręcam się oglądając sobie miasto i plecy biegaczy. Po drodze po raz pierwszy zaliczamy tunel, który niestety ignoruję, ale mój Garmin wręcz przeciwnie. Początek ściemy tempowo-czasowej. 

Dyszka nr 2 
Nadal fajnie, nudy nie ma, bo trzeba kontrolować nadgarstek z odczytami. Trochę dziwi mnie tempo 5:15 skoro biegnę na 5:17, ale ok, myślę sobie, jestem zajebista i zaginam czasoprzestrzeń. O ironio! O mózgu - gdzie jesteś? 
Kibiców tłumy. Hasło tego maratonu to "Together we beat the distance" i powiem Wam, że faktycznie ten maraton robimy "tugeza". Biegacze plus energia kibiców dają w efekcie turbo napęd. Nie przeszkadza mi to, że nie rozumiem ich gardłowych, przepełnionych literą "h" zagrzewek do boju - czuję, że mnie wspierają.

Kibice walczą o miejsce przy barierkach ;-)
Pod koniec drugiej dyszki słyszę "puk, puk". O, to puka pan Prawy Achilles. Hm, zupełnie jak rok temu. Przepraszam, nikogo nie ma w domu, proszę przyjść jutro. Staram się ciut inaczej stawiać stopę. O dziwo po 2 kilometrach dobijania się Pan Achilles zrezygnowany odchodzi i nie wraca, uff!

Żel SiS Go zjedzony na 15-tym nie robi rewolucji w żołądku. Na wszelki wypadek nie piję za dużo - 2-3 łyki wody na każdym punkcie, a reszta na twarz, głowę i kark. Wielbię pomysł z kubeczkami, które mają gąbkowe pokrywki z otworem - człowiek się nie zalewa, nie dławi i jeszcze może z gąbki wodę wycisnąć na łeb. Boski i bosko prosty patent!



Dyszka nr 3
Na 30-tym czuję już, że zaczyna się właściwy maraton, szczególnie jak widzę po drugiej stronie drogi "ścigaczy", którzy zaraz przetną linię 40-tego kilometra. Dla mnie jeszcze konkret kawałek, a Krasus już pewnie blisko mety - myślę sobie. Z żywej wstęgi biegaczy co chwilę zaczynają na boki odpadać "skurczowcy". Biegnie biegnie i nagle ciach - postój, chwyt za udo, grymas na twarzy i rozpaczliwe rozcieranie. 
Ściano, gdzie jesteś? Czy staniesz mi na drodze? Biegnę i myślę, że chyba nie może być za pięknie. Rok temu ściany nie było, ale podobno prawie zawsze jest, więc pewnie zaraz i mnie sieknie. Jednak nie - kilometry mijają bezboleśnie w zakładanym tempie. 

Różowe plecy i białe podkolanówki to ja!
Dyszka nr 4 
Na 33-cim playlista podkręca mi tempo do 4:55. Hola! Prr! Opanuj się kobieto, bo zapłacisz za to drogo. Zwalniam i dalej ciągnę po 5:15-5:17. Tak jak kazali. Koło 36-37 km lekko zwalniam, ale czując, że łapie mnie zmęczenie postanawiam szukać sobie teraz koleżanek. Najpierw biegnę tuż za dziarską na oko 50-tką - jednak mijam ją po 2 kilometrach. Potem dopadam jakąś siksę, ale szybka jest skubana - ucieka mi. Czas na różową koszulkę "Glamour" - biegniemy ramię w ramię. To pomaga.
- No to co, może ostatnie 7 km szybciej  - pytam sama siebie?
- Eee, przecież idziesz jak po sznurku - opaska z międzyczasami zgodna ze stoperem i oznakowaniami na trasie. Nie szalej,  bo jeszcze się spalisz przed metą.
- Oka, to grzeję planowo.
Przyspieszam tylko do 5:13-5:15. Nie jestem niestety świadoma, że z mojego stopera wyparowało sporo sekund w tunelach i pod jednym wiaduktem. Na 40-tym kilometrze w słuchawkach wybucha Oda do Radości. Tak, ta Oda. Co za timing! To i wielka tablica z liczbą 40 dodają mi energii.  
Na 41-szym jest taka energia tłumu, że dostaję jeszcze większego kopa. Ostatni pełny kilometr lecę po 4:44 - skąd siły?! Szpaler ludzi, w oddali majaczy napis FINISH. Oda się kończy, włącza się nagrany metronom - z melomanki zamieniam się w robota, w automat. Cyk, cyk, lewa, prawa, lewa, prawa. Kadencja na 180. Zasuwam w kierunku czerwonej bramy. 

Nakładka czyli 195 metrów 
Moje tempo rośnie do 4:38. Ciśnij babo! Zaraz postój, potem będzie woda, wino, obiadek, prysznic. Push your body to the limit! Wpadam na metę - koniec! Przebiegłam swój drugi maraton. 

Wyjaśnienie zagięcia czasoprzestrzeni  - czyli dać babie garmina z autopauzą 
Po wstępnej euforii i radości z wyniku 3:42:50 na garminie szukam potwierdzenia w oficjalnych danych. A tam 3:43:34. Eeee? WTF? 
Wieczorem przy pysznym winie i słynnych holenderskich frytkach z majonezem (tak!), Krasus wyjaśnia moją zagwostkę - Pewnie ci się w tunelach włączała autopauza? Ano włączała. No to masz odpowiedź. Stoper się stopował i 40 sekund szlag trafił. Niby to nic, ale wkurza, jak wiem, że miałam zapas na przyciśnięcie na ostatnich paru kilometrach, żeby jednak złamać te 3:43. No, ale jest nauczka na przyszłość. Na razie poprawiłam życiówkę o 7 minut. I czuję, że bardzo poprawiłam w ciągu tego roku swoją moc i wytrzymałość. Jestem szczęśliwa.

"Afterek" czyli parę przemyśleń PO
Maraton sam się nie pobiegnie. Można się spontanicznie i na fali mody biegowej rzucić na ten dystans, ale wtedy po 20 kilometrach euforii przychodzi proza i groza sytuacji, a po 30-tym zostaje już tylko pytanie "kiedy ku..wa koniec tego hardkoru?"
Jeśli jednak ostro poharujesz przez parę miesięcy, szanse na sukces i dobry bieg są o wiele większe. 
Podsumowując mój maraton, mogę powiedzieć, że pobiegłam go prawie idealnie - z głową, co prawda humanistyczną, bo technologie mnie przerosły, ale za to rozegrałam strategicznie cacy i utrzymałam w miarę równe tempo przez całą drogę. No i w przeciwieństwie do zeszłego roku - nie było bólu brzucha po trzech żelach, nie było bólu nóg, żadnych otarć ani bąbli.



Relaksik na lawecie.  W ręku róża od organizatorów, choć bardziej holenderski byłby chyba tulipan :)

Teraz chwila relaksu i żeby nie było pustki, już niedługo ruszam z projektem nr 2 - Bieg Sokoła 6 czerwca 2014 r. To też będzie coś - mój pierwszy górski bieg! A we wrześniu może spróbuję usłyszeć przed startem Sen o Warszawie i pobiec w tunelu pod Wisłostradą bez autopauzy. Może :)

Foto: E. Boniuk i ja :)

25 komentarzy:

  1. Chrzanić te sekundy, ten stoper i w ogóle - było fajnie i to się liczy! A życiówa to życiówa. Jesienią machniesz jeszcze lepszą i najważniejsze, byś nadal miała z biegania radość:)

    Ten pomysł z dyszkami jest chyba niezły, taka sztuczka, by zrobić psychę w bambuko, dobre!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Racja, racja. niestety jestem mistrzynią zadręczania się po swoich błędach. Muszę nad tym popracować. Ale napisałam że mi się podobało - i tak było :))))

      A te 4 dyszki to od Chrissy W. pożyczyłam.

      Usuń
    2. Wiadomo, każdy tak ma. Zawsze się człowiek zastanawia, czy mogło być lepiej, czy na pewno zrobił wszystko idealnie itd. Taka już nasza natura.. :)

      Usuń
  2. Ależ genialnie pobiegałaś :) i niesamowita życiówka! :) Pracowałaś na ten wynik i całkowicie Ci się on należy! :) Brawo! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No w sumie to stwierdziłam, że faktycznie się napracowałam. Głupio by było gdyby na przykład brzuch nawalił czy coś w tym stylu :)

      Usuń
  3. Jeszcze raz: brawo, brawo, brawo! :D Za bieg i za super relację.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo fajna relacja, no i życiówka! Widać, że byłaś dobrze przygotowana, bo rozegrałaś ten maraton genialnie :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No w sumie ten maraton to takie zadanie logistyczne z planowaniem. Nie to co piątka w trupa :)

      Usuń
  5. Tak, zrobiłem taki sam numer (sam sobie) z autopauzą na Maratonie Warszawskim :-| Teraz, zeby pilnować tempa na zawodach, ustawiłem sobie gremlinoholików tak, żeby mi pokazywał tempo bieżącego okrążenia (czytaj: kilometra, o ile oczywiście nie zapomnę zlapować poprzedniego).
    Jeszcze raz wielkie brawa!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No coś Ty? Szkoda że się nie zgadaliśmy wcześniej :) Ale o ile ci wtedy przekłamał wynik? Ja chyba po prostu bedę wylączać na zawody autopauzę i już

      Usuń
  6. Wow i jeszcze raz wow, gratuluję! I podziwiam, że udało ci się oprzeć pokusie zwiedzania, nie wiem czy z moją miłością do Rotterdamu i Holandii w ogóle by mi się udało;)

    OdpowiedzUsuń
  7. Gratuluję bardzo fajnego wyniku. Widać, że solidnie realizowałaś treningi, ponieważ czytając relację miałem wrażenie, że lekko Ci się biegło. Powiem nawet, że mam wrażenie, że mogłaś jeszcze urwać kilka minut z tego biegu i stać Ciebie na więcej. 3:30 na jesień to minimum :)

    Powodzenia w górach

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No apetyt rośnie, to prawda :) I też czuję, że to nie był mój maks. No nic, wszystko przede mną, aczkolwiek 3:30 to chyba zbyt optymistyczny cel.

      Usuń
    2. Skoro na luzie zrobiłaś 3:43 to znaczy, że już teraz masz możliwości na 3:38, a może 3:40. Na jesień 3:30! Wyznacz sobie cel i trzymaj się go:)

      Usuń
    3. Jeśli mam jechać 1 października w skały na tydzień to Warszawski odpada. Ale.... może: http://www.bmw-frankfurt-marathon.com/en/allgemein/training.html :))) 26.10.2014

      Usuń
  8. Ja tak dzieliłam w głowie maraton na odcinki. Zrobiłam to na tyle skutecznie, że gdy na blogu napisałam, że przebiegłam 42 km, to na widok tych cyferek się zdziwiłam:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też tak zrobiłam na ostatnim maratonie - najpierw do pierwszego punktu z naszymi kibicami, potem do półmetka, potem znowu do punktu z kibicami, a potem to już tylko 10 czy 11 km do mety ;)

      Usuń
  9. Gratuluję świetnego czasu i lekkości :) Dobrze przepracowany okres i sukces na koniec :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :) Warto było zapierniczać całą zimę :)

      Usuń
  10. Ewa, a może Tobie by jeszcze dłuższy dystans pasował? Tak sobie właśnie pomyślałam. Ciało nie strajkuje, a głowa świetnie wytrzymuje ciśnienie, może warto? :) Gratuluję wyniku!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś takiego mi tez przeszło przez głowę powiem szczerze :) Na razie (w czerwcu) zmierzę się jak dobrze pójdzie z konkretnym dystansem w górach :)

      Usuń
  11. Gratuluję kolejnej życiówki, brawo :) Pomysł z dzieleniem dystansu na odcinki jest świetny, przestawia głowę na właściwe tory :)

    OdpowiedzUsuń