piątek, 7 sierpnia 2020

Covidowy trekking po GR11 czyli jak no pasaran skoro pasaran

Jakie akcje są najlepsze? Te, które teoretycznie nie mają prawa się udać.



Tak było i z tegorocznym lipcowym trekkingiem po hiszpańskim szlaku GR 11. Sprawa wisiała na włosku i to coraz cieńszym w zasadzie od kwietnia - wiadomo, pandemia, kwarantanna, zawieszone loty i na dobitkę zaskakująco szybka druga fala właśnie w Katalonii na tydzień przed planowanym wyjazdem*.
A jednak się udało - przez Frankfurt i Barcelonę, z duszą trochę na ramieniu a ryjkiem w maseczce.  

Pokrótce może o głównych punktach programu.  

Idea była taka, żeby zgraną ekipą (w 5 osób) pokonać z plecakami fragment głównego szlaku lecącego przez Pireneje z zachodu na wschód czyli GR 11. 


Przemierzyliśmy więc sobie niewielki jego fragment (cały szlak ma prawie 900 km) - między Guingeta d'Aneu w Hiszpanii a Arinsal w Andorze (etapy 27-31 wg rozpiski na chyba najlepszej stronie dotyczącej turystyki na tym szlaku czyli Travesiapireneica). Zrobiliśmy w sumie niecałą stówkę. Powiem szczerze że był to kawałek pięknego trekkingu, jakże inny od mojego biegu solo z wywieszonym ozorem przez Lofoty i Kornwalię. 

Tu nie istniało słowo "wyczyn". 
Zostało wykreślone i zastąpione przez słowa: "czas wolny, relaks, radość", jednym słowem fiesta!  



Czy to znaczy że wzorem brytyjskich turystów skakaliśmy narąbani po maskach samochodów w katalońskich miasteczkach? Hm, byłoby to może ciekawe, byliśmy wyposażeni w dopalacze (jakże hiszpański trunek Jaegermeister i codziennie inne vino tinto) ale jednak mało wykonalne, bo większość mijanych miasteczek była wyludniona i nie oferowała obiektów rodem z Ibizy. 
Szliśmy więc po prostu. 
Szliśmy dziarsko i z zapałem. Robiliśmy między 13 a 21 km dziennie i średnio przewyższenia po 1400 m w górę i to z reguły na połowie trasy. 


Specyfika etapów była taka, że prawie każdego dnia mniej więcej w połowie docieraliśmy na jebutnie wysoką przełęcz, a potem już pozostało z niej tylko zejść. Tak więc potwierdzam  - Pireneje strome są. 500 m w górę na 5 kilometrach nie robiło już na nas wrażenia po pierwszym dniu. 

Spaliśmy najpierw w Barcelonie, potem w miasteczkach (z jednym wybitnym wyjątkiem o którym za chwilę), jedliśmy czasem liofy w krzakach, czasem pizzę w knajpce i było przemiło. Tym milej było, że w obliczu pandemii GR 11 opustoszało zupełnie - z materii ożywionej, przez pierwsze dni spotkaliśmy na szlaku tylko krowę i jednego dzika  - na wysokości 2000 m npm. 

NO WŁAŚNIE: W OBLICZU PANDEMII ... JAK WYGLĄDA TREKING ZA GRANICĄ W TAKICH WARUNKACH  ? 

Zacznijmy od przelotu - 
lotnisko we Frankfurcie i Barcelonie na wpół opustoszałe, część sklepów i kafejek zamknięta na cztery spusty, podróżni snują się w maseczkach po terminalach. 


Lufthansa stwarzając pozory social distancing organizuje boarding w grupach, podobnie jak wychodzenie z samolotu - w małych grupkach rzędami (Liebe Damen und Herren, nie wszyscy naraz, każdy zdąży!). W Barcelonie, żeby Cię wpuścili do kraju, trzeba pokazać specjalny kod QR, który tworzy się po wypełnieniu przez nas formularza z danymi - czy jesteś zdrowy/-a, gdzie będziesz przebywać w Hiszpanii, do kiedy i z kim.  Było sobie RODO.

W samej Barcelonie też dziwnie. Byłam tam raz w kwietniu i ledwo przeciskałam się wśród tłumów na głównym deptaku miasta czyli La Rambli. Tym razem wyglądało to tak. 


W hostelu byliśmy chyba jedynymi gośćmi. Autobus który wiózł nas w Pireneje również mieliśmy prawie dla siebie. Smutne to trochę, chociaż oczywiście bardzo komfortowe.  

 No dobrze ale w końcu dotarliśmy na szlak czyli El Sendero GR11. Rozpoczęliśmy symbolicznie - od wizyty w częściowo będącym w ruinie klasztorze San Pere del Burgal, który jest jednym z kluczowych miejsc akcji z książki "Wyznaję" Jaume Cabre (polecam!). 


Jednak zaraz po klasztorze, dla którego zboczyliśmy ze szlaku, wskoczyliśmy wreszcie na GR11 i do końca już podążaliśmy za biało-czerwonymi oznakowaniami i kopczykami w górach.     
Jak już napisałam turystów na początku zero. Dopiero w weekend pojawiło się sporo osób, niedaleko szczytu Pic de Comapedrosa, a poza weekendem szlak mieliśmy prawie dla siebie. 
Każdy dzień był piękny i każdy inny. GR 11 fascynuje swoją różnorodnością i chyba to jest w nim najfajniejsze. Elementem stałym były góry i słońce, a tak poza tym to:

Dzień pierwszy La Guingeta - Estaon 
Szlak wiedzie wygodnymi ścieżkami, przez opuszczone wioski (Dorve) i dające fajny cień lasy, w górę w górę aż do przełęczy na 2200 m npm. 


Potem zaczyna się nieco karkołomne zejście do doliny, w której jest zamówione przez nas schronisko Estaon. Oj, czwóreczki dostają w kość na zejściu, bo szlak wiedzie momentami prawie prostopadle do poziomic na mapie. Oczywiście źle obliczyliśmy nasze możliwości i stało się w pewnym momencie jasne, że nie dotrzemy do Refugio (gdzie mieliśmy wykupioną kolację) o zakładanej porze. W międzyczasie jeszcze bardziej chciała nas opóźnić jedyna wspomniana forma materii ożywionej, jaką spotkaliśmy tego dnia na szlaku czyli La Vaca. 

Na szczęście Kasia dała radę skłonić krówkę do zejścia ze  ścieżki. 
Trzeba było jakoś powiadomić schronisko, więc zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam a następnie, łamaną hiszpańszczyzną zapewniłam miłą panią Katalonkę, że owszem idziemy do niej i chcemy jeść. Do malutkiego schroniska Estaon, w którym znów byliśmy sami, dotarliśmy już po zmroku i z radością rzuciliśmy się na piwo i kolację. Na stół wjechały kiełbaski z warzywami - ups, zapomniałam napisać w mailu do schroniska, że jestem wege więc Arek z radością przyjął podwójną porcję kiełbasek, a ja dopchałam się chlebem. 



Dzień drugi Estaon - Tavascan 
Znów piękne ścieżki wśród traw i unikalnej flory doprowadziły nas na przełęcz, gdzie standardowo opadły nam z zachwytu koparki. 

Ta przestrzeń usiana szczytami gór, niebieskie niebo, zieleń dolin - prawie kicz, a chcesz na to patrzeć bez końca.  Po drodze zrobiliśmy w krzakach stopa na gotowanie wody na liofilizaty i wino, po czym bez problemu i w doskonałych humorach dotarliśmy do Tavascan. Tym razem zamieszkaliśmy w 1-gwiazdkowym hoteliku Llacs de Cardos. Maseczki obowiązkowe, a właściciel przyznał że bardzo dziwi się widząc nas bo obcokrajowcy to tu teraz nie przyjeżdżają.


Dzień trzeci - Tavascan - Areu
Ten odcinek zaczyna się mocno - na pięciu kilometrach robi się prawie 500 m w górę, na szczęście sporo przez las. Porównywałam to sobie do naszej Faleniczki, hehe. 


Potem szlak się trochę wypłaszcza, widzie przez fajne kamieniste trawersy i serwuje nam piękne widoki, na góry, pasące się stado koni (to musiały być mustangi, no nie? ) i szybujące nad nami orły, a może to były sępy.
Do Areu docieramy w sumie znów najedzeni po pikniku w pobliżu przełęczy więc skupiamy się na zimniutkiej Estrelli - Cinco cervesas por favor! 

    
Dzien czwarty Areu - Refugi de Baiau 
Dzień pełen niespodzianek zakończony petardą. Zaczyna się niewinnie. Ja i Kasia robimy za forpocztę żeby jak najszybciej zająć miejsca noclegowe w docelowym miejscu, więc nie zamulając pniemy się coraz bardziej w górę. 


Pierwsze 2/3 szlaku jest lajtowe, miła leśna ścieżka, potem ścieżka przez górskie łąki i hale, aż w końcu gdzieś na wysokości 2300-2400 m npm wchodzimy w prawdziwsze góry - jest i trochę odcinków wymagających użycia rąk i przede wszystkim cały czas jest górę, jest śnieg, aż wreszcie na końcu tej wspinaczki naszym oczom ukazuje się ... pudełko w którym będziemy spać! 



Genialna sprawa, mały mieszczący 9 pryczy blaszak, dostępny za free dla każdego turysty, który się tam zmieści. Obok dwa jeziora, z których można brać wodę i sporo płaskich miejsc, które zapełniają wkrótce namioty tych osób, które już nie zmieściły się w Refugi.  Dzięki szybkiej akcji, nam się udało.  W tel majaczy piarżyste, ostre jak sku...syn podejście na Port di Baiau, które czeka nas jutro. A tymczasem napijmy się za udany dzień! No może nie dla wszystkich, bo Arek ciężko odchorował raczenie się wodą prosto z rzeki bez filtrowania i dopadła go zemsta hiszpańskiego faraona. Jakim cudem w takim stanie dotarł na 2517 m npm, nie mam pojęcia  :) 
     
Dzień piąty Baiau - Arinsal (Andorra)
Niesamowicie piękny, zupełnie inny i zupełnie niełatwy odcinek GR11.  Fragment trasy biegu Andorra Ultra Trail. 
Zaczynamy od wspinaczki w kamienistym a potem żwirowym żlebie. na plecach ciężko, pod stopami ruchomo, coraz ruchomiej, a ogólnie stromo i coraz stromiej. Na podejściu pod przełęcz przydają się dobre buty, a przede wszystkim kijki, żeby się zapierać. ŻADNE ze zdjęć nie oddało tego pionu, więc musicie mi uwierzyć na słowo. 



Tym razem jest wokół sporo ludzi, ale nie dziwne bo to niedziela, a poza tym jesteśmy właśnie pod szczytem  o pięknej nazwie Pic de Coma Pedrosa (2945 m), który jest najwyższą górą Andorry zaliczaną do Korony Europy. Razem z Kasią decydujemy się na szybki atak szczytowy, na lekko, bez obozów aklimatyzacyjnych i wsparcia ;-) Poszło. 


I znów czeka nas dłuuuugie zejście przez piękną dolinę oraz kilka śnieżnych pól wiodących brzegiem górskich jezior. Kijki znów robią robotę, bo śliski jakiś ten śnieg. 
W Andorze zaczyna po raz pierwszy padać solidny deszcz i z radością lądujemy w pizzerii. Ładuję w siebie obłędnie pyszną pizzę z kozim serem i orzechami włoskimi. 

Nasza przygoda z GR11 w zasadzie się tu kończy. Jeszcze następnego dnia robię z Kasią 6-kilometrowy spacer tym szlakiem ponad Andorrą, ale w zasadzie spadamy już do cywilizacji, czyli miasta Andorra La Vella. Następnego dnia rano mamy stamtąd autobus na lotnisko w Barcelonie. 

Podsumowując ta krótka wycieczka tylko pobudziła moje kubki smakowe ale na pewno nie zaspokoiła apetytu na Pireneje. Jest tu pusto, pięknie i niełatwo czyli tak jak lubię najbardziej. A jak jeszcze robi się to w doskonałym towarzystwie (Kasia, Ren, Ela, Arek - dziękuję!!!) to człowiek ma ochotę już zabukować bilet na kolejny rok i wgryźć się w kolejne odcinki El Sendero. 

*Wszelkich zaniepokojonych informuję, że przez 8 dni po wyjeździe izolowałam się, podobnie jak moi znajomi, a ewentualne drobne kontakty nawiązywałam ubrana w maskę typu ffp3.

fot.: własne, A. Popławski, K. Popławska, E. Baka

1 komentarz:

  1. Post brzmi jak mój pamiętnik - chyba też tam byłam!

    Patrząc na mapę szlaku nieprawdopodobne jest to, że przy całej różnorodności tego, co widzieliśmy, obeszliśmy zaledwie ułamek pasma... Z perspektywy naszych Tatr, to w Hiszpanii są dopiero prawdziwe góry :)

    OdpowiedzUsuń