środa, 23 maja 2018

Beskidzki Topór Ultra 73 km - relacja


I jak tu się nie uzależnić od ultra? Co jeszcze może dać mi taki kocioł emocji?

W ciągu 10 godzin przeciągnąć umysł od sięgającej chmur fazy zachwytu i poczucia mocy,
przez stadium zażartej walki,
potem kompletny dół i rezygnację (ja prdl, po co mi to było!),
aż po wyplucie za linią mety z jedną radosną myślą - "Dałam radę - niemożliwe nie istnieje!"

No ja nie znam alternatyw, chyba że jakieś dragi. 

Beskidzki Topór Ultra był dla mnie wypchaną po brzegi furmanką emocji, ale też, a może przede wszystkim, był dużą nauczką, ile kosztują błędy w strategii, odżywianiu i zbyt wielka wiara we własne siły.

Gwoli ścisłości
nie było to moje pierwsze ultra - to raz
zajęłam 3. miejsce wśród kobiet - to dwa, ALE...
zrobiłam coś, co mogło mnie kosztować nie tylko utratę pozycji w tabelce, ale przede wszystkim zdrowie. To był szkolny błąd, jak to mówią komentarzy sportowi. 

Zapraszam zatem na sportową transmisję z BTU73 w Beskidzie Małym:

Beskidzki miał być szczeblem na mojej drabinie do lipcowego etapowego biegu przez Lofoty. No nie powiem, że treningiem, ale jadąc do Andrychowa byłam bardziej skupiona na mojej wytrzymałości niż na szybkości. I miałam chytry plan zrobienia tam tzw. back--to-back level hard czyli dobicia się następnego dnia po zawodach kolejnym biegiem po górach, tym razem własnym i dużo krótszym, żeby sprawdzić, jak działam na zmęczeniu. Nie miałam więc w planie morderczego ścigania. 

Kiedy w sobotę, po nieprzespanej nocy (komuna na sali gimnastycznej to słaby pomysł, gdy ty masz start o 5 rano, a spora grupa zawodników cztery godziny wcześniej) stanęliśmy we mgle i lekkiej mżawce przed bramą startową Beskidzkiego Topora, czułam się dość wyluzowana. Oczywiście nastawiałam się, że jakieś ściganie będzie, no bo w końcu zawody to zawody. Ruszyliśmy.

fot. ze strony organizatora (http://beskidzkitopor.pl/galeria/)

Kandydatkę do podium, a jeśli nie do podium to na pewno do wyprzedzenia mnie miałam już wytypowaną. To była Jola - niesamowita babka, drobniutka, nogi - same mięśnie. Poznałam ją rok wcześniej, dzień przed Mardułą w Tatrach, gdzie robiła sobie rekonesans trasy. Drugi raz zobaczyłam Jolę dzień później na mecie biegu Marduły - przybiegła tam zdecydowanie szybciej niż trzech moich kolegów, byczków i harpaganów, którym kibicowałam.
Jola jest z kategorii K-55. Ex-sprinterka.

fot. ze strony organizatora (http://beskidzkitopor.pl/galeria/)

Starałam się więc nadążać za Jolą i trochę się tasowałyśmy, ale w końcu zostałam z tyłu. Nagle na lotnym punkcie słyszę, że wolontariusz odlicza ludzi i widząc mnie krzyczy "siódma".
Ok, a więc jestem siódma. Tylko gdzie do cholery przemknęło te 5 babek, których nie widziałam przed sobą ani za sobą? No mniejsza z tym, siódemka to w końcu pierwsza dziesiątka.

Biegnie mi się świetnie, las piękny, widoków na góry zero bo mgła, ale całkiem ładne mają tu ścieżki. Jaka to miła odmiana po Szczawnicy - chłodno, trochę mokro i wcale nie tak strasznie pod górę jak na Przehybę. Pierwsze podejścia nie robią na mnie wrażenia - zaprawdę Szczawnica zmienia punkt odniesienia. Joli już dawno przed sobą nie widzę, ale też nie wyprzedza mnie żadna inna zawodniczka.

Sięgająca chmur faza zachwytu i mocy (fot. ze strony organizatora (http://beskidzkitopor.pl/galeria/)

I nagle na jakimś punkcie słyszę "O druga kobieta!"
WTF? To która w końcu jestem?
I tak jak Ala z Ala się Ściga dwa lata temu na tej samej trasie, ja też nagle dostałam dupościsku, bo druga pozycja to już konkret. Robi się presja i ogólnie trzeba pilnować, żeby nie stracić miejsca.
To pilnuję. Tymczasem poznaję też nowego kolegę Maćka - ponieważ co chwilę zmieniamy się na prowadzeniu, w końcu zaczynamy biec razem i jest super. Mówię mu, że chciałabym złamać 10 godzin. Gadamy o biegach ultra, o dupie Maryni, a kilometry myk myk znikają. Już 37-my!  Niestety tu Maciek się odłącza, bo łapie go ITBS a poza tym musi zrobić przerwę, więc lecę dalej sama, na autentycznym luzaku.



I wtedy, na 45-tym kilometrze tego biegu wszystko się zmienia.
Wychodząc z punktu widzę, że wbiega na niego TRZECIA. Ta, co mnie goni. Ona też mnie widzi. Liczę, że coś zje i wypije, więc uciekam, dojadając pomarańczę w biegu pod górę.
Już nie ma luzu, boję się odwrócić i ciągle staram się trzymać tempo, żeby nie dogoniła. 50-ty kilometr - nie ma jej. 55-ty - nadal jestem z przodu. Czuję się trochę oklapła, więc wyciągam z plecaka tabletkę kofeinową Carbonex Nutrendu. Wielki, słodkawy drops do ssania. Nigdy go nie jadłam, nie wiem, jak działa, ale czekam na jakiegoś kopa po tym dropsie, bo słabnę. Faktycznie jakiś kwadrans potem trochę energii jakby wraca. Nie mam już ani jednego żelu - miałam 2 i oba zjadłam, więc na punktach wlewam w siebie colę z wodą i jem po 2 cząstki pomarańczy. Gdzieś tam w głowie przelatują mi myśli, że się udało uciec, że jestem szybka, ale nagle na zbiegu słyszę tupot i oto na 60-tym kilometrze mija mnie jak TGV trzecia zawodniczka Topora. Gratuluję jej w przelocie, bo widzę że ma chyba jakieś V6 pod maską, tak zasuwa.



Nie będę ukrywać - jest to cios. Kiedy uciekasz przez 15 kilometrów co sił w nogach i nagle zostajesz w tyle, to nie jest przyjemnie. No ale nic, do mety jeszcze 13 km - trzeba walczyć. I wtedy robię mega błąd żółtodzioba - olewam punkt żywieniowy, bo przecież ostatni przed metą i się nie opłaca.

Zaczyna się killerskie podejście na Jawornicę i w połowie czuję, że nie mam kompletnie siły. Trzecia znika gdzieś z przodu, a ja po prostu idę pod górę jak mucha w smole. Mój mózg nie działa prawidłowo, zamiast logicznie wnioskować (nie ma szamki, nie ma siły), ja zastanawiam się czemu jestem taka zmęczona, podczas gdy ona tak napiera?

Na grani w okolicach 65-tego kilometra robi się naprawdę groźnie. Jestem już na tej cholernej górze, niby do mety 8 km, ale właśnie czuję po raz pierwszy podczas zawodów, że zaraz się przewrócę albo zemdleję. Zaczyna mi się kręcić w głowie, nogi się plączą, chcę się położyć pod drzewem. 

I wtedy dopiero dociera do mnie brutalna prawda - kretynko, zapomniałaś o jedzeniu!  Na dystansie 65 km zjadłam od startu 2 żele, 3 kostki czekolady i pomarańczę. No i dropsa (wow 14 kcal!). Organizm nie ma z czego ciągnąć. Zapadam się w otchłań mentalną - co ja narobiłam! Zaraz wyprzedzi mnie czwarta, piąta i następne, a ja śledząc je tępym wzrokiem spod drzewa będę mogła co najwyżej pomachać na pożegnanie bełkocząc. I jeszcze na dodatek, czuję że nie mogę porządnie wziąć głębokiego oddechu. Pieprzona astma! Zdejmuję plecak i znajduję na szczęście zmięty batonik Dobra Kaloria i rozkurczowy Ventolin. Psikam, zjadam na siłę pół batona i czekam.... tik, tak, tik, tak, mocy przybywaj! Coś tam w końcu się poprawia i biegnę. Co prawda jak paralityczka, ale biegnę, bo przecież mental toughness, twarda psycha i walczymy o utrzymanie trzeciego miejsca. 

Na szczęście kolejna dziewczyna, która nagle pojawia się za mną jest z dystansu 43 km, bo inaczej chyba bym się załamała tą własną głupotą. Biegnę za nią, męcząc się okrutnie na stromym ostatnim zbiegu prosto do mety. Biegnę, bo tak głowa każe, a ciało jej słucha. 
Nie złamałam 10 godzin, jestem spóźniona o 9 minut ale wreszcie koniec, jest rzeczka, przez którą wszyscy muszą przebiec (super fajna sprawa!) i brama mety na polance.
Udało się - wygrałam ze sobą, ze słabością w nogach i nie poddałam się, chociaż przyszedł moment, że było mi już autentycznie wszystko jedno. 
Duże piwo z sokiem i kiełbaska z ogniska stawiają mnie na nogi, nawet ogarniam kilka pĄpek, a dwie godziny potem staję na podium. Okazuje się, że trzecia wyprzedziła też pierwszą i teraz to ona jest pierwsza, Jola druga, a ja trzecia. Uwierzcie, że wywalczone w takich mękach pudło smakuje wyjątkowo.

Wnioski 
Powinnam się wstydzić. Chociaż przebiegłam już sporo ultramaratonów i zawsze pilnowałam jedzenia, tym razem dałam się ponieść emocjom i rywalizacji. Popełniłam błąd, bo olałam strategię żywieniową sądząc, że mam zapas siły. Zapamiętajcie więc sobie, jeśli zaczynacie biegi ultra - nie da się pobiec 73 km na 2 żelach, dropsie, coli i pomarańczce. Tak naprawdę to ja sama to sobie muszę wyryć w głowie, bo niby zawsze było to dla mnie oczywiste, ale jak widać, zapomniałam - ups!

Back-to-back level hard
Kolejna noc na sali gimnastycznej również nie pozwala mi na długi sen. Kolega obok chyba szykuje się na pociąg o 5 rano, więc skutecznie mnie budzi. O 6 rano decyduję się więc na szalony plan i ruszam na szlak. Robię sama 20 km (+1060 m w górę, w tym perełka typu podejście o nachyleniu 25%). Nogi bolą, ale kocham takie wycieczki, bo jestem tylko ja, słońce i las. No i jeszcze sarna, zając i mnóstwo ptaków. +100 do zakwasów, +1000 do psychy potrzebnej na Lofotach.


  





8 komentarzy:

  1. Co nas lepiej nauczy, jak nasze własne błędy? :)

    Podziwiam i gratuluję raz jeszcze.
    Zakwasy przeminą, a chwała zostanie.
    Cieszę się z pudła razem z Tobą!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zakwasy na szczęście już minęły, ale w głowie nauczka została. Dzięki Ren!

      Usuń
  2. Z całego serca gratuluję pudła i wyniku! A co do błędów, niby mamy coraz więcej doświadczenia, a i tak je popełniamy, jesteśmy tylko ludźmi :) mega ultraska z Ciebie!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Mari! Doszłam do wniosku, że za bardzo uległam ciśnieniu na wynik w tym biegu. Trzeba mieć pokorę w górach przy takich dystansach, bo to jak się czujemy na 40-tym kilometrze nijak się ma do tego co się dzieje z człowiekiem na 70-tym :)

      Usuń
  3. Dobre, Jak Bo pisała o dwóch żelach na Rzeźniku to się drapałam w głowę, jak to możliwe, żeby tak się zapomnieć, no ale ją noga bardzo bolała, Krasus poganiał 😉 i w ogóle. A jednak. Trzeba się strzec.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No widzisz, wydawać by się mogło, że takie błędy się nie zdarzają po przebiegnięciu dziesięciu ultra, a jednak :) Głupia ja, na szczęście dobrze się skończyło :)

      Usuń
  4. A dziękuję bardzo miły Nieznajomy! :)

    OdpowiedzUsuń