niedziela, 30 października 2016

Zrozum ultrasa

Pokrętne są ścieżki w głowie ultrasa. Tak pokrętne, że zdawać by się mogło, iż logika już dawno porzuciła pomysł dotarcia do zakamarków jego umysłu.



No bo - rozumując logicznie - jaką decyzję powinien podjąć człowiek, który przez 10 czy 15 godzin tapla się w błocie, brnie w śniegu albo snuje w upale, żeby dotrzeć do mety.
Jaką decyzję powinien podjąć człowiek, który robiąc to, przysięga sobie, że nigdy więcej i że on chrzani biegi ultra, bo jest pełne upodlenie, a widoków i tak nie ogląda, gdyż pod nogi musi się cały czas gapić, żeby uniknąć jebut.

Trasa "Wielkiej Prehyby" w Szczawnicy

Z całym prawdopodobieństwem, taki człowiek powinien następnym razem olać zapisy nawet na najbardziej kultowy i oblegany ultramaraton i zarezerwować sobie relaksujący długi weekend nad morzem, żeby delektować się tam spacerami oraz zatapiać wzrok w pięknie natury.

Ale nie! Jeszcze nie wywietrzała dobrze z domu wilgotna woń wyszorowanych z pietyzmem od podeszwy po cholewkę i osuszonych ręczniczkiem napierdalatorów, jeszcze schną na sznurze podarte o krzaki czarne rajtuzy z odblaskiem, a już zasiadamy przed ekranem i jedziemy "biegi górskie kalendarz", "ultramaraton czerwiec 2017" albo "marathons.ahotu.com".

Wszystkie momenty wkurwu, które towarzyszyły nam na trasie, obiecanki, że już nigdy więcej odpływają gdzieś w niebyt jak zły sen, a w głowie tłucze się tylko jedno. Gdzie teraz pobiec?!

Na jednym zegarze naszego kokpitu wskazówka poczucia mocy wychyla się zdecydowanie w prawo, a jednocześnie na drugim pikuje poprzeczka wyzwań. Zrobiłam 30, spróbuję 46. Pobiegłam 68 w środku lata? Czas na 80 w środku zimy. Stówka w sierpniu? Sprawdźmy, czy dam radę. 

Ultrasi nie zapominają - to nie o to chodzi, że wymazują z pamięci te wszystkie momenty bólu, zmęczenia, rezygnacji i poczucia upodlenia na 60-tym kilometrze rzeźni. Wręcz przeciwnie - oni się w tym potem rozpamiętują. Jeśli dotarli do mety - tok myślowy kieruje się na tory "myślałem/-am, że nie dam rady, a dałem/-am, jestem hardcorem".

ZUK 2016 
Jeśli nie dotarli do mety, bo hardcorowość trasy przerosła możliwość wyzwolenia ich ducha ("Wyzwól ducha, a dupa podąży" W. Kurtyka), ewentualnie dopadła ich kontuzja, wówczas planują odwet. Chcą się odkuć za niepowodzenie. Tak czy siak, mało kto rezygnuje i jedzie nad morze. Rzuć im pomysł, wystaw fajną ekipę, a nie będą się wahać ani chwili.

Właśnie, ekipa... ludzie, którzy tak samo jak my kochają ultra to kolejny powód, żeby zapisać się nawet na najbardziej upadlający bieg. Wspólnie bluzgamy po drodze, owszem, ale potem jest wspólna radość na mecie, a dzielenie jej z drugą osobą to wg mnie jeden z najbardziej wartościowych elementów takiego biegu. Nigdy nie zapomnę Rzeźnika z Agą i tego, co czułam właśnie na mecie.  Tego nie kupisz za żadne pieniądze.


Z Agą po Rzeźniku 2015

Skoro jesteśmy przy dziewczynach, to weźmy na przykład ultraski. Na co dzień zakamuflowane w kieckach i pantoflach sprytnie skrywają w fałdach spódniczki stalowe, lekko rozbudowane uda, a pod lakierem czarne paznokcie u stóp (koniecznie ciemnym, dobrze maskuje!). Biorą parasol, gdy pada i marudzą, gdy trzeba zasuwać ciemną zimną nocą przez miasto, bo autobus uciekł. Ale wystarczy je postawić o świcie na polanie, przy bramie startowej, dać numer z czipem, wyznaczyć cel i następuje transformacja.
DFBG 2016 - I po fryzurze...:(

Błoto na butach - so fucking what?, siniak na kolanie - olać to, szron i lód na twarzy - się roztopi, jak wejdę do ciepłego, czarny las - przecież mam 100 lumenów na czole. Percepcja świata zmienia się o 180 stopni, gdy jest cel i walka o pokonanie własnych granic.

 No bo umówmy się, że tak naprawdę nie biegamy ultra tylko dla ładnych widoków, ale być może głównie dla walki ze sobą (i jak się okazuje w trakcie biegu - z innymi ultrasami :D). Czy startujący o pierwszej w nocy w ŁUT80 biegli, żeby podziwiać krajobraz? - żarty chyba. Większość trasy planowo była robiona po ciemku. Czy mieliśmy widoki w 2016 na Zimowym Karkonoskim? No cóż, przy 20-metrowej widoczności ogólnej ja miałam dzięki Bogu widoki na plecy kolegi i się nie zgubiłam. A czy oszołomiły mnie krajobrazy Łemkowszczyzny? Raczej zapoznałam się ze wszystkimi rodzajami błota w tym regionie. I czy to coś zmienia? Absolutnie nie.
Oczywiście zapisujemy się na biegi wiodące pięknymi trasami i jeśli nie szkoda nam czasu to faktycznie, jest to okazja, aby podziwiać cuda natury, ale zazwyczaj i tak liczy się przede wszystkim wyzwanie, a nie krajobrazy.

Wracając do logiki, ktoś mógłby tu jednak mi zarzucić, że jak to ultras nie logiczny, skoro przecież bardzo logiczny. A ja bym rzekła że raczej logistyczny. Jesteśmy mistrzami logistyki czyli planowania, organizacji i kontroli. Umiemy perfekcyjnie zaplanować i spakować w mikro plecaczek pierdyliard rzeczy, które organizatorzy każą nam zabrać na bieg. Planujemy też zupełnie naturalnie w której minucie biegu będziemy pić izotonik oraz że na 15 kilometrze, tuż po osiągnięciu szczytu  nr 3 zjemy żel nr 2 bez kofeiny. Następnie zgodnie z planem organizujemy tę czynność (antycypując głód, który pewnie odetnie nam prąd) i w końcu kontrolujemy, jak nam się trawi. Jeśli spoko, to można biec dalej i przyjąć żel nr 3 z kofeiną. Jeśli daleko od spoko, musimy zrobić lukę w procesie logistycznym na pawia pod krzaczkiem, a następnie zaplanować alternatywne źródło energii. Proste jak 2+2 = 4. Logistyka to nasze drugie imię. Logika sensu stricto, która każe człowiekowi unikać w przyszłości tego co raz sprawiło mu ból, wyzwoliło łzy albo wściekłość, już nie do końca.  

Kto raz wpadł w "sidła" ultra, raczej z nich nie wyjdzie. Umysł zniewolony przez potrzebę odciśnięcia wzoru naszego bieżnika na różnych ścieżkach naszej planety już zawsze będzie wołał nas w góry, w las, na trasę, gdzie staniemy do walki z własnymi słabościami.  Nawet jeśli po poważnym fuck-upie na chwilę obrazimy się na ultra-bieganie.
Przecież nad morzem możemy posiedzieć na późnej emeryturze i wtedy opowiedzieć nie-ultrasom, o co w tym wszystkim nam chodziło. 



7 komentarzy:

  1. Myślę, że ostatnie pogrubione zdanie jest najlepszym podsumowaniem. :) Ja mógłbym już niczego innego nie biegać, tylko ultra po lesie, czy w górach. Pierwsze przebiegłem ledwie ponad rok temu, drugie mi nie wyszło, ale kij, wrażeń z nich mam więcej niż całego mojego pozostałego biegania od 2008 roku. :)

    Ultra to jest kwintesencja radości z biegania. To jest idealna równowaga pomiędzy przekraczaniem kolejnych granic własnego organizmu, poprawianiem swoich wyników, a uzyskiwaniem banana na buzi z samego faktu biegania, poruszania się. Tego na krótszych biegach nie da się moim zdaniem osiągnąć, a można powiedzieć, że wiem co mówię, bowiem przez pierwsze 6 lat biegania biegałem niemal wyłącznie po asfalcie, wyłącznie biegi nie dłuższe niż połówka (pierwszy maraton zrobiłem dopiero w 2014 roku).

    Jeśli by ktoś mi powiedział, że już nigdy nie pobiegnę niczego poniżej 45 km, to ja w to wchodzę. :) Kij z życiówkami na 10km, połówce, czy maratonie (chociaż złamanie 3 godzin trochę po głowie chodzi). Jeśli miałbym wybierać, to przez resztę życia mogę brać udział wyłącznie w ultra. :)

    To są nie tylko sidła, to jest zmiana stanu umysłu, kompletne jego przestawienie. Przynajmniej tak u mnie było - taka mała biegowa rewolucja mentalna. :)

    sobmar

    OdpowiedzUsuń
  2. To widzę że u Ciebie opcja radykalna :) ja mimo wpadniecia w sidła Ultra nadal startuje w mieście bo lubię odmianę ale ilości są nieporównywalne :) zawody w gorach w tym roku 297 km, zawody w mieście licząc z b.niepodleglosci za parę dni 67. Także też przeszłam na stronę ultramocy ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja w ciągu ostatnich dwóch lat brałem udział w stosunkowo niewielkiej liczbie zawodów, więc te proporcje nie są aż takie oczywiste - na dziewięć biegów trzy były po asfalcie (łącznie 62 km), jeden po tartanie i w terenie (5 km), a pozostałe terenowe (ok. 165 km).

    W przyszłym roku, jeśli uda mi się w jakiś biegach wystartować (Achilles nadal nie odpuścił), to podejrzewam, że będzie to z 10-20 km po asfalcie i cała reszta będzie w terenie. :) Aczkolwiek na razie muszę wyleczyć w końcu to prawonożne ustrojstwo :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja jak sobie porównam z innymi to też startuję stosunkowo niedużo :) Raz dojazdy, dwa ceny tych wszystkich biegów :)
      A co do achillesa, to dostaje w terenie w kość szczególnie - wszystkie podbiegi/podejścia to dla niego niezłe zadanie (aczkolwiek ja staram się wchodzić pod górę z mięśnia tyłkowego, żeby nie obciążać łydki :)) Powodzenia w takim razie i wyleczenia achilka!

      Usuń
  4. Z tym pośladkowym to fajna sprawa, jak się umie z niego korzystać. :) Ja z tym mam taki sam problem, jak z dobrą techniką badania. Nie prowadzisz jakiś kursów w tym temacie? :))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, dobry pomysł na biznes - "kursy wchodzenia pod górę z tyłka" ;-) Spróbuj sobie na jakimś wzniesieniu, to proste jak drut tylko trzeba o tym pamiętać, bo odruchowo na początku przechodzi się na śródstopie. Ale jak ci wejdzie w krew, to inaczej już nie wchodzisz :D

      Usuń
  5. Dobrze proszę Pani, zastosuję się do instrukcji i popróbuję przy najbliższej okazji. :)

    OdpowiedzUsuń