Zawsze to samo – na miesiąc przed wylotem radość i
ekscytacja, a na tydzień przed nerwy, motyle w brzuchu, nie dam rady, ciche
modlitwy, żeby mi nogę urwało albo chociaż samolot odwołali. A potem dojeżdżam
na miejsce, zakładam plecak i zanurzam się w szlak. I jest pięknie i wspaniale.
Znika strach, znika niepewność, jest tryb „zadanie” i niecierpliwość, chęć
poznania nieznanego. Tak było i tym razem – na mojej czwartej już wyprawie
solo.
Tym razem za cel wybrałam sobie Pireneje Katalońskie zwane
też Pre-Pirineos – a konkretnie górski rejon zwany Parc Natural de Cadi –Moixero. Początkowo planowałam łatwy szlak w pobliżu Barcelony (GR 5 Sendero de
los Miradores), ale jako górski freak i mistrzyni działań pod tytułem „wybieram
to trudniejsze, może mnie nie zabije” zmieniłam tę trasę na szlak GR150 właśnie
w Cadi i Moixero. To serducho mi podpowiedziało, żeby jechać tam, bo góry są wyższe (do 2600 m npm) leci przez nie trasa zawodów biegowych Ultra Pirineu i dlatego, że zobaczyłam tam
pewien szczyt, który po prostu mnie zaczarował. Nazywa się Pedraforca.
Pominę już szczegóły perypetii z terminem wyprawy. Napiszę tylko, że najpierw miał być czerwiec,
ale ulewy w tym rejonie skłoniły mnie do przebukowania biletu na lipiec.
Niestety (a może stety, o czym później) karma wróciła i w środku lata w
Hiszpanii załapałam się wszystkie zjawiska pogodowe.
Napiszę trochę o przebiegu wyprawy i o tym, co zabrałam na
nią, jak nawigowałam, gdzie spałam, itd.
Dojazd i powrót
W góry dotarłam przez Barcelonę. Najpierw lot Ryanairem, a następnego dnia
2,5-godzinny przejazd pociągiem linii R3 (za 12 EUR) z centrum Barcelony do
miasteczka Utrx-Alp, skąd ruszyłam na szlak.
Wracałam z kolei autobusem dalekobieżnym ALSA z miejscowości
Baga. Kosztuje więcej – 20 EUR, ale jedzie do Barcelony 2 godziny.
Przebieg szlaku
Oficjalnie cały szlak GR 150 zwany Circuito del Cadi lub
Volta de Cadi-Moixero ma kształ pętli i ok. 150 kilometrów długości oraz 6600 m
w górę. W tym rejonie przebiega też znany szlak Cavalls de Vent który ma 87 km
i z pewnymi modyfikacjami stanowi trasę ultramaratonu Salomon Ultra Pirineu.
Chociaż planowałam najpierw tylko GR 150 i odcinek górski GR
150.1, ostatecznie trasę trochę zmodyfikowałam, dołożyłam odcinki i wyszło 187
km i 8800 m w górę. W sumie teren Parku poznałam od podszewki z wyjątkiem fragmentu
w pobliżu stacji narciarskiej La Molina (może wrócę tam w zimie). Pętli nie zamknęłam
bo powrót autobusem był z innego miejsca niż start. Trochę biegłam, więcej
szłam, mając na plecach początkowo około 8 kg, ale ogólnie było light & fast. Całość podzieliłam na 6 etapów.
Etap 1. (Utrx Alp – Refugi Prat d’Aguilo) 28,5 km / +2010 m
Etap 2. – Refugi Prat d’Aguilo – miasto La Seu d’Urgell 43
km / +1500 m
Etap 3. -
La Seu d’Urgell – Camping Fornols 30 km / +1415 m
Etap 4. - Camping
Fornols – Refugi Luis Estasen 25 km / +1317 m
Etap 5. - Refugi
Luis Estasen – Refugi Casa Gresolet 33,5 km / +1920 m
Etap 6. - Refugi
Casa Gresolet – Camping Bastareny 27 km / +860 m
Zaczęłam na małej stacji kolejowej w Utrx-Alp z której przejście
na szlak prowadzi przez krzaki. Zadanie wstępne polegało na wbiciu się z
miasteczka (1180 m) na grań (2100 m npm) i dalej w drogę. Tego dnia i w kolejne
przemieszczałam się na zmianę przez lasy, góry i odkryte hale/łąki z widokami na
piękne doliny i szczyty. Moimi znacznikami były biało czerwone kreski na
drzewach, słupkach lub kamieniach, a gdzieniegdzie układane z kamieni kopczyki.
Ogólnie byłam w tych górach sama – pewnie też dlatego, że robiłam
szlak w środku tygodnia, bo w sobotę trochę ludzi się pojawiło. Jednak sądząc
po zarośnięciu jego fragmentów (pokrzywy, trawska, brak śladów ludzkich butów)
nie jest to mega popularna marszruta. Zamiast ludzi za to często towarzyszyły
mi krowy. Pierwszy raz mina zrzedła mi pod koniec pierwszego dnia, gdy na moim
single tracku pojawiły się 3 wielkie krówska w kolorze cappuccino. Ani to obejść ani przeskoczyć. No nie czułam
się na tyle wyluzowaną pastuszką, żeby wkroczyć między nie dziarsko wymachując
kijkami więc skończyło się na przedzieraniu się przez jakieś krzony z
pajęczynami, żeby jednak zachować bezpieczny dystans. Ech miastowe ludzie,
krowy się bojom!
Potem spotykałam ogromne stada prawie każdego dnia i uwierzcie,
że jeśli w dolinie jesteś tylko ty i 150 krów z cielaczkami oraz pasący się 10
m ode mnie wielki czarny byk z rogami, można poczuć się deczko niepewnie.
Co prawda lokalesi zapewniali mnie że krowy są przyjazne,
jak podchodzą to dlatego, że liczą na to, że dam im lizawkę solną (WTF?!) ale
starałam się nie robić zbliżeń. Moje spocone ciało było pod koniec dnia jedną
wielką lizawką solną, ale jednak bardziej widział mi się prysznic w refugio niż
bycie wylizaną przez wielkie szorstkie jęzory katalońskich krów.
Noclegi
Apropos prysznica i noclegu – plan był na 3x camping i 3 x refugio, ale z powodu ulewy drugiego
dnia skończyło się na dwóch campingach i 4 nocach pod dachem. Trochę
powymyślałam sobie od miękiszonów a potem na szybko weszłam na booking i
znalazłam blisko campingu hostel za 32 eur ze śniadaniem. Proszę Państwa, to
był bardzo dobry ruch. Po dotarciu do La
Seu d’Urgell lunęło tak, że chyba by mnie zmyło z tym namiotem do rowu. Ogólnie
campingi są fajne, ale górskie refugia to dopiero mają klimat. Nawet jeśli kwaterują cię w 8 osobowej sali z 4
paniami i 3 dziadkami, którzy po zgaszeniu świateł zaczynają Chrapando w D-dur
i C-moll. Od czego jednak ma się szczelne zatyczki do uszu.
Tak więc nocowało mi się bardzo przyjemnie w refugiach, mogłam
tam pogadać z człowiekami swoją łamaną hiszpańszczyzną, mimo że to Katalonia. Wszystkie
które odwiedziłam były wspaniałe, schowane w otoczeniu gór. Równie wspaniale smakowała
w nich mała, zimna Estrella z widokiem na szczyty. Kiedy siedziałam sobie nad
nią i nad mapą po całym dniu wędrówki czułam że robię to, co kocham (czyli walę
browka z widokiem na góry :D).
Nawigacja na trasie
Miałam na każdy dzień track gpx w zegarku garmin 945 i jeszcze
back-up czyli trasę wgraną do aplikacji Locus Maps w wersji offline. Mimo tego czasem
musiałam robić mocne rozkminki, którędy się przedzierać. Szlak GR 150 nie zawsze
jest dobrze oznakowany. Gdybym liczyła tylko na znaczki na drzewach, każdy
dzień trwałby o wiele dłużej. Trasę przygotowałam sobie jak zwykle w aplikacji plotaroute.com
którą uważam za genialną, a potem przerzuciłam pliki gpx do garmina i Locusa. Ponieważ
plotaroute mam i w kompie i w telefonie, podczas wyjazdu siedząc na skwerku
byłam w stanie w 15 minut wyrysować sobie nową modyfikację, przegrać ją i
podążać wg nowego tracka. Może puryści się oburzą – a gdzie tradycyjne mapy? Gdzie
nawigacja wg słońca i mchu na drzewach?
Zostawiam ją dla purystów – zapewniam Was że mój system był
niezawodny i bardzo go polecam. Aczkolwiek mapę papierową też miałam i parę
razy pomogła, ale raczej przy planowaniu niż nawigowaniu. Zmiana jaką zrobiłam
w stosunku do poprzednich wypraw, to ubieranie mojego telefonu w wodoodporne
etui podczas deszczu. Dzięki temu dało się bez problemu operować na zabezpieczonym
pod folią ekranie.
Ludzie
Kiedy decydujesz się na solo wyprawę, samotność na szlaku musisz
wliczać w koszty. Jakoś tak zawsze wybieram niezatłoczone miejsca i tak było
praktycznie na wszystkich wcześniejszych wycieczkach – i na Lofotach i w Kornwalii
i w Szwajcarii. Tym razem chyba jednak przesadziłam – szlaki gór Cadi Moixero
są prawie kompletnie wyludnione. Jeszcze bliżej punktów widokowych i parkingów
albo w kluczowych miejscach parku kogoś tam się spotka, ale większość trasy
przemierzyłam mając za towarzystwo samą siebie i wspomniane krowy.
Za to w schroniskach mogłam sobie pogadać. Poza jedną
nieprzyjemną babą w Gresolet, która z miną jakby chciała mnie wykopać na dwór, odmówiła
podania mi prostego dania z karty bo akurat gotowała dla grupy, wszędzie byli
super mili i przyjaźni ludzie. W Prat d’Aguilo chłopak z obsługi wcisnął mi rano
do ręki zawiniątko z suszonym mango. Energia! – powiedział, a potem pokazał dalszą
drogę. W hostelu pogadałam przy śniadaniu z rowerzystą, który tak jak ja
przemierzał Cadi Moixero tyle że na dwóch kółkach. Refugi Luis Estasen też
prowadzą przemili ludzie – m.in. Jordi, który zrobił dla mnie mistrzowskie
katalońskie kanapki z oliwą, pomidorem i serem.
Z kolei właścicielem Refugi
Gresolet jest Jessed Hernandez. Jak powiedziałam, że biegam po górach, to
zaczęliśmy gadać i gadaliśmy godzinę. Okazało się że jest zwycięzcą jednej z
edycji Ultra Pirineu i wielu innych biegów, ma tytuł mistrza świata w
Skyrunningu, a dodatkowo jest kumplem Kiliana Jorneta od dzieciaka. Takiego to
miałam rozmówcę.
Tak więc niby sama, a do kogo odezwać się było. Ale
oczywiście wrażenia i zachwyty na trasie mogłam wymieniać tylko ze sobą.
TOP 6 widokowych miejsc w Cadi-Moixero:
- widok ze szczytu Pedraforca i widok z dołu na tę górę
- hala, na której stoi Refugi Prat d’Aguilo
- droga na przełęcz Coll de Creus (ścieżka geologiczna z
czerwonymi skałami)
- droga na szczyt Comabona i płaskowyż na górze z pasącymi
się tam kozicami i końmi
- małe wioseczki z kamiennymi domami (Ansovell / Cava /
Fornols)
Pogoda
Deszcz i burza dopadły mnie parę razy. Tym razem wzięłam ze
sobą nie plastikową pelerynkę z kiosku tylko mega fajne poncho Ultra Sil Nano
poncho Sea to Summit, które narzucałam na siebie i plecak oraz, co było kluczowe,
wodoodporne etui na telefon.
Gdy zaczynałam słyszeć grzmoty i błyskało się, robiłam
hop do poncha, telefon do etui i szłam dalej. Raz tylko postanowiłam przeczekać wypatrując miejsc,
gdzie mogłabym się schować. Niestety to nie
był rejon wielkich drzew – kiedy zaczęło ostro padać, wlazłam pod niewielką
choinkę. Deszcz zamienił się w ulewę,
szlak w rwący potok, grzmoty dudniły mi nad głową i nagle zerwała się wichura.
No dobra - bałam się. Pogoda postanowiła
jednak powiedzieć jeszcze raz sprawdzam i po chwili na łeb zaczął mi lecieć
konkretny grad. Spokojnie, to przejdzie – mówiłam sobie. I przeszło po 40
minutach. Poncho nie przemokło. Ostatnie dwa dni z kolei to był absolutny upał i
gdybym miała tak przez cały pobyt to byłoby słabo. Już ten deszcz lepszy.
Jedzenie i picie
Mój zapas startowy na dzień to było 1,4 litra w dwóch butelkach po 700 ml.
Jestem w stanie pić bardzo mało na trasie, chociaż wiem, że to niezbyt zdrowo. Niestety
w malutkich pueblach, przez które przechodziłam z reguły nie było ani sklepu, ani
baru ani czynnego kranu z wodą. Pamiętam, że w jednym zobaczyłam restaurację,
serce uradowało się, bo w butelkach zostało wody na dnie, a potem odczytałam
notkę na kartce: Zamknięte na wakacje (WTF!). Udało się na szczęście kupić colę
na końcu tej wsi w małym hotelu. Dwa razy taniej niż w schronisku!
Jadłam to co zabrałam z domu czyli liofilizaty a na
śniadania owsiankę z bakaliami i orzechami, zalewane wodą, raz nawet ciepłą z łazienkowego kranu. 2 x w refugio kupiłam bocadillos
– kanapki z oliwą i pomidorem oraz serem a raz z tortillą. Pycha! W ciągu dnia
wsuwałam batonika i trochę słonych orzeszków.
Nuda? Samotność?
Każdy dzień był inny i
pełen wrażeń. Na przykład trzeciego dnia
najpierw wypadła mi z kieszeni czapka. Czapka i hiszpańskie lato (nawet
chwilami deszczowe) to zestaw obowiązkowy, więc niewiele myśląc schowałam
plecak w krzakach i popędziłam w jej poszukiwaniu. Niestety kiedy po 2 km jej
nadal nie było, zawróciłam. I tu niespodzianeczka – a gdzie to mój plecak leży?
W których krzaczkach? Ano nie wiem. Ej no bez jaj, czapkę mogę sobie darować,
ale cały ekwipunek wyprawowy to przesada. Nie zamierzałam zostać pustelnikiem
gór Cadi-Moixero żywiącym się korzonkami, więc było lekkie miotanie się ale w
końcu zobaczyłam niebieski materiał schowany za krzakiem, uff!
Miałam też dużą dawka adrenaliny podczas wchodzenia na Pedraforcę, bo namówiona przez ludzi ze schroniska wybrałam trasę ze wspinaczką przez Col de Verdet (niby tylko scrambling, ale jak robisz to w samotności mając pod sobą kilkaset metrów skał, to ciśnienie lekko skacze). Warto było jednak dla widoków i tej radości, jaka mnie ogarnęła na szczycie.
****
Tak więc kolejna wyprawa w stylu light&fast zaliczona i
kolejny raz mogę powiedzieć, że było super. 6 dni włóczenia się po górach – 187 kilometrów, prawie 9 tys. m w górę. To lubię i to mnie kręci! Tak sobie jednak myślę, że jeśli za rok pojawi się opcja zrobić coś takiego w duecie to chętnie. Bo coraz mniej mi chodzi o wyczyn, a coraz bardziej o wspólne doświadczanie i emocje. A w większym gronie zawsze jest to fajniejsze.