sobota, 2 listopada 2024

Zostałam Beskidzką Salamandrą

 Trochę czasu już minęło ale oto mała relacja ze startu w Beskidach. 

Chociaż plan tego nie przewidywał, wzięłam udział w Salamandra Ultra Trail 50, a raczej 60 km 😁.  Podobno trasa została zmieniona w tym roku znacząco. Nie wiem czy na lepsze – mi się podobała. W każdym razie dystans był w sumie idealny – po lutowej połówce na Turbaczu chciałam sprawdzić się na dłuższej wyrypce z większym przewyższeniem.  I zobaczyć co dają moje treningi, które niby nie przeszły rewolucji, ale trochę się jednak zmieniły bo przecież doszły ćwiczenia wytrzymałości mięśniowej z żelastwem (sesyjki typu 160 jump lunges z hantlami (auć!) +160 wejść na skrzynię w seriach) i siłownia, z którą ostatnio bardziej się zaprzyjaźniłam odkąd zostałam trenerką personalną. Oprócz tego robiłam krótkie mocne sprinty pod górę, długie aktywne crossy w pagórkowatym lesie i regularnie robione treningi core/mobility. 


Jechałam do Ustronia dobrej myśli – czułam że jest moc w nogach. Nie robiłam sztywnych założeń czasowych ale tempo około 8:15 min/km to był pewien wyznacznik. Jak się jednak okazało zbyt optymistyczny, bo Beskid Śląski to jednak konkretne, długie piony, strome zbiegi po kamieniach. Tempo wliczając postoje wyszło mi 8:37 min/km. 

Start był o dziwnej porze jak na bieg 60 km czyli o 4 rano, ale co człowiek będzie się tak wylegiwać w wyrku. Lepiej pobiegać po ciemku, prawda? Poza tym nocne zbiegi w lesie to też super trening.   Od początku szło fajnie, ruszyliśmy drogą wzdłuż szlaku GSB i czułam się 100x lepiej niż w lutym na Turbaczu.  Być może robotę zrobiła dieta, bo po styczniowym very low carb, wróciłam do węglowodanów widząc, że na tłuszczach to ja sobie mogę co najwyżej zbierać grzyby w lesie, ale jeśli mam biegać w górach, to masło i oliwa kiepsko u mnie działają.  

Biegłam więc radośnie, nafaszerowana dzień wcześniej węglami 🍪🥨i wyjątkowo rozsądnie dużo piłam (z reguły odruchowo wchodzę w tryb wielbłąda, czyli myślę że mam garb i to mi wystarczy, aż nagle się okazuje że z odwodnienia tracę siły i pozamiatane). 

Wyprzedziłam jedną dziewczynę, ale nie miałam pojęcia ile zawodniczek jest przede mną i za mną. Dowiedziałam się jednak w połowie  trasy, że lecę na 3cie miejsce.  Jak się można domyślać, wtedy to dopiero tyłek się spiął. Start testowy startem testowym, ale głowa już podjęła zadanie – trzymasz pozycję do końca. Pomógł mi w tym inny zawodnik, który na punkcie żywieniowym stwierdził że oooo, dogoniłam go i że to chyba dzięki temu że jego kumple fajnie mnie „podholowali”. What? Że niby wiozłam się na czyichś plecach.  Byłam parówą? W locie złapałam pomarańcze, colę, wodę i dałam w długą z punktu zostawiając kolegów „holowników”.  Napierać! Forza!


Napierałam więc, chociaż w pewnym momencie za plecami pojawił mi się jeden zawodnik, ale wtedy zrobiłam to, co z reguły robię w drugiej części trasy, czyli włączyłam power playlistę.  Nie wiem jak u Was, ale to co robi ze mną muzyka podczas biegu, to jest jakiś kosmos.  Tempo od razu rośnie, zmęczenie spada, poziom radości pikuje na skali – to takie moje EPO. Tak było też tym razem.  Łyknęłam podejście na Kiczory, potem Stożek, Soszów. Jedynym problemem były w sumie zbiegi  - nie wiem dlaczego, ale stopy mi się przesuwały do przodu w butach masakrując palce.  Każdy stromy zbieg bolał jak cholera i w efekcie zbiegałam z podkurczonymi palcami modląc się o podejście. 


Na koniec organizatorzy zafundowali nam konkretną wyrypkę, gdy na 51-szym zaczęło się niekończące się podejście wzdłuż wyciągu o nazwie Stok. Oczywista nie było to jak podejście pod Czantorię direttisimą pod wyciągiem, ale siły wysysało.  Końcówka za to pokrywała się z końcówką Piekła i przed metą prawie odruchowo skręciłam w lewo, żeby zaatakować rzeczoną direttisimę. Na szczęście tym razem do mety był zbieg a nie podejście, więc nie mieliśmy  okazji penetrować na finiszu najgłębszych pokładów mocy, które zostają (albo i nie) na tą ostatnią pielgrzymkę na Czantorię w listopadzie.  

Na metę wpadłam z taką radością i tempem jakbym przybiegła z porannej przebieżki koło domu a nie po 8,5 h napierania po górach.  Miejsce trzecie w open K (tak, tak, wreszcie nie w kategorii wiekowej 😃 utrzymałam). Koledzy holownicy mnie nie dogonili. 

Wnioski? No wygląda na to, że kierunek przygotowań jest dobry – różnicę zrobiły chyba te ćwiczenia, a pewnie wszystko po trochu.  W sumie zakwasy miałam minimalne po biegu i już wróciłam do normalnych treningów, bo za miesiąc z kawałkiem kolejny   test – tym razem stówka w górach, ale bez ścigania,  bo to legendarny Kierat na orientację.  Mój drugi. Tym razem będzie testowana wytrzymałość jeśli chodzi o czas na nogach, a nie tempo.



niedziela, 16 lipca 2023

Relacja z wyprawy solo w Pireneje Katalońskie: Parc Natural del Cadí – Moixeró

 


Zawsze to samo – na miesiąc przed wylotem radość i ekscytacja, a na tydzień przed nerwy, motyle w brzuchu, nie dam rady, ciche modlitwy, żeby mi nogę urwało albo chociaż samolot odwołali. A potem dojeżdżam na miejsce, zakładam plecak i zanurzam się w szlak. I jest pięknie i wspaniale. Znika strach, znika niepewność, jest tryb „zadanie” i niecierpliwość, chęć poznania nieznanego. Tak było i tym razem – na mojej czwartej już wyprawie solo.

Tym razem za cel wybrałam sobie Pireneje Katalońskie zwane też Pre-Pirineos – a konkretnie górski rejon zwany Parc Natural de Cadi –Moixero. Początkowo planowałam łatwy szlak w pobliżu Barcelony (GR 5 Sendero de los Miradores), ale jako górski freak i mistrzyni działań pod tytułem „wybieram to trudniejsze, może mnie nie zabije” zmieniłam tę trasę na szlak GR150 właśnie w Cadi i Moixero. To serducho mi podpowiedziało, żeby jechać tam, bo góry są wyższe (do 2600 m npm) leci przez nie trasa zawodów biegowych Ultra Pirineu i dlatego, że zobaczyłam tam pewien szczyt, który po prostu mnie zaczarował. Nazywa się Pedraforca.


Pominę już szczegóły perypetii z terminem wyprawy.  Napiszę tylko, że najpierw miał być czerwiec, ale ulewy w tym rejonie skłoniły mnie do przebukowania biletu na lipiec. Niestety (a może stety, o czym później) karma wróciła i w środku lata w Hiszpanii załapałam się wszystkie zjawiska pogodowe.

Napiszę trochę o przebiegu wyprawy i o tym, co zabrałam na nią, jak nawigowałam, gdzie spałam, itd.

Dojazd i powrót

W góry dotarłam przez Barcelonę. Najpierw lot Ryanairem, a następnego dnia 2,5-godzinny przejazd pociągiem linii R3 (za 12 EUR) z centrum Barcelony do miasteczka Utrx-Alp, skąd ruszyłam na szlak.  

Wracałam z kolei autobusem dalekobieżnym ALSA z miejscowości Baga. Kosztuje więcej – 20 EUR, ale jedzie do Barcelony 2 godziny.

Przebieg szlaku

Oficjalnie cały szlak GR 150 zwany Circuito del Cadi lub Volta de Cadi-Moixero ma kształ pętli i ok. 150 kilometrów długości oraz 6600 m w górę. W tym rejonie przebiega też znany szlak Cavalls de Vent który ma 87 km i z pewnymi modyfikacjami stanowi trasę ultramaratonu Salomon Ultra Pirineu.

Chociaż planowałam najpierw tylko GR 150 i odcinek górski GR 150.1, ostatecznie trasę trochę zmodyfikowałam, dołożyłam odcinki i wyszło 187 km i 8800 m w górę. W sumie teren Parku poznałam od podszewki z wyjątkiem fragmentu w pobliżu stacji narciarskiej La Molina (może wrócę tam w zimie). Pętli nie zamknęłam bo powrót autobusem był z innego miejsca niż start. Trochę biegłam, więcej szłam, mając na plecach początkowo około 8 kg, ale ogólnie było light & fast. Całość podzieliłam na 6 etapów.

Etap 1. (Utrx Alp – Refugi Prat d’Aguilo) 28,5 km / +2010 m

Etap 2. – Refugi Prat d’Aguilo – miasto La Seu d’Urgell 43 km / +1500 m

Etap 3. - La Seu d’Urgell – Camping Fornols 30 km / +1415 m

Etap 4. - Camping Fornols – Refugi Luis Estasen 25 km / +1317 m

Etap 5. - Refugi Luis Estasen – Refugi Casa Gresolet 33,5 km / +1920 m

Etap 6. - Refugi Casa Gresolet – Camping Bastareny 27 km / +860 m


Zaczęłam na małej stacji kolejowej w Utrx-Alp z której przejście na szlak prowadzi przez krzaki. Zadanie wstępne polegało na wbiciu się z miasteczka (1180 m) na grań (2100 m npm) i dalej w drogę. Tego dnia i w kolejne przemieszczałam się na zmianę przez lasy, góry i odkryte hale/łąki z widokami na piękne doliny i szczyty. Moimi znacznikami były biało czerwone kreski na drzewach, słupkach lub kamieniach, a gdzieniegdzie układane z kamieni kopczyki.





Ogólnie byłam w tych górach sama – pewnie też dlatego, że robiłam szlak w środku tygodnia, bo w sobotę trochę ludzi się pojawiło. Jednak sądząc po zarośnięciu jego fragmentów (pokrzywy, trawska, brak śladów ludzkich butów) nie jest to mega popularna marszruta. Zamiast ludzi za to często towarzyszyły mi krowy. Pierwszy raz mina zrzedła mi pod koniec pierwszego dnia, gdy na moim single tracku pojawiły się 3 wielkie krówska w kolorze cappuccino.  Ani to obejść ani przeskoczyć. No nie czułam się na tyle wyluzowaną pastuszką, żeby wkroczyć między nie dziarsko wymachując kijkami więc skończyło się na przedzieraniu się przez jakieś krzony z pajęczynami, żeby jednak zachować bezpieczny dystans. Ech miastowe ludzie, krowy się bojom! 


Potem spotykałam ogromne stada prawie każdego dnia i uwierzcie, że jeśli w dolinie jesteś tylko ty i 150 krów z cielaczkami oraz pasący się 10 m ode mnie wielki czarny byk z rogami, można poczuć się deczko niepewnie.

Co prawda lokalesi zapewniali mnie że krowy są przyjazne, jak podchodzą to dlatego, że liczą na to, że dam im lizawkę solną (WTF?!) ale starałam się nie robić zbliżeń. Moje spocone ciało było pod koniec dnia jedną wielką lizawką solną, ale jednak bardziej widział mi się prysznic w refugio niż bycie wylizaną przez wielkie szorstkie jęzory katalońskich krów.

Noclegi

Apropos prysznica i noclegu – plan był na 3x camping  i 3 x refugio, ale z powodu ulewy drugiego dnia skończyło się na dwóch campingach i 4 nocach pod dachem. Trochę powymyślałam sobie od miękiszonów a potem na szybko weszłam na booking i znalazłam blisko campingu hostel za 32 eur ze śniadaniem. Proszę Państwa, to był bardzo dobry ruch.  Po dotarciu do La Seu d’Urgell lunęło tak, że chyba by mnie zmyło z tym namiotem do rowu. Ogólnie campingi są fajne, ale górskie refugia to dopiero mają klimat.  Nawet jeśli kwaterują cię w 8 osobowej sali z 4 paniami i 3 dziadkami, którzy po zgaszeniu świateł zaczynają Chrapando w D-dur i C-moll. Od czego jednak ma się szczelne zatyczki do uszu.




Tak więc nocowało mi się bardzo przyjemnie w refugiach, mogłam tam pogadać z człowiekami swoją łamaną hiszpańszczyzną, mimo że to Katalonia. Wszystkie które odwiedziłam były wspaniałe, schowane w otoczeniu gór. Równie wspaniale smakowała w nich mała, zimna Estrella z widokiem na szczyty. Kiedy siedziałam sobie nad nią i nad mapą po całym dniu wędrówki czułam że robię to, co kocham (czyli walę browka z widokiem na góry :D).

Nawigacja na trasie

Miałam na każdy dzień track gpx w zegarku garmin 945 i jeszcze back-up czyli trasę wgraną do aplikacji Locus Maps w wersji offline. Mimo tego czasem musiałam robić mocne rozkminki, którędy się przedzierać. Szlak GR 150 nie zawsze jest dobrze oznakowany. Gdybym liczyła tylko na znaczki na drzewach, każdy dzień trwałby o wiele dłużej. Trasę przygotowałam sobie jak zwykle w aplikacji plotaroute.com którą uważam za genialną, a potem przerzuciłam pliki gpx do garmina i Locusa.   Ponieważ plotaroute mam i w kompie i w telefonie, podczas wyjazdu siedząc na skwerku byłam w stanie w 15 minut wyrysować sobie nową modyfikację, przegrać ją i podążać wg nowego tracka. Może puryści się oburzą – a gdzie tradycyjne mapy? Gdzie nawigacja wg słońca i mchu na drzewach?

Zostawiam ją dla purystów – zapewniam Was że mój system był niezawodny i bardzo go polecam. Aczkolwiek mapę papierową też miałam i parę razy pomogła, ale raczej przy planowaniu niż nawigowaniu. Zmiana jaką zrobiłam w stosunku do poprzednich wypraw, to ubieranie mojego telefonu w wodoodporne etui podczas deszczu. Dzięki temu dało się bez problemu operować na zabezpieczonym pod folią ekranie.


Ludzie

Kiedy decydujesz się na solo wyprawę, samotność na szlaku musisz wliczać w koszty. Jakoś tak zawsze wybieram niezatłoczone miejsca i tak było praktycznie na wszystkich wcześniejszych wycieczkach – i na Lofotach i w Kornwalii i w Szwajcarii. Tym razem chyba jednak przesadziłam – szlaki gór Cadi Moixero są prawie kompletnie wyludnione. Jeszcze bliżej punktów widokowych i parkingów albo w kluczowych miejscach parku kogoś tam się spotka, ale większość trasy przemierzyłam mając za towarzystwo samą siebie i wspomniane krowy.

Za to w schroniskach mogłam sobie pogadać. Poza jedną nieprzyjemną babą w Gresolet, która z miną jakby chciała mnie wykopać na dwór, odmówiła podania mi prostego dania z karty bo akurat gotowała dla grupy, wszędzie byli super mili i przyjaźni ludzie. W Prat d’Aguilo chłopak z obsługi wcisnął mi rano do ręki zawiniątko z suszonym mango. Energia! – powiedział, a potem pokazał dalszą drogę. W hostelu pogadałam przy śniadaniu z rowerzystą, który tak jak ja przemierzał Cadi Moixero tyle że na dwóch kółkach. Refugi Luis Estasen też prowadzą przemili ludzie – m.in. Jordi, który zrobił dla mnie mistrzowskie katalońskie kanapki z oliwą, pomidorem i serem. 


Z kolei właścicielem Refugi Gresolet jest Jessed Hernandez. Jak powiedziałam, że biegam po górach, to zaczęliśmy gadać i gadaliśmy godzinę. Okazało się że jest zwycięzcą jednej z edycji Ultra Pirineu i wielu innych biegów, ma tytuł mistrza świata w Skyrunningu, a dodatkowo jest kumplem Kiliana Jorneta od dzieciaka. Takiego to miałam rozmówcę.

Tak więc niby sama, a do kogo odezwać się było. Ale oczywiście wrażenia i zachwyty na trasie mogłam wymieniać tylko ze sobą.

TOP 6 widokowych miejsc w Cadi-Moixero:

  • widok ze szczytu Pedraforca i widok z dołu na tę górę
  • łąka Prat de Cadi
  • hala, na której stoi Refugi Prat d’Aguilo

  • droga na przełęcz Coll de Creus (ścieżka geologiczna z czerwonymi skałami)

  • droga na szczyt Comabona i płaskowyż na górze z pasącymi się tam kozicami i końmi

  • małe wioseczki z kamiennymi domami (Ansovell / Cava / Fornols)


Pogoda

Deszcz i burza dopadły mnie parę razy. Tym razem wzięłam ze sobą nie plastikową pelerynkę z kiosku tylko mega fajne poncho Ultra Sil Nano poncho Sea to Summit, które narzucałam na siebie i plecak oraz, co było kluczowe, wodoodporne etui na telefon. 


Gdy zaczynałam słyszeć grzmoty i błyskało się, robiłam hop do poncha, telefon do etui i szłam dalej. Raz tylko  postanowiłam przeczekać wypatrując miejsc, gdzie mogłabym się schować.  Niestety to nie był rejon wielkich drzew – kiedy zaczęło ostro padać, wlazłam pod niewielką choinkę.  Deszcz zamienił się w ulewę, szlak w rwący potok, grzmoty dudniły mi nad głową i nagle zerwała się wichura. No dobra  - bałam się. Pogoda postanowiła jednak powiedzieć jeszcze raz sprawdzam i po chwili na łeb zaczął mi lecieć konkretny grad. Spokojnie, to przejdzie – mówiłam sobie. I przeszło po 40 minutach. Poncho nie przemokło. Ostatnie dwa dni z kolei to był absolutny upał i gdybym miała tak przez cały pobyt to byłoby słabo. Już ten deszcz lepszy.

Jedzenie i picie

Mój zapas startowy na dzień  to było 1,4 litra w dwóch butelkach po 700 ml. Jestem w stanie pić bardzo mało na trasie, chociaż wiem, że to niezbyt zdrowo. Niestety w malutkich pueblach, przez które przechodziłam z reguły nie było ani sklepu, ani baru ani czynnego kranu z wodą. Pamiętam, że w jednym zobaczyłam restaurację, serce uradowało się, bo w butelkach zostało wody na dnie, a potem odczytałam notkę na kartce: Zamknięte na wakacje (WTF!). Udało się na szczęście kupić colę na końcu tej wsi w małym hotelu. Dwa razy taniej niż w schronisku!

Jadłam to co zabrałam z domu czyli liofilizaty a na śniadania owsiankę z bakaliami i orzechami,  zalewane wodą, raz nawet ciepłą z łazienkowego kranu. 2 x w refugio kupiłam bocadillos – kanapki z oliwą i pomidorem oraz serem a raz z tortillą. Pycha! W ciągu dnia wsuwałam batonika i trochę słonych orzeszków.

  Nuda? Samotność?

 Każdy dzień był inny i pełen wrażeń. Na przykład trzeciego  dnia najpierw wypadła mi z kieszeni czapka. Czapka i hiszpańskie lato (nawet chwilami deszczowe) to zestaw obowiązkowy, więc niewiele myśląc schowałam plecak w krzakach i popędziłam w jej poszukiwaniu. Niestety kiedy po 2 km jej nadal nie było, zawróciłam. I tu niespodzianeczka – a gdzie to mój plecak leży? W których krzaczkach? Ano nie wiem. Ej no bez jaj, czapkę mogę sobie darować, ale cały ekwipunek wyprawowy to przesada. Nie zamierzałam zostać pustelnikiem gór Cadi-Moixero żywiącym się korzonkami, więc było lekkie miotanie się ale w końcu zobaczyłam niebieski materiał schowany za krzakiem, uff!



Miałam też dużą dawka adrenaliny podczas wchodzenia na Pedraforcę, bo namówiona przez ludzi ze schroniska wybrałam trasę ze wspinaczką przez Col de Verdet (niby tylko scrambling, ale jak robisz to w samotności mając pod sobą kilkaset metrów skał, to ciśnienie lekko skacze). Warto było jednak dla widoków i tej radości, jaka mnie ogarnęła na szczycie.

**** 

Tak więc kolejna wyprawa w stylu light&fast zaliczona i kolejny raz mogę powiedzieć, że było super. 6 dni włóczenia się po górach – 187 kilometrów, prawie 9 tys. m w górę. To lubię i to mnie kręci! Tak sobie jednak myślę, że jeśli za rok pojawi się opcja zrobić coś takiego w duecie to chętnie. Bo coraz mniej mi chodzi o wyczyn, a coraz bardziej o wspólne doświadczanie i emocje. A w większym gronie zawsze jest to fajniejsze.

środa, 10 maja 2023

A gdyby tak pobiegać po drabinie?


Lubię sobie pokopać w internecie w poszukiwaniu ciekawych szlaków. Nie klasyków typu GSB czy GSS, tylko takich mało znanych, niszowych. Rok temu na Dolnym Śląsku wykopałam (nomen omen) i przebiegłam Szlak Zamków Piastowskich, a w tym roku… Drabinę Wałbrzyską. 

O co chodzi z tą Drabiną? Otóż ktoś kiedyś wpadł na pomysł połączenia w jedną trasę szczytów otaczających Wałbrzych, z czego powstała solidna górska wyrypa na około 80 kilometrów i prawie 4000 m w górę. Komu zatem Wałbrzych kojarzy się tylko z Zamkiem Książ i starymi kopalniami, może się srogo zdziwić. 


Trasa DW ewoluuje od paru lat i znalazłam różne dane, ale wygląda na to że na chwilę obecną ma 32 szczyty. Jej cechą jest to, że na poszczególne szczyty poprowadzona jest najtrudniejszymi podejściami (czytaj: dzidami) żeby nogi dobrze tę Drabinę zapamiętały.  Całość Leci przez Góry Wałbrzyskie (bo niby przez jakie ma lecieć?)  i Góry Kamienne.  

Jak to ugryźć na biegowo? Można ultra-hapsem na raz, ale można też w układzie 2 maratony górskie dzień po dniu jako super górski trening. Tak właśnie postanowiliśmy zrobić. Piszę w liczbie mnogiej, bo na wyrypkę ruszyłam z biegowymi znajomymi – Kasią, Gośką, Markiem i Sebą. To ekipa pozytywnych świrów, którym nie straszne piony pod górę i w dół, i w deszczu i w błocie i w upale.  


Trasa okazała się rewelacyjna i wymagająca. Polecam ją zdecydowanie i proszę bardzo - dzielę się tu naszymi szczegółami logistycznymi dla chętnych do wskoczenia na Drabinę, bo akurat logistyka wyszła nam 10/10. 

Gdzie zacząć: 

Jak to na pętli, można zacząć wszędzie. My wystartowaliśmy z Gorc(ów) czyli dzielnicy miasta Boguszów-Gorce. Wybór był właśnie taki, bo nocleg miał być w połowie trasy, a znalazłam go dopiero w Hostelu – Browarze „Jedlinka” w Jedlinie Zdrój. Ani w PTTK Andrzejówka ani w Sokołowsku miejsc nie było. Samochód udało się nam zostawić w Gorcach za friko pod Biedronką. 

Dzień 1   

Start: Gorce

Meta: Jedlina-Zdrój 

Szczyty: 17 - od Mniszka do Rogowca  

Dystans i wznios (ok. 42 km, +2300 m)

Zaopatrzenie: sklepy w Gorcach, Boguszowie-Gorcach, mały sklep w Sokołowsku, schronisko PTTK Andrzejówka

Nocleg: Browar- Hostel Jedlinka 

Mieliśmy przyjechać w piątek wieczorem, ale słabizna z bazą noclegową spowodowała że zaatakowaliśmy Drabinę w stylu alpejskim. Wyjazd z Warszawy w sobotę przed 5 rano i po dotarciu do Gorców, od razu z buta na szlak. Każdy z nas miał plecak biegowy z rzeczami na 2 dni – trochę żarcia i picia na początek (bo jest sklep w Sokołowsku), ciuchy na zmianę, klapki, ręcznik, itp. Mój plecak ważył niecałe 4 kg. Mieliśmy też kijki, które bardzo się tu przydają. 

Prognoza była do bani, miało lać cały dzień. Tymczasem, po starcie na mokro i pierwszych kilometrach w deszczu wypogodziło się. Co do prognoz – najbardziej w sumie sprawdził się ICM. Nie wiem jak jest w słoneczne weekendy, ale być może przez prognozę właśnie, nie spotkaliśmy na szlaku prawie nikogo. 




Tyle się naczytałam o tej Drabinie na facebooku, że byłam pewna spotkania po drodze masy jej zdobywców. A tu puchy. Kiedy wreszcie pojawił się naprzeciwko mnie wędrowiec, wiele się nie zastanawiając wrzasnęłam do niego radośnie „Drabina?” Możecie sobie wyobrazić zdziwienie gościa, który przyzwyczajony raczej do „Cześć!” na szlaku nagle słyszy od biegnącej kobity „Drabina?” i nie wie o co chodzi. Wariatka jakaś? Odpowiedź więc była: Yyyyy….. No cóż, troszkę się wygłupiłam sądząc, że wszyscy spotkani na trasie robią właśnie to co my. 

W każdym razie napieramy po kolejnych szczeblach – jednych bardziej lajtowych, innych hardych. Na każdym przerwa na dokumentującą wejście fotkę. W pamięć zapada na pewno Stożek Wielki, „góreczka” wielce wybitna, do której podstawy trzeba sporo zbiec a potem klnąc i sapiąc bardzo pionowo się na nią wspiąć. 


Za Stożkiem jest z kolei ważne logistycznie miasteczko Sokołowsko. W internecie można przeczytać – cytuję:  „Sokołowsko nazywane jest śląskim Davos – co łączy te dwa uzdrowiska? Czy dziś, to niegdyś tętniące życiem miejsce wciąż urzeka?” No cóż, mnie urzekł otwarty sklep spożywczy, bo akurat skończyła mi się woda. No i widok dwóch gawędzących przy piwku panów na skwerku, którzy prezentowali styl „jestem stąd i prowadzę slow life na maksa”. 


Warto uzupełnić płyny i energię w tym śląskim Davos, bo zaraz za nim zaczyna się piękny acz ciężki odcinek Drabiny, z najwyższymi szczytami i mocnym podejściem na Włostową. Po niej zbieg i kolejne perełki: Suchawa, Kostrzyna z obłędnym widokiem ze szczytu oraz najwyższa Waligóra. Przy naszym kierunku robienia trasy, niezapomniane staje się nie wejście ale zejście z Waligóry, pion w dół przez las na pysk, po błocie i korzeniach. 

Kolejny pitstop to PTTK Andrzejówka, potem jest jeszcze jak przeniesiony żywcem z Tyrolu Alpengasthof (aka Gospoda Sudecka) ale my lecimy do Jedlinki i proszę Państwa – to jest mega miejscówka!  Można luksusowo przekimać się w hotelu, ale obok jest hostel za 60 zeta za noc i browar z restauracją, gdzie serwują pycha pizzę, mnóstwo innych dań oraz wspaniałe lokalne piwka. Nie pomińcie np. Koźlaka Majowego podczas degustacji. Idealne ukoronowanie naszego Dnia nr 1. 



Dzień nr 2 

Start: Jedlina-Zdrój

Meta: Gorce

Szczyty: 15 - od Jedlińca do Trójgarbu

Dystans, wznios (42 km i +1700 m) 

Zaopatrzenie: stacja Orlen i sklep w Rusinowej, sklepy w Wałbrzychu, Szczawnie-Zdrój, Strudze i Gorcach

Miało być na odwrót, to niedziela miała być sucha, a tu na starcie o 7 rano mżawka i pełne zachmurzenie. W hostelu serwują śniadania od 7:30, ale my chcemy ruszyć wcześniej, więc zawijamy się już o 7 z planem na kawkę i kanapkę na Orlenie w Rusinowej. Spoczko myślimy sobie – to tylko 13 kilometrów.    


Te prawie 13 kilometrów o suchym pysku, ale w mokrych ciuchach nieźle dało nam w kość, bo żeby dotrzeć do Rusinowej musieliśmy pokonać 9 z 15 szczytów i zrobić większość przewyższenia. Nie muszę więc dokładnie pisać, jak bardzo zasłużyliśmy na to śniadanie i jak smakowały nam kanapki i kawa ze stacji. 

Posileni, z uzupełnionym bakiem i softflaskami ruszyliśmy na najniższy i najbardziej cywilizowany odcinek trasy. Po Ptasiej Kopie Drabina wrzuca nas w klimaty jak z teledysku do piosenki Kreon Manaamu. Szaro, ponuro, lokalesi w mrocznych bramach patrzący spode łba i jadący przez środek szeryf (czyli patrol policji). „W Starym Zdroju się przyspiesza” napisał mi potem kumpel Radek, który mieszka w aglomeracji wałbrzyskiej.  No w piątkę to czuliśmy się spoko, ale sama to raczej bym nie przyspieszała, tylko zrobiła szybki wycof na pozamiejskie ścieżki.  Ogólnie trasa Drabiny nie prowadzi wcale przez centrum Wałbrzycha tylko właśnie takimi podejrzanymi opłotkami.  W Szczawnie Zdrój robi się znacznie przyjaźniej, można nabyć leczniczą wodę mocy z uzdrowiska i odetchnąć mikroklimatem. Oddychamy zatem i lecimy.




 Ogólnie między szczytem  Stróżek a Węgielnikiem jest bardzo dużo cywilizacji – warto to uwzględnić przy planowaniu trasy względem miejsca i czasu startu. Wybiegając ze Strugi i wspinając się na Węgielnik czujemy już powolutku zapach mety – zostały nam raptem 3 szczyty. Najbardziej konkretne podejście jest na Trójgarb, gdzie tym razem jest sporo turystów. Niby chłodno i mgliście, ale niedziela, więc relaks na szczycie trwa. Pali się ognisko, ktoś podziwia mgłę z wieży widokowej, jest wiata pod którą urzęduje wesoła ekipa. My zaś czujemy się super, bo wszystkie szczeble Drabiny już zaliczone – pozostał nam długi łagodny zbieg do Gorców z małym podbiegiem.   


Po 15-tej cała nasza ekipa w komplecie, przebrana i w pełni usatysfakcjonowana opuszcza z dumą rejon Gór Wałbrzyskich. Zrobiliśmy to! Wszystkie szczeble nasze! Na serio polecam wszystkim łazigórom i biegaczom tę trasę – jest piękna, widokowa (z wieżami na 3 szczytach), różnorodna terenowo, daje ostro w kość, ale zapewnia konkretny trening górski i przede wszystkim super przygodę. To bardzo ciekawe geologicznie tereny – pod stopami mamy np. czerwonawe ryolity (zwane porfirami) i ciemne trachybazalty (inaczej melafiry), będące świadectwem dawnej działalności wulkanicznej w tym regionie (wg Wikipedii). 

I wiecie co? Mam ochotę powtórzyć Drabinę w drugą stroną, żeby sprawdzić to podejście od Andrzejówki na Waligórę 😊  

sobota, 26 lutego 2022

Ultra-aqua-runmaggedon czyli zabawa dla leszczy - relacja z Ultra Śledzia 2022

Pełne zanurzenie. Jestem w trzewiach puszczy, słyszę ją i czuję każdą komórką ciała. Za mną i przede mną nikogo. Tylko ja i ona... Madame Knyszyńska. Testuje mnie na całego. Prowadzi przez moczary, kolczaste krzaki, wiatrołomy. Wysokie drzewa gną się, trzeszczą złowrogo, aż wreszcie tuż koło mnie z lewej strony rozlega się ogłuszający huk i dwa wielkie pnie walą się na ziemię, a ja czuję w oczach coś jakby opiłki. Pełne zanurzenie i teraz jeszcze strach... i pokora. To nie ja rozdaję tu karty. Co ja tu w ogóle robię?    



[kilka godzin wcześniej]

7:20 Supraśl. Zawodnicy szykują się do startu w Ultra Leszczu. To najkrótsza  trasa w ramach imprezy Ultra Śledź, podobno dla ... leszczy :) Miała mieć 64 km, ale w ciągu ostatniego tygodnia dowaliło na niej wody, więc żeby z ultramaratonu nie wyszedł ultra-aquathlon,  organizator musiał zrobić parę obejść i dystans poszybował do 69 kilometrów. W prognozie niezła wichura. Już wiadomo, że będzie się działo. 

Witam się z Karoliną, która też biegnie i zapewniam ją, że dziś obstawiam tyły. Przecież jestem po covidzie.  Przeszłam go dość lekko i czuję się nieźle, utrata smaku mnie ominęła, mgła mózgowa (jeszcze) nie nadeszła. Natomiast do skutków covida-19 zdecydowanie dodałabym spadek wiary we własne moce.  

Wypuszczona z izolacji na 2 tygodnie przed startem nie mam złudzeń, że w tym biegu będę o cokolwiek walczyć.  Najpierw chciałam się w ogóle wypisać z zabawy. No ale skoro pakiet już mam, to może zrobię sobie 64-kilometrowy spacer po Puszczy czyli pokonam to marszobiegiem. Z takim właśnie planem w towarzystwie  pięciu biegowych kumpli dotarłam do Supraśla. 

A więc mówię Karolinie, że tym razem ścigać się nie będę i ustawiam się bliżej końca grupki razem z Arturem. Ruszamy. Na razie pogoda bajeczka, słońce, pod nogami sucho, luz w dupie, nóżka o dziwo podaje, ot relaksujące weekendowe wybieganie. 

Biegniemy wyczekując zapowiadanego na 10-tym kilometrze mostu linowego nad rzeką Sokołdą.  Organizator szykował suspens już od paru dni. Wrzucał filmiki, w których trochu smieszno a trochu straszno. Wreszcie jest! Most wybudowany przez ekipę Szczyt za Szczytem - lina na dole i lina do złapania się na górze.  Przejdziesz suchą stopą, jeśli się nie skąpiesz puszczając linę lub jeśli nie musisz wcześniej przedrzeć się przez pastwisko, na którym jest woda do pół łydki. Nie pomaga płot na pastwisku, bo w płocie jest 3-metrowa wyrwa, więc wszyscy i tak muszą zrobić wstępne wodowanie. Co prawda niektórzy się na to przygotowali - profesjonalny sprzęt marki Jan Niezbędny na nogach. 







Przed mostem robi się oczywiście korek, bo wolno przechodzić pojedynczo, a minuty bezlitośnie uciekają. Niektórzy nie czekają na most, opcja nr 1 na gołka, opcja nr 2 w pełnym rynsztunku. Szacun dla nich! 





Po niecałym kwadransie i ja sunę po linie w podmuchach wiatru ciesząc się, że mam mokre tylko stopy. Stopy? Taki luksus tylko jeszcze przez chwilę, bo oto przed nami kolejna atrakcja - łąka z bagnistym rozlewiskiem.  Lewa noga wpada mi w to do pół łydki, przede mną chłopak traci równowagę i wpada po uda, więc kluczę. A nuż się uda trafić na płytsze miejsce. Niestety zamiast tego trafiam na jakiś dół, prawa noga ląduje w wodzie po pachwinę, a za chwilę jestem w wodzie po pas, bo tracę równowagę. Zanurzam ręce w wodzie łapiąc się traw. Majty i rękawiczki całe mokre. Tadaam!  Po wygrzebaniu się wreszcie z tego g... trzeba oczywiście biec dalej, a tymczasem stopy są jak z drewna. Temperatura wody w lutym absolutnie uprawnia do tego, żeby ten fragment trasy nazwać "morsowaniem". Wszyscy obok mnie zgłaszają problem pt. "Nie czuję nóg". Na szczęście nogi stopniowo rozgrzewają się w biegu, wyżymam rękawiczki, reszta ciuchów mokra na tyle, że nie ma sensu nic z tym robić. Może wyschną na mnie.    

No ale czas na lepsze wiadomości. Na pierwszym punkcie odżywczym dostaję info, że jestem trzecia wśród kobiet. Druga wbiega na punkt w zasadzie przede mną. O nie, a miało być tak luzacko, bez spiny! Ale jak tu biec bez spiny, jeśli w zasięgu jest pudło. Grzech odpuścić, tak się po prostu nie robi. Niby mnie to nie obchodzi, przecież przyjechałam na marszobieg, ale zaczynam nerwowo zagadywać Artura, czy może jest już gotowy, żeby wyjść z punktu. Ta druga już wyszła.   

Biegniemy dalej spokojnie, chociaż Artur wyczuwa że w mojej głowie już zapaliło się światełko i koniec wycieczki turystyczno-krajoznawczej. Proponuje, żebym cisnęła szybciej, a ja po analizie swojego stanu (niby po covidzie, ale dzień konia chyba się szykuje) zgadzam się i zaczynam zwiększać tempo.  Wkrótce przede mną widzę niebieską spódniczkę - to ta druga. Przechodzi chwilami do marszu, więc udaje mi się ją dogonić i wyprzedzić. Ciśnienie rośnie - teraz to ja jestem druga i zaczyna się tradycyjna walka głowy z ciałem. 

Wchodzę w tryb foksteriera w walce czyli nic mnie nie boli, nic mi nie przeszkadza, rany będę lizać na mecie. Zaczyna się mój samotny rajd, a do końca trasy został maraton z małym kawałkiem.  

W Puszczy Knyszyńskiej nie jest tak do końca płasko. Zawodnicy z Ultra Śledzia dostali taką trasę, że na 85 km robią ponad tysiąc metrów w górę, co widać na zdjęciach poniżej: 



U nas jest połowa tego, ale co jakiś czas pojawia się nieduży podbieg. Wiem, że jeśli mam utrzymać pozycję, to nie mogę sobie pozwolić na przejście do marszu nawet na podbiegach. I biegnę wszystko, powoli ale do przodu (i w górę) ;-). Jestem w szoku bo to nie wymaga ode mnie wielkiego wysiłku i myślę, że sekret tkwi w nowych, mocnych ćwiczeniach siłowych na nogi, które zaczęłam niedawno robić. Wreszcie czwóreczki pracują jak należy.  Oczywiście jak zwykle daje o sobie znać mięsień gruszkowaty, który ciągnie mnie pod tyłkiem i uprzykrza życie, ale umówmy się -  ja priwykła. I tak jestem poza strefą komfortu od kąpieli na 10-tym kilometrze. Za punktem w Lipowym Moście do atrakcji Ultra Leszcza dochodzi droga pełna błota, wiatr prosto w twarz i deszcz, a może raczej deszcz ze śniegiem. Jedyne co mi przychodzi do głowy to scena z kultowego filmu i Pazura, który woła "Stary, ja tu na deszczu, wilki jakieś".  

Dwóch biegaczy przede mną chowa się pod wiatą, ja cisnę dalej. Ewidentny dzień konia. Znów zasysa mnie puszcza i jestem kompletnie sama - nikogo w zasięgu wzroku. To tu walą się te dwa wielkie drzewa. Tak sobie myślę, co by było gdyby..... No nic, trzeba przebierać nogami i jak najszybciej stąd spier...ać, jest dodatkowa motywacja.  Zmęczenie oczywiście i mnie dopada, przechodzenie nad i pod wiatrołomami wychodzi mi coraz bardziej niezdarnie, więc teraz jest czas, żeby słabnące nogi wesprzeć mocną głową. 


Kochana, 25 km do mety? To przecież jak weekendowe wybieganie w MPK. Dasz radę. Ciśnij, na pudło nie wskakuje się za marsz na trasie. I takie tam różne gadki z samą sobą.  

18 km do mety, 15, 6, wpadam na ostatni punkt odżywczy zorganizowany w busie. Zataczam się lekko, ale zostało tak niedużo - trzeba wykrzesać z siebie ostatnie siły. Szybki łyk herbaty, bimberku zwanego Chuchem Puszczy odmawiam i żegnam towarzystwo. Zaraz będzie koniec, zaraz będzie koniec! Na 2 km przed metą widzę ekipę Szczyt za Szczytem - dopingują, Anka potwierdza że będę druga i że super mi idzie. To dodaje mi sił, więc cisnę, już tylko most w Supraślu mi został i elegancki bulwar wzdłuż rzeki, na którym spotykam i zagaduję chłopaka z Ultra Bladziny 168 km.  Brawa dla niego! Ta trzecia trasa Ultra Śledzia to prawdziwy hardcor - dwie 85-kilometrowe pętle w tych warunkach wymagają prawdziwego hartu ducha, psychy i żelaznych nóg (na mecie dowiaduję się że Bladzinę ukończyło tylko 5 osób z 30 które startowały). 


Wreszcie ostatni podbieg pod metę i jestem! Udało się! Nie dość że przeżyłam nie zaliczając żadnego walącego się na mnie drzewa w tej wichurze, to jeszcze utrzymałam drugą pozycję. Całkiem udany post-covid run. Inna sprawa, że ten bieg powinien zostać moim zdaniem odwołany. Alerty RCB nie były przesadzone. 

Tymczasem ja w nagrodę dostaję pakiet na dowolny dystans Ultra Śledzia za rok, a więc będzie okazja, żeby przeżyć to jeszcze raz. Pytanie tylko co wybrać: Leszcza, Śledzia czy Bladzinę? :)