Trochę czasu już minęło ale oto mała relacja ze startu w Beskidach.
Chociaż plan tego nie przewidywał, wzięłam udział w Salamandra Ultra Trail 50, a raczej 60 km 😁. Podobno trasa została zmieniona w tym roku znacząco. Nie wiem czy na lepsze – mi się podobała. W każdym razie dystans był w sumie idealny – po lutowej połówce na Turbaczu chciałam sprawdzić się na dłuższej wyrypce z większym przewyższeniem. I zobaczyć co dają moje treningi, które niby nie przeszły rewolucji, ale trochę się jednak zmieniły bo przecież doszły ćwiczenia wytrzymałości mięśniowej z żelastwem (sesyjki typu 160 jump lunges z hantlami (auć!) +160 wejść na skrzynię w seriach) i siłownia, z którą ostatnio bardziej się zaprzyjaźniłam odkąd zostałam trenerką personalną. Oprócz tego robiłam krótkie mocne sprinty pod górę, długie aktywne crossy w pagórkowatym lesie i regularnie robione treningi core/mobility.
Jechałam do Ustronia dobrej myśli – czułam że jest moc w nogach. Nie robiłam sztywnych założeń czasowych ale tempo około 8:15 min/km to był pewien wyznacznik. Jak się jednak okazało zbyt optymistyczny, bo Beskid Śląski to jednak konkretne, długie piony, strome zbiegi po kamieniach. Tempo wliczając postoje wyszło mi 8:37 min/km.
Start był o dziwnej porze jak na bieg 60 km czyli o 4 rano, ale co człowiek będzie się tak wylegiwać w wyrku. Lepiej pobiegać po ciemku, prawda? Poza tym nocne zbiegi w lesie to też super trening. Od początku szło fajnie, ruszyliśmy drogą wzdłuż szlaku GSB i czułam się 100x lepiej niż w lutym na Turbaczu. Być może robotę zrobiła dieta, bo po styczniowym very low carb, wróciłam do węglowodanów widząc, że na tłuszczach to ja sobie mogę co najwyżej zbierać grzyby w lesie, ale jeśli mam biegać w górach, to masło i oliwa kiepsko u mnie działają.
Biegłam więc radośnie, nafaszerowana dzień wcześniej węglami 🍪🥨i wyjątkowo rozsądnie dużo piłam (z reguły odruchowo wchodzę w tryb wielbłąda, czyli myślę że mam garb i to mi wystarczy, aż nagle się okazuje że z odwodnienia tracę siły i pozamiatane).
Wyprzedziłam jedną dziewczynę, ale nie miałam pojęcia ile zawodniczek jest przede mną i za mną. Dowiedziałam się jednak w połowie trasy, że lecę na 3cie miejsce. Jak się można domyślać, wtedy to dopiero tyłek się spiął. Start testowy startem testowym, ale głowa już podjęła zadanie – trzymasz pozycję do końca. Pomógł mi w tym inny zawodnik, który na punkcie żywieniowym stwierdził że oooo, dogoniłam go i że to chyba dzięki temu że jego kumple fajnie mnie „podholowali”. What? Że niby wiozłam się na czyichś plecach. Byłam parówą? W locie złapałam pomarańcze, colę, wodę i dałam w długą z punktu zostawiając kolegów „holowników”. Napierać! Forza!
Napierałam więc, chociaż w pewnym momencie za plecami pojawił mi się jeden zawodnik, ale wtedy zrobiłam to, co z reguły robię w drugiej części trasy, czyli włączyłam power playlistę. Nie wiem jak u Was, ale to co robi ze mną muzyka podczas biegu, to jest jakiś kosmos. Tempo od razu rośnie, zmęczenie spada, poziom radości pikuje na skali – to takie moje EPO. Tak było też tym razem. Łyknęłam podejście na Kiczory, potem Stożek, Soszów. Jedynym problemem były w sumie zbiegi - nie wiem dlaczego, ale stopy mi się przesuwały do przodu w butach masakrując palce. Każdy stromy zbieg bolał jak cholera i w efekcie zbiegałam z podkurczonymi palcami modląc się o podejście.
Na koniec organizatorzy zafundowali nam konkretną wyrypkę, gdy na 51-szym zaczęło się niekończące się podejście wzdłuż wyciągu o nazwie Stok. Oczywista nie było to jak podejście pod Czantorię direttisimą pod wyciągiem, ale siły wysysało. Końcówka za to pokrywała się z końcówką Piekła i przed metą prawie odruchowo skręciłam w lewo, żeby zaatakować rzeczoną direttisimę. Na szczęście tym razem do mety był zbieg a nie podejście, więc nie mieliśmy okazji penetrować na finiszu najgłębszych pokładów mocy, które zostają (albo i nie) na tą ostatnią pielgrzymkę na Czantorię w listopadzie.
Na metę wpadłam z taką radością i tempem jakbym przybiegła z porannej przebieżki koło domu a nie po 8,5 h napierania po górach. Miejsce trzecie w open K (tak, tak, wreszcie nie w kategorii wiekowej 😃 utrzymałam). Koledzy holownicy mnie nie dogonili.
Wnioski? No wygląda na to, że kierunek przygotowań jest dobry – różnicę zrobiły chyba te ćwiczenia, a pewnie wszystko po trochu. W sumie zakwasy miałam minimalne po biegu i już wróciłam do normalnych treningów, bo za miesiąc z kawałkiem kolejny test – tym razem stówka w górach, ale bez ścigania, bo to legendarny Kierat na orientację. Mój drugi. Tym razem będzie testowana wytrzymałość jeśli chodzi o czas na nogach, a nie tempo.