wtorek, 16 lutego 2016

Relacja z Icebug Winter Trail 2016 (i hasania po Pieninach)




Na początku był rollercoaster nastrojów. 
- O boszsze, w marcu ZUK, muszę coś pobiec w górach, takie 21 km to będzie akuracik na rozpęd.
- E tam, tylko 21...po co tam się w ogóle pchać?
- Hm, chyba nie dam rady, to jest 1000 m w pionie - odetnie mnie jak na Bieszczadzkim. 
- Hurra, jadę w góry, ile można w Falenicy latać! 

No i tak to, miotająca się wśród za i przeciw, dotarłam jednak do Nowego Targu, żeby wystartować w swoim pierwszym prawdziwym biegu górskim ZIMĄ. Icebug Winter Trail - 21 km (+1010 m). Tydzień wcześniej na szlakach było ponoć błoto i lód, ale na 3 dni przed naszym startem nastąpiła dostawa świeżego śniegu, więc wiadomo było że zaznamy prawdziwego Winter Trail.  Organizatorzy straszyli, że warunki są trudne, trudniejsze i bardzo trudne, więc głowa podpowiadała już obrazy typu "ja zakopana w śniegu po kolana próbuję brnąć na Turbacz", albo "ja, oblepiona śniegiem od stóp do czubka głowy próbuję biec w dół, ale ciągle tracę pion i zaliczam gleby w puchu" Takie wizje były. 

Tymczasem....

Przede wszystkim straszne wizje przepędziło dobre towarzystwo. Jak jedziesz z fajną ekipą to największe strachy robią się na lachy i ogólnie nabierasz luzu. Taki luz zapewniła mi Aga - moja partnerka z Rzeźnika 2015 i jej mąż. W dobrych humorach stanęliśmy na Długiej Polanie, gdzie był start/meta i gotowi na wyzwanie ruszyliśmy do boju. 


takie atrakcje na początek :)
Trasa okazała się bardzo fajna - najpierw ze 2 km po płaskim z lekkim wznoszeniem,  potem podejście, potem długi zbieg i wreszcie konkret czyli wycieczka na Turbacz, a na koniec chyba z 6-7 km ciągłego zbiegu zakończonego akcencikiem do góry na kilometr przed metą. 



fot. : https://www.facebook.com/beneficjenciregeneracji/

Śnieg był wszędzie, ale solidnie ubity, jak na zamówienie - pewnie przez czołówkę wyścigu - dzięki chłopaki i dziewczyny! :) Temperatura idealna - lekko powyżej zera, a w rejonie Turbacza chyba delikatny mróz. Skutkiem tego nogi trzymały się podłoża jak przyklejone. Przynajmniej moje. 

Oczywiście bałam się o swoją kondycję - styczniowe badania krwi jednoznacznie wskazały na anemię i prawie zerowy stan żelaza oraz różne ważne rzeczy poniżej normy. Na szczęście odwiedziłam lekarza, dostałam końskie dawki Tardyferonu i czułam, że już ogólnie jest lepiej.  Icebug Winter Trail to miał być mój test - ile mogę i na co mnie stać w tej chwili. 

Pierwsze 8 kilometrów testu przebiegło pozytywnie. Obiekt badany biegł w miarę dziarsko, pod górę też dawał radę nie gorzej od zawodników z kijkami, a i na zbiegach dobrze szło. Nie żeby jakoś kosmicznie, ale widać było, że treningi w Falenicy (leśna pętla z 7-mioma podbiegami) i suplementacja zrobiła swoje.  

Przed 9-tym kilometrem sięgnęłam po żel z kofeiną SiS Go - jedyny, jaki planowałam zjeść i co do którego miałam spore oczekiwania. Po kofeince z tubki dostaję kopa. Tym razem też tak było - czułam jak kilometry mijają, a moc dalej się trzyma. Maruderów wyprzedzałam zmieniając koleinę, za mocnymi w mojej grupie starałam się trzymać. Wreszcie dotarliśmy do schroniska na Turbaczu do którego droga wcale nie wiodła aż tak stromo pod górę. Mówiąc szczerze była nawet w sporym stopniu biegalna. No w każdym razie biegło mi się luźno, nawet po drodze wdałam się w krótką konwersację o ciuchach z zawodniczką odzianą w góralską spódniczkę. Na punkcie ograniczyłam się do ćwiartki pomarańczy, bo wodę miałam swoją i zaczęłam podchodzenie do lądowania. Stąd trasa prowadziła prawie wyłącznie w dół. Dzięki Bogu, moje speedcrossy dawały radę w 100% - prawie bez uślizgów, aczkolwiek koncentrując się non stop na szlaku darłam w stronę mety ile sił w nogach. 

Na 16-tym kilometrze dołączył do mnie zawodnik z Krakowa i tak sobie lecieliśmy razem trochę nawet rozmawiając o tym i owym, dzięki czemu czas jakby szybciej płynął. Nie przejęłam się nawet błotnym odcinkiem, który straszył najeżony kamorami. Uwaga 200% i lecimy dalej. Czekałam, czy mnie nie odetnie (jak na UMB, gdzie schodziłam na bok trasy patrząc z rezygnacją jak mijają mnie kolejne i kolejne zawodniczki). Tym razem na szczęście była moc. Ostatni podbieg był średnio fajną atrakcją, ale nie dobił - trochę go przeszłam, trochę przetruchtałam i pozostało tylko bez gleby rzucić się w dół stoku narciarskiego ku bramie mety. Gdyby nie moje patafiaństwo zyskałabym jedną pozycję, bo chwile wcześniej wyprzedziłam jedną taką, ale zamiast biec prosto do mety wybrałam jakąś boczną wąską śnieżkę w śniegu i oczywiście koleżanka radośnie to wykorzystała pojawiając się na mecie parę sekund przede mną. Miejsce jednak w ogóle nie było istotne. 
Na mecie już czekała na mnie Aga, Tibor (który zdążył się lekko znudzić) i pĄpeczki, które trzasnęłysmy we dwie jak na zdyscyplinowane Pąpkinski przystało.



fot. festiwalbiegowy.pl
Mój czas 2:37 bardzo mnie ucieszył (21-sza w Open K), ale przede wszystkim dostałam +100 do ogólnego samopoczucia, gdy zobaczyłam, że trudny okres kobiety odżelazionej i dyszącej na początku 100-metrowego podbiegu mam za sobą. Oczywiście marcowy Zimowy Ultramaraton  Karkonoski to będzie zupełnie inna bajka - dystans 2,5 raza dłuższy, temperatura też pewnie niższa no i wiele godzin więcej w trasie. Ale od czegoś trzeba zacząć. 



A co do tytułowego hasania po Pieninach, to równie udane bieganie jak na zawodach, a może nawet "udańsze" bo ze wspomnianą dobrą ekipą czyli KAT-em (Kochaniak Adventure Team) ;-) zaliczyłam dzień później. Ruszając spod zamku w Niedzicy przemierzyliśmy na przełaj las niezarażeni tym, że przed nami nie ma ŻADNEJ ścieżki, przetrawersowaliśmy następnie po chaszczach jakieś pienińskie górki i z widokiem na bajeczne Tatry dotarliśmy do zamku w Czorsztynie. A potem nazad do Niedzicy, dzięki czemu natłukliśmy aż 18 km i możemy sobie zaliczyć aktywny górski weekend biegowy. 





fot. 3 x Tibor K.

Ogólnie tego było mi trzeba - naładowałam akumulatory, odzyskałam wiarę w siebie i z głową pełną nadziei będę się po Lodowym Robaku szykować teraz do ŻUKA, tfu... ZUK-a.


2 komentarze:

  1. No cóż Ci mogę napisać... Cieszę się, że forma wraca. Relacja jak zawsze super, brakuje mi tylko jakichś informacji o ulepionym bałwanie, rzucaniu się śnieżkami... serio. Nie było czegoś takiego? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cholera, faktycznie, czyżbym już była taka stara? Nie ulepiliśmy żadnego bałwana i bitwy też nie było. Z atrakcji okołobiegowych w sobotę pozostała tylko zaje.. pizza parma i rucola z wyśmienitym gruzińskim winem. Ale, ale, w niedzielę pohasaliśmy tak, że najdziksze dzieci by się nie powstydziły - totalnie na pałę przez las, błoto, śnieg i zwalone drzewa, po śladach jakichś zwierzaków - to było super :) I wygłupy na zaporze też.

      Usuń