poniedziałek, 31 marca 2014

Trzyczwarciak

... to prawie jak ćwierćfunciak, ten z Pulp Fiction. Dziś zafundowałam sobie właśnie trzyczwarciaka czyli trzy czwarte maratonu, a nawet trochę więcej, bo 34 kilometry biegu + 1 km spaceru na ostatnich nogach, żeby dotrzeć do własnej chałupy.

fot. http://warszawa.naszemiasto.pl/

Mówiąc krótko, dziś miałam zrobić ten największy objętościowo przedmaratoński trening czyli 30-32 kilometry. A że akurat wypadało w dzień 9. Warszawskiego Półmaratonu, to sorry - taki mamy plan. Jeszcze wczoraj dopuszczałam możliwość, że zejdę z trasy, bo napierniczała mnie prawa łydka po środowym treningu, ale adrenalina, czarodziejska maść "dla elity" od Krasusa i opaski kompresyjne zrobiły swoje - noga nie bolała. Z moim trenejro vel Planodawcą ustaliliśmy, że robię po rozgrzewce półmaraton w tempie ok. 5:10 i potem dokręcam wolne 6-8 km.

Przedbiegowe czary nad łydką (fot. Smashing Pąpkins Team)
Ja lubię konkretne plany. Jestem prosta dziewczyna - zadaniowa. A plan był też prosty, tylko jeszcze musiał zadziałać prawidłowo wykonawca. Udało się, może też dlatego, że to był jakiś taki dobry dzień na bieganie. 

Po pierwsze wybrałam odpowiednie do pogody wdzianko czyli króciutkie spodenki (nie zważając w końcu na nieopalone pozimowe udka, co mnie początkowo lekko martwiło ;-). Co prawda rano w tych szortach i t-shircie skrobałam szron na szybie samochodu, ale widząc potem na trasie ludzi w 2 parach spodenek, bluzach, buffach i czarnych czapkach serdecznie im współczułam.  

Po drugie bieganie na luzie co prawda nie daje życiówki, ale daje dużo radości. Przemierzając trasę półmaratonu bez ciśnienia na wynik, czułam się po prostu wspaniale. Co prawda miałam prikaz trzymać w widełkach 5:00- 5:10, więc kontrola była, ale był też czas na uśmiechy do kibiców, piątki, i zagadywanie znajomych (m.in Hani) po drodze. Energetyzująca rozgrzewka w Skaryszaku z teamem Smashing Pąpkins też mnie dobrze nastroiła.

Część Teamu (fot. Smashing Pąpkins Team) 
Po trzecie (sorki za chwalipięctwo), zdecydowanie usatysfakcjonowała mnie moja moc na Agrykoli. Były wcześniej obawy, że będę tam zdychać albo się zakwaszę, ale przed Łazienkami Ava - Lokomotywa przyjęła żelowe paliwko i pomknęła chyżo pod górę wyprzedzając kolejnych zawodników. BTW, izotoniczny żel SIS Go bardzo się sprawdził. No w każdym razie, treningi podbiegów i falenickie zawody zrobiły moim nogom dobrze i ogłaszam, że jest w nich potencjał! A na górze Agrykoli jeszcze dostałam extra kopa, bo tam Kasia i Emilia krzyczały "Dajesz Ewa" i machały transparentem. 

Po czwarte to wszystko tak mnie dobrze nastroiło, że po biegu ściskając medal w garści z kopyta ruszyłam do domu. Słoneczna Saska Kępa, potem wzdłuż Wisły, jeszcze z numerem startowym na pięknej koszulce teamu Smashing Pąpkins leciałam sobie w zdecydowanie szybszym tempie niż wcześniej planowałam. Ale jakoś tak jest, że jak się nogi rozpędzą, to potem nawet te wolne z założenia odcinki wychodzą szybciej. No więc biegłam średnio po 5:33 min/km, podczas gdy wybiegania robię po około 5:50.

Mina zaczęła rzednąć na 33-cim kilometrze. Zdałam sobie sprawę, że do domu jeszcze dwa, a już jestem mocno nie teges. Przyspieszyłam do 5:25, żeby szybciej tam dotrzeć, ale nogi po kilometrze takiego biegu zaprotestowały. Zresztą nie było sensu - kto to widział, żeby robić 35 km wybiegania na 2 tygsy przed maratonem. Klnąc że nie mam telefonu, żeby zadzwonić po męża ("Kochanie przyjedź po mnie"), ostatni - 35-ty kilometr przespacerowałam letko chwiejąc się na boki. 

Żeby nie było jednak tak słodko, to na koniec powiem, co mi się na półmaratonie nie podobało. Czarna dupa mi się nie podobała, czyli tunel. Było jakoś niefajnie i mój Garmin przestał tam odbierać satelity, więc nastąpiła przerwa w jego życiorysie. Po wybiegnięciu z tunelu wiedziałam, że wszystkie kolejne odczyty będą zafałszowane, bo średnie tempo mi czarodziejsko skoczyło z 5:08 do 4:50 a dystans był taki, jaki zanotowałam wbiegając pod ziemię. Ale ponieważ to był bieg treningowy, to bardzo się tym nie martwiłam. 

Ogólnie więc jestem aktualnie zdedowana, ale bardzo zadowolona bo widać, że zima nie poszła na marne i siła do biegu jest. W marcu nabiłam poza tym rekordowe 295 kaemów czyli udało się trochę nadrobić luty. Jak się jednak sprawy potoczą za dwa tygodnie w Rotterdamie, to już zupełnie inna historia :)

11 komentarzy:

  1. Protest, protest! Tunel to jeden z moich ulubionych elementów biegania po Warszawie. Ten dźwięk tupotu setek stóp, te okrzyki zajęcy, no i chór a'capella! Uwielbiam. Jeśli chodzi o Garmina to mój sobie wyrównał, uznając, że pomiędzy wlotem a wylotem tunelu poruszałem się w linii prostej i dystans był OK.

    A trening przedmaratoński zrobiłaś naprawdę zacny. Teraz już tylko parę mniejszych i dzień R przed nami... :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No dobrze, może przesadziłam z tym tunelem, ale jak ja tam wbiegłam, to akurat gdzieś za mną biegła grupa, która postanowiła wydawać z siebie dziwne okrzyki i buczeć. Echo to potęgowało i chór ledwo słyszałam niestety.
      A co do Garmina to może nie ogarniam techniki ale coś mi te parametry przestały pasować po tunelu, więc go potem ignorowałam.

      Usuń
  2. Zgadzam się z Krasusem, tunel jest fantastyczny. Biegnie się tam po prostu magicznie i mam gdzieś, że Garmin traci sygnał. No i za wyjście na taki bieg bez telefonu należy Ci się lekki ochrzan. Ale za to formę masz fantastyczną! A po tej Agrykoli wyglądałaś bardzo żywotnie :-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No dobra - tunel na poprzednim połmaratonie (jak był gospel) wspominam dobrze, ale tym razem coś mi nie grało :) Z tym telefonem to faktycznie dałam ciała, ale strasznie nie lubię biegać z obciażeniem i minimalizuję wszystko jak sie da. Poza żelem i ipodem nie mialam praktycznie nic ze sobą.

      Usuń
  3. Piękny trening i to połączony ze wspaniałą imprezą :) Będę trzymać kciuki za Rotterdam!

    OdpowiedzUsuń
  4. Pod Agrykolę rzeczywiście wystrzeliłaś jak rakieta:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No aż się sama zdziwiłam że tak lekko idzie :)

      Usuń
  5. Gratuluję udanego i mocnego treningu i wielkiej siły na Agrykoli. Jest moc i to najważniejsze :) Coś czuję, że wiosenny maraton będzie bardzo ciekawy dla Ciebie...

    OdpowiedzUsuń
  6. Rownież muszę zaprotestować w temacie tunelu. Wprawdzie biegłem przez niego tylko raz i to dawno, ale jest to moje najlepsze wspomnienie z trasy Maratonu Warszawskiego. A co Garmina, u mnie też w takich wypadkach uśrednić łącząc ze sobą punkty z dwóch sąsiednich pomiarów.
    Powodzenia w Rotterdamie - będzie dobrze, bo widać, że moc jest.

    OdpowiedzUsuń
  7. Uwielbiam tunel, nawet jeśli GPS w nim znika :) Zawsze czekam na chór. W zeszłym roku byłam bardzo niepocieszona, że biegliśmy górą.

    OdpowiedzUsuń