I tak to właśnie tydzień po rozpoczęciu oficjalnego roztrenowania wzięłam udział w najtrudniejszej dyszce sezonu :) Gdzie tu logika? Schowała się za intuicją. Intuicją, która podpowiedziała mi że w Choszczówce będzie fajny bieg. Moja rodzina była stuprocentowym targetem tej nowej imprezy w kalendarzu warszawskich startów - rodzice z małym dzieckiem, biegający, zainteresowani szlajaniem się po lasach i piaskowych wydmach. I w dodatku nie za bardzo mający co zrobić z pacholęciem podczas biegu.
Ortoreh i Stowarzyszenie Terapeutów czyli organizatorzy imprezy zadbali o to, żeby dzieci miały się czym zająć podczas biegu rodziców spędzając czas na zabawach w podgrzewanym namiocie.
Naturalnie jak to przy debiucie było parę wpadek, np.
Bieg dzieci - wszystkie grupy wiekowe (chyba z 5 ich było) pobiegły naraz, młodsze przed starszymi, na hurra, zanim rodzice zeszli z "trasy" czyli wielkiej polany. Wyglądało to co najmniej jak inscenizacja Bitwy pod Grunwaldem gdy Jagiełło daje znak swoim rycerzom krzycząc "do ataku" i wszyscy szturmem do przodu.
Że się nie potratowały to cud. Nasz Tomek sprinterskie biegi ma wyrobione z treningów piłkarskich więc przybiegł jako drugi, ale żadnego pomiaru czasu nie było, bo na mecie bałagan. W końcu dzieci dostały po medalu, a organizatorzy zapowiedzieli zmianę formuły biegu dzieci z Bitwy pod Grunwaldem na coś bardziej w klimacie setki na Diamentowej Lidze ;-)
Bieg dorosłych był za to zorganizowany świetnie - trasa bardzo dobrze oznakowana, co do metra zgodna z moim garminem, prowadziła przez las i wydmę czyli największą piaskownicę, w jakiej przyszło mi się bawić.
Lajtowy początek ścieżką przez las zamienił się po 1/3 dystansu w leśne, dość konkretne i piaszczyste podbiegi oraz zbiegi, po czym ostatnie 2 km było znów po płaskim.
Moje założenie było - nie wypruwam sobie żył, tylko biegnę trochę dla robienia siły, trochę dla sprawdzenia, jak to u mnie z pokonywaniem górek po biegowym biwaku świętokrzyskim i też trochę dla rodzinnej integracji. Ustaliliśmy z Wojtkiem, że trzymamy tempo ok. 5:30 i faktycznie średnie wyszło nam blisko tego, bo 5:33. Po raz pierwszy od dawna biegliśmy razem (jedno za drugim), a na metę to, lodzio-miodzio, wpadliśmy trzymając się za ręce ;-). Oczywiście Wojtek mógłby sporo szybciej, ja pewnie trochę szybciej, ale nie o to chodziło.
W każdym razie wpadliśmy w bramę mety z czasem 56:12, a mi udało się być piątą wśród 20 kobiet, co mnie dość zdziwiło, ponieważ po drodze miałam wrażenie, że wiele dziewczyn było z przodu. Wniosek końcowy jest taki, że mięśniowo jest u mnie ok, trochę gorzej z oddechem, bo mnie przytykało na podbiegach, ale udało się nie przejść do marszu w żadnym momencie i to mnie cieszy.
Trasa jest raczej inna niż w Falenicy, bo chociaż tam nie startowałam, to teren znam i tam jest masa krótkich podbiegów przez cały czas, a tu łącznie większe przewyższenie, ale w sumie podbiegów jest mniej. Wydma daje w kość, bo biegniesz pod górę grzęznąc w piachu :)
Kolejna edycja 12 stycznia 2013 i mamy plan się tam pojawić z Tomkiem, bo coś nam się ostatnio zaczęły podobać przełajowe zabawy :) Miejmy nadzieję, że organizatorzy poprawią ustawienia biegu dzieci, kuchnia szybciej wyda zupę i pączka i przede wszystkim, że nie będzie lodu na zbiegach, bo wtedy to normalnie ręka noga mózg na ścianie. A w styczniu to już by się chciało tam pościgać :)
|
Tajna broń na zimową Choszczówkę? |