środa, 2 października 2019

Je-BUT-na ultra przygoda czyli relacja z Beskidy Ultra Trail 100 km




17 dużych zębów na profilu  grzebieniu. Kamienie, kamory, kamloty i kamyczki - duże, małe, wbite w szlak i luźne. Piony i mało poziomów. 100 kilometrów. I na to wszystko 25 godzin. Dlaczego ja się w ogóle na to zapisałam?



Aaaa, bo Łemkowyna za mało sponiewierała czy jakoś tak. Za sucho było. No niestety, jestem szurnięta. Po zeszłorocznym ŁUT 150 czułam satysfakcję, ale niepełną. Krew pot i łzy - tego mi było trzeba. A Beskidy Ultra Trail  to idealny bieg, żeby odebrać od gór solidne lańsko, sprawdzić swoje granice. Legendarny sadyzm organizatora BUT-a - pana Michała K. również mnie pociągał, bo jak wiadomo sadyści pociągają masochistów. A zatem się zapisałam.

Główny trening przed tą setką zrobiłam chyba podczas mojej wyprawy biegowej w Kornwalii. 9 dni biegania i maszerowania po szlaku Coast Path z 7-kilowym plecakiem nie tylko w miarę przygotowało mi nogi, ale też nieźle oswoiło psychę z trudnym terenem, dziesiątkami stromych podejść i zbiegów i beznadziejną pogodą.   

W Beskidach miałam stanąć na starcie z Kasią, ale Kasi nawalił gruszkowaty i przepisała się w końcu na 47 km. Zostałam więc z tym 100-kilowym klopsem sama. Szkoda, tym bardziej że razem zrobiłyśmy miesiąc wcześniej fajny rekonesans BUT-a. Wiedziałam, że lekko nie będzie. Wtedy mocno dało nam w kość 30 kilometrów tej trasy, a to była zaledwie 1/3 mojego dystansu. Mimo wszystko jako osoba szurnięta, jak już wspomniałam, cieszyłam się na ten łomot i nie mogłam go doczekać. 
W piątek przed startem zrobiliśmy jeszcze grupową mini-wycieczkę na Skrzyczne (ja lamersko kolejką na górę, żeby oszczędzać nogi), obejrzeliśmy nawet kawałek trasy 



i pozostało już tylko zachować spokój i dokończyć faszerowanie organizmu węglowodanami (ryż, banany, bułki, czekolada!) oraz nasączanie go wodą.  

Wieczór przedstartowy to u mnie zwykle motyle w brzuchu i etap negacji. Zmęczona, ociężała i niegotowa. Nie chcę startować w tym potworze! Stres level max, nasycenie organizmu glikogenem -level hipermax. Nie chcę już słodkich węglowodanów. Dajcie mi jakiegoś sera, chleba, ale przede wszystkim dajcie mi łóżko, bo niedługo trzeba przecież wstać o chorej porze. A może by tak niechcący zaspać? 

Ale wszystko to mija, gdy maszeruję na start, w pełnym rynsztunku, z numerkiem przy pasie. Już nie ma złych myśli, o 2:50 obudził się razem ze mną wojownik. Hakuna Matata, dawać mi tu te Klimczoki, Szyndzielnie i Skrzyczne.

O 4 rano huk, dym, światła i ruszamy pod pierwszą górę. Laski, laski, wszędzie obok mnie laski. Skąd ich tu tyle do jasnej anielki. Mijają mnie. A no tak! Razem wystartował dystans 100 km i 73 km. Od tej pory gdy zbliżam się do jakiejkolwiek dziewczyny niby tak mimochodem, niby ukradkiem filuję na kolor jej numerka. Zielony - spoczko - to 73 km. Czerwony - hej, szable w dłoń!  Mijając te z innego dystansu mówię im cześć, ale gdy mijam czerwoną najczęściej nie mówię nic, bo w sumie to może trochę chamskie tak minąć rywalkę z "cześć" i uśmiechem na ustach. Może już lepiej nic nie mówić tylko zapier...ać, żeby nie dogoniła. Wyprzedzam trzy czerwone po drodze na całej trasie.

Za ciepło mi, można było wskoczyć w sexy Polkęsport i lansować się w spódniczce, no ale za późno. Pocieszam się że wieczór zapada już szybko, a upałów nie zapowiadają. Świt wstał, nogi fajnie rozgrzane po nastu kilometrach i oto na scenę wchodzi ona - Szyndzielnia! Cała na zielono. Po prostu zielona ściana, pod którą stajesz i jesteś malutki. O dzięki wam niebiosa i dzięki Kasiu P., że zrobiłyśmy reko BUT-a, które objęło ten jakże niezapomniany pionik. Tu widać, ile może zdziałać głowa w ultra i jak się przydaje znajomość trasy. Na rekonesansie miałam tam niesamowitą moc w nogach i przerażająca na pierwszy rzut oka Szyndzielnia owszem upociła mnie, ale nie zabolała tak bardzo. Teraz więc to podejście kojarzy mi się dobrze. Czuję, że zrobię je szybko, bo mój mózg zapamiętał, że tak było poprzednio. To niesamowite, jaka jest siła sugestii. I faktycznie, po około 20- minutowej wspinaczce w ludzkim tramwaju, docieram na szczyt, a tam trup ściele się gęsto. Przed chwilą szłam pod górę w tłumie, a teraz zbiegam do Dębowca w zasadzie sama, bo mnóstwo biegaczy robi na górze przerwę na złapanie oddechu.


Jest pięknie, ale nie mam za dużo czasu na kontemplację widoków. Skupiam się na tym, żeby się nie wyglebić. A o to łatwo. Moje Brooksy Cascadia nie są demonem przyczepności (ale i tak je kocham). Mózg zajmuje też rozpiska czasów i tempa. Chociaż na ultra ciężko zaplanować precyzyjne tempo, prawie zawsze taką rozpiskę robię, bo wtedy łatwiej mi się zdyscyplinować do biegu. A zatem zero patrzenia na całościowy dystans - są tylko odcinki od punktu odżywczego do punktu i założenia tempowe, które stopniowo realizuję z coraz większym zapasem. Na pierwszym jestem 10 minut przed czasem, na drugim już pół godziny. Może zbyt asekuracyjnie to wszystko zaplanowałam, ale na moją głowę o wiele lepiej działa świadomość, że jestem przed czasem, niż gdybym miała stratę. 

Tymczasem wspinam się na Stołów i mam jedno skojarzenie - jestem na cholernej bieżni mechanicznej.  To dość nietypowa bieżna - wysypali na niej kamienie, ustawili nachylenie na ok. 35% i wcisnęli Quickstart! Szlak zdaje się nie mieć końca, po bokach ciągle to samo, a za każdym zakrętem jest kolejne podejście. Na szczęście z rekonesansu pamiętam, że koniec tej męki jednak nastąpi, więc mozolnie odliczam metry w pionie do ok. 900 m npm, gdzie wreszcie bieżna zostanie wyłączona. Zaczyna mnie boleć lewy achilles i pięta. Mogłam się spodziewać tego, bo ten problem pojawił się na 2 tyg. przed startem, ale póki co ból nie jest poważny, raczej to dyskomfort.

W pewnym momencie gubię gdzieś karteczkę z rozpiską (cholera jasna!) i nie mogę jej potem znaleźć, ale w miarę ją pamiętam. Ogólnie przez cały bieg powiększam przewagę nad karteczkowym planem i to mi robi dobrze. Dopiero ostatnie masakrujące kilometry na podejściu na Skrzyczne są żenująco wolniejsze niż zakładam. 

Tymczasem mamy Salmopol - 50-ty kilometr. Punkt wodzący na pokuszenie. To tu można zrezygnować ze stówki za cenę 1 punktu mniej do UTMB i zamienić dystans na 73 kilometry. Zdążyć na wieczorną imprezę, oszczędzić trochę ciało. Chciałabym zdążyć na wieczorną imprezę. 
Czekający na mnie na Salmopolu mąż mówi, że dużo osób się przepisało na krótszy. NIE MAM TAKIEGO PLANU. Lewy achilles i pięta pobolewają co prawda, obtarcia pod pachami i na plecach od mokrej koszulki i plecaka pieką jak cholera, ale póki mogę biec, będę biec fulla.  

Wejście na Baranią Górę od strony Malinowskiej Skały to uczta dla oczu. Bezmiar złoto-zielono-czerwonych stoków poprzecinanych beżowymi wstążkami ścieżek. Przestrzeń, pustka, tylko góry, ja i dwójka innych zawodników. 


Zbieg do Węgierskiej Górki jest łatwy, ale cholernie długi. Na odprawie ostrzegał nas organizator, że pociśniesz tam na maksa i czwórki na dole do wymiany. Biegnę więc świńskim truchtem, czasem przechodząc do marszu. Na uszy wrzucam audiobooka, żeby przerwać monotonię. Podążam ufnie za plecami biegacza przede mną i nagle widzę, że on się wraca bo podobno NIE MA TAŚM. O losie - zgubiłam drogę! Wracamy i faktycznie nagle pojawia się niepozorny skręcik prowadzący, a jakże, pod górę - na Czerwieńską Grapę. No cóż, około 700 m i parę dobrych minut mamy w plecy.

Zbliżam się już do punktu nad rzeką w Węgierskiej Górce (73 km), gdzie jest przepak i wiem że tam muszę zrobić 2 rzeczy. Zmienić koszulkę na suchą, zanim ta mokra obetrze mnie do kości i zjeść ziemniaka albo zupę. Wizja ziemniaka tak dalekiego smakowo od mdląco-słodkich żeli i batonów krąży po mojej głowie już od paru kilometrów. Wpadam na punkt, przebieram się i wtedy spada na mnie jak grom z jasnego nieba wiadomość. Jesteś drugą kobietą  - słyszę od wolontariuszy.
Co??? Nie, to jakiś sen. Niemożliwe. Piąta, szósta, to jeszcze prawdopodobne, ale druga?

Wizja ziemniaka odpływa w niebyt zastąpiona czerwoną lampką - trzeba stąd jak najszybciej spadać!
Spokojnie, trzecia nie siedzi ci na ogonie, krzyczy miły wolo, ale ja już znam te triki. Czai się taka z tyłu, czai, a potem hyc parę kilosów przed metą mija mnie jak TGV. Wiem jak to boli - pamiętam z Topora Beskidzkiego i Garmina Ultra Trail, gdy będąc najpierw z przodu potem oglądałam ich plecy. A zatem żadnych, ziemniaczków, żadnych pierdu pierdu, tylko hyc na szlak i do mety. A szlak to nie byle jaki - część trasy prowadzi przez słynny i piękny GSB .
Wojtek na moją prośbę już sprawdził, że trzecia była po mnie 20 minut w Węgierskiej. Niby dużo, a jednak muszę być czujna i szybka. Daję z siebie wszystko.

Nagle w rejonie Magurki widzę postać w krzakach przy drodze. Ha! Łowca kadrów - Jacek Deneka. Jak Ci idzie pyta, a ja wyżalam się, że już nie chcę tak biec, że chcę na metę. Niestety muszę Cię zmartwić, jeszcze trzy takie kiepy - słyszę. 
Ultralovers - szanuję! Nie dość że zamyka świat w zjawiskowych kadrach, to jeszcze nie ściemnia. A ściemniaczy i oszukańców na ultra nie toleruję. Przerabiałam to wiele razy.  "Teraz już będzie tylko z górki" mówili. Ta, z górki, srurki. Mijało pięć minut i pojawiała się kolejna ściana. A dziś, wszystko szczerze i bez ściemy. Będzie pod górę i będzie nadal bolało.



Robi się coraz ciemniej, a rzeczywistość coraz bardziej mi się zamazuje. O znów ktoś przy drodze. Magda? Magda Gessler? Milczy. A nie, to tylko brzózka ze złotymi liśćmi rozwianymi na wietrze jak fryzura królowej rewolucji w polskiej gastronomii małomiasteczkowej. Oho, jest faza! Za chwilę z boku przygląda mi się wielki żółw.  Chyba muszę sobie sama dać z liścia.

Dziwny to czas i dziwne reakcje. Na kolejnym punkcie w Ostrym (87 km) jem jakąś zupkę, zmieniam baterie w czołówce i robię 4-minutowe ładowanie garmina, ale ile teraz za mną jest ta trzecia??? A może nieziemsko przyspieszyła? Mąż, który do mnie dojechał na punkt dobrze wie, co będzie jeśli ona mnie wyprzedzi. Mówi więc mi "no dobra, to spier..laj". A ja z uśmiechem daję mu buziaka i spier.. lam. Takie czułe małżeńskie rozmówki tylko na ultra panie. 

Skrzyczne z Ostrego. Ostatni jebutny pion, bo że nie ostatnie podejście to wiem. Ale tu na niecałych 4 kilometrach muszę wznieść się o prawie 650 metrów w górę. Się wznoszę. Upiornie wolno. 3,5 km robię w godzinę!!!! Mijają mnie chłopaki z mojego dystansu i zostaję sama. Jestem teraz bohaterką bestsellerowego thrillera Netflixa opartego na powieści Stephena Kinga. Ciemność, wiatr wyje, po bokach trzeszczą drzewa, co jakiś czas coś spada na ziemię, a wszystko spowite jest tak gęstą mgłą, że światło mojej czołówki ledwo przebija się przez to mleko. Idę z wyostrzonymi zmysłami. Przede wszystkim wzroku, żeby nie zgubić drogi. 
Jest wreszcie Skrzyczne, jest zbieg - oczywiście na łeb na szyję, a jakże. A ja czekam na ten zapowiadany słynny pipek. Pionową ściankę, extra bonusik przed metą. No i jest, ale że jestem na niego gotowa psychicznie, to z godnością chociaż na miękkich nogach się wdrapuję. Gorzej jest potem, bo zdawało mi się, że będzie zbieg, a tu droga wije się w górę. No ale cóż, taki to ten BUT - wysysa z człowieka wszystko i trzyma do końca. Wreszcie szlak prowadzi w dół, wpadam na deptak i skręcam na metę. Oczywiście przyspieszam, mimo że chwilę wcześniej nikt by mnie nie zmusił do takiego tempa. 


Nie, nie biegłam tego z psem. Lilu czekała na mnie przy mecie. 

Radość! Ulga! Triumf! Kocham to! Zrobiłam całego BUT-a i nadal jestem drugą babeczką i 30-tym zawodnikiem w open. 18 godzin i 47 minut, a nie 20 jak mówiła moja rozpiska. Jest pięknie! 




Beskidy Ultra Trail to jeden z dwóch najcięższych biegów ultra, jakie do tej pory zrobiłam. Drugi to Lavaredo. Jestem potwornie zmęczona, ale bardzo szczęśliwa i spełniona, bo.... zdążyłam na imprezę, a w lodóweczce czeka na mnie BUTLAGER !

fot. : https://www.facebook.com/beskidyultratrail

a poza tym...  


2 komentarze:

  1. No ładnie, ładnie:) czytałem i dopingowałem do ostatniego zdania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :) ten bieg to było dla mnie najlepsze zamknięcie sezonu :) teraz tylko wyleczyć przeciążeniową kontuzję ;-) i można ruszać z następnymi pomysłami

      Usuń