Tak naprawdę wcale na tym wyjeździe się nie wspinałam, bo a) nie było moich ziomków od wspinania, a nie powierzę sznurka mężowi - biegać z nim mogę, ale wspinać się raczej nie. Mógłby nie zdążyć wyłapać odpadającej od skały żony, potem by było, że to niby niechcący ;-), b) po przerwie we wspinaniu moja forma spadła na łeb na szyję i leży sobie biedna, czekając by ją podnieść, c) sporo popadywało podczas naszego pobytu, skutkiem czego skały były mokre, więc i tak nie było warunków (w sumie, na szczęście).
Również nie zaznałam tym razem wiatru we włosach na desce windsurfingowej. Ten sport jest nad Gardą pewniakiem, ale tylko gdy jest słoneczko, bo wtedy wiatr się rozkręca. Poza tym tam wieje 2 razy dziennie - rano przez 2-3 godziny Peler z północy i po południu też przez jakiś czas Ora z południa. Trzeba się zatem stawić na akwenie na czas, a jak się jest z potomstwem i mieszka się 600 metrów powyżej jeziora to z punktualnością słabo. Owszem były dwa dni ze świetnym wiatrem, ale akurat jednego wybraliśmy się, do parku rozrywki, żeby zrobić dzieciom frajdę (wrr, oczywiście właśnie wtedy musiało zacząć wiać), a drugiego byliśmy na świetnej wycieczce rowerowej.
No właśnie rowery - to jest chyba najbardziej popularny sport w tym rejonie. Rowerzystów są tam całe stada i nic dziwnego. Świetnie oznakowane trasy. Walące na kolana widoki i poligon treningowy do podjazdów i zjazdów. Odkryłam trochę zapomniane u mnie rowerowanie na nowo. Kiedyś był to mój sport nr 1 i to właśnie po górach. Przypomniało mi się, jak fajnie się zasuwa w dół serpentynami i jak się człowiek poci na 20-procentowym podjeździe. Zaliczyłam też genialny zjazd z Pregasiny do Riva del Garda drogą wykutą w skale, przy której miejscami zamontowano siatki, żeby rowerzyści nie powpadali do jeziora z klifu.
Cieszę się też, że nasz 7-letni Tomek wkręcił się w wycieczki rowerowe. Znacznie ułatwiał to sztywny hol zwany Trail-gatorem, którym łączyło się w cięższych momentach rower taty z rowerkiem syna i już żaden podjazd nie był dla syna straszny, w przeciwieństwie do taty, który miał wtedy niezłą siłownię na nogi ;-)
Tak w ogóle to okazało się, że po tym całym treningu maratońskim oboje z Wojtkiem mamy całkiem niezłą moc w kończynach dolnych. Nad Gardą biegaliśmy tylko dwa razy, ale były to biegi wyłącznie górskie. Raz dyszka ku szczytowi góry i z powrotem (z karkołomnym zbiegiem po kamyczkach), a raz 10,5 km epicką drogą zwaną Strada della Forra (czyli chyba Droga w Wąwozie), która częściowo wije się wzdłuż szczelin skalnych wyrzeźbionych przez strumień górski. Jakieś 700 m prowadzi przez tunel bez żadnego oświetlenia i powiem szczerze, że bieg z latareczką w telefonie jako jedynym źródłem światła był całkiem emocjonujący. Ogólnie biegło się świetnie, dość lekko mimo, że pokonaliśmy w sumie 500 m w pionie na te 10,5 km. Nawet zaczęłam rozważać start w jakimś górskim biegu (ale krótkim na wszelki wypadek).
Oprócz tego naturalnie były też nad Gardą przyjemności kulinarne, za które teraz będę odpłacać dietą, bo włoska kuchnia w połączeniu z winem raczej dietetyczne nie są. Ale zdecydowanie warto było :)
Ava, ale oni tam mają Berlusconiego, więc nie tak fajnie ;) Tak, forra to jest wąwóz, więc biegałaś ulicą wąwozową ;) Zazdroszczę wyjazdu, odliczając dni do naszego, w nieco mniej ucywilizowane rejony Italii. Aha, włoska kuchnia jest bardzo dietetyczna, zwłaszcza z winem :D
OdpowiedzUsuńOj tam, trawa jest zawsze bardziej zielona u sąsiada. Lub sąsiada sąsiada. No w tym wypadku sąsiada, który jest sąsiadem sąsiada ;-)
OdpowiedzUsuńNo wiadomo wiadomo, podjarałam się, ale ile bym zaoszczędziła na benzynie tam mieszkając. A teraz to na Hel 500 km, na Jurę 250 km, w Tatry 400 km, a mój pali prawie 10 na 100 :)
OdpowiedzUsuńNa benzynie akurat niewiele byś zaoszczędziła, bo benzyna w IT, dzięki nadzwyczajnie rozwiniętemu fiskalizmowi, jest chyba najdroższa w Europie, a na takie np. 3-tysięczniki jakoś dojechać trzeba ;) PS. Jak już kupisz działkę nad Gardą, daj znać. Chętnie Ci jej popilnuję albo co ;)
OdpowiedzUsuń