poniedziałek, 8 czerwca 2015

XII Bieg Rzeźnika i Matki Dwie - relacja

Każdej matce należy się czasem weekend tylko dla niej. Kiedy może oczyścić głowę z codziennego stresu, nacieszyć oczy widokami, zrobić wycieczkę po okolicy i wypić w spokoju piwko.



A jeśli jeszcze do tego matka ma okazję spędzić taki weekend z koleżanką w malowniczych górach, gdzie dziećmi podczas wycieczki zajmie się mąż, to po prostu jest to przepis na relaks, przy którym kąpiele perełkowe w SPA to nędzna popierdółka.

4 czerwca dwie matki, a właściwie team "Matki Dwie - Smashing PĄpkins" wybrał się właśnie na taki weekendowy "relaks" z Biegiem Rzeźnika.

CZWARTEK, 4 czerwca
Lądujemy w agroturystyce koło Cisnej. A w Cisnej ciasno od setek biegaczy i samochodów. Adrenalina unosi się nad domami jak dym z kominów. Czuć, że tu zaraz będzie się działo. O 21:30, opita i najedzona próbuję zasnąć, co jest abstrakcją, bo nie chodzę spać o takiej porze, ale w końcu zapadam w sen i śni mi się, że się nie wyrabiam na start, bo nie mogę znaleźć opasek kompresyjnych i spodenek. O godz. 00:30 wyskakuję z łóżka, jak automat wkładam przygotowane ubrania i robię logiczne, zaplanowane czynności, a także czynności dziwne i niezaplanowane (np. abstrakcyjne smarowanie kolana kremem z filtrem UV, żeby się nieotejpowany fragment nie opalił w kółeczko). 

PIĄTEK, 5 czerwca 
O 1:30 w nocy wsiadamy z Agnieszką do rozklekotanego autokaru, który podobnie jak 10 innych autokarów wywozi nas biegaczy do Komańczy. Ja senna? Chyba Ayrton Senna. Oczy jak 5 złotych, jest spina, jest wielka niewiadoma. W końcu nadszedł ten moment, na który czekałam pół roku. Co to będzie? Na miejscu, na wielkim parkingu tłoczą się tłumy biegaczy, nad głowami oczywiście lata dron kuzyna i punktualnie o 3:00 strzał startera płoszy okoliczną zwierzynę. W drogę! 


Foto: Mateusz Świerczyński (ze strony organizatora)

Komańcza - Żebrak (nasz czas odcinka 2:19 / nasza pozycja 310.) 
Zacznij wolno! - ta rada przewijała się na wszystkich blogach i internetowych poradnikach rzeźnikowych. No to zaczynamy wolno, o co nietrudno, bo ludzi jak w kolejce do wyciągu w Białce. Trasa jest zupełnie nie terenowa - jakiś asfalt czy szuter, w sumie niezła rozpędówka na rozgrzanie mięśni. W końcu jednak wbijamy się w las i zaczyna się przygoda trailowa - wąska ścieżka pod górę, strumienie (dzięki Bogu, ostatnie suche dni zdecydowanie poprawiły sytuację błotną). Idziemy, biegniemy, idziemy biegniemy. Aga prowadzi, ja na drugą. Wyprzedzamy tu i ówdzie ociągających się i mamy w sumie niezłe tempo.  Z suchymi nogami udaje nam się dotrzeć do pierwszego punktu kontrolnego, ale to tylko mata z pomiarem czasu, więc lecimy dalej. Agnieszka namówiona przez fotoreportera zdąża jeszcze trzasnąć kilka pĄpek na ścieżce (!) - w końcu jesteśmy Smashing PĄpkins.

Żebrak - Cisna (czas odcinka 1:52 / pozycja 244.)
Las staje się magiczny. Z lewej strony wstaje słońce i przedziera się przez rozbujane na wietrze liście drzew. Budzi się dzień i jest przepięknie. Cieszę się że założyłam wiatrówkę, bo nie jest za ciepło, a w kurteczce mam pełen komfort. Znów góra dół, góra dół i tak non-stop do zaje.... Głowa ciągle niepewna - czy dam radę 78 km, czy mnie nie odetnie? Podążam za Agą  krok w krok, starając się nie zostawać dalej niż 3 metry. Pilnuję jedzenia (co 10 km żel albo inna przekąska) i picia (izo w bukłaku). Pamiętaj, że bez jedzenia wasz pociąg nie pojedzie - powiedział przed startem Kuba. Pamiętam, i na szczęście wszystko wchodzi gładko. Na mega stromym zbiegu do Cisnej poprowadzonym pod wyciągiem potwierdza się, że mamy farta z pogodą - gdyby było błoto najlepszą formą dostania się na dół byłby zjazd na tyłku albo jabłuszku. Tymczasem moje Cascadie jakoś się tam trzymają i bez gleby udaje się nam dotrzeć na asfalt prowadzący na przepak. Kończy się etap biegu, którego trasy nie znałam - następny odcinek od Cisnej do mety przebiegłam na raty trzy tygodnie wcześniej i to był dobry pomysł, bo po prostu wiem, co mnie czeka. 

Cisna - Smerek (czas odcinka 3:11 / pozycja 173.)
6'30" minut na przepaku w Cisnej - miało być mniej. Miałyśmy tylko zmienić pasy z bidonami na plecaki, ale jakoś tak się schodzi. W końcu łapiemy kijki i kierunek Małe Jasło. Podobno teraz dopiero zaczyna się Rzeźnik. Ludzi zdecydowanie mniej na trasie, ale robią się tramwaje i wdrapujemy się na górę grupami. Czasem grzecznie biegniemy za ostatnim, a jak się da, to Aga bokami kic kic wyprzedza, a ja za nią. Boję się zbiegów, które mnie czekają - z Ferczatej i późniejszego z Chatki Puchatka do Berehów. Majowy wyjazd treningowy pokazał, że na zbiegach jestem hamulcową, a moja partnerka dostaje tam po prostu skrzydeł. Jednak ostatnie 3 tygodnie przed startem poświęciłam na trening zbiegów w Falenicy i ćwiczenia czworogłowych. No kurcze, chyba to ciut to pomogło, bo już nie cykorzę przed stromizną, tylko rzucam się w dół za Agnieszką. Inna sprawa, że ustaliłyśmy taktykę na pilota (to z książki Dołęgowskich). Ona leci pierwsza, a ja po jej śladach.  Jeszcze inną sprawą jest adrenalina, która niesie. Mijamy sporo teamów. Jest wreszcie ta koszmarna Ferczata - stromo i błotniście. Obu nam ten zbieg daje ostro w czwórki, ale wreszcie koniec i teraz przed nami kręta i długa jak srajtaśma Droga Mirka. Agnieszkę łapie kolka, jednak dzielnie znosi ją bez przystawania i tylko przechodzimy na Gallowaya, tłumacząc sobie, że pozwoli nam to też oszczędzić siły na Caryńską. Na zmianę marszem i biegiem docieramy do Smereku na 56-tym kilometrze trasy. O dziwo nie jestem na skraju wyczerpania, chociaż nigdy dotąd nie zrobiłam więcej niż 43 km po górach. 



Smerek - Berehy Górne (czas odcinka 2:39 / pozycja 128.)
Koło punktu kontrolnego w Smereku Matki Dwie spotykają swoje dzieci i mężów, którzy ostro im kibicują. Pierwszy raz dowiadujemy się o naszej pozycji (w Cisnej byłyśmy na 5-tym miejscu wśród teamów kobiecych) i po krótkiej pogawędce oraz posiłku (ja - zupa pomidorowa z kubka, chleb z plastrem sera i cola) ruszamy na pierwszy konkret czyli Smerek (ok. 600 metrów do góry na 4 kilometrach). Lewy kijek prawa noga, prawy kijek lewa noga. My name is robot. Praca pod górę wre. W końcu po schodach jak dla olbrzymów gramolimy się na szczyt Smereka i zaczyna się akcja na grani. Nie jest ciągle płasko, o nie! Niby biegniemy szczytami, ale co chwila jest w dół albo w górę. Znów wyprzedzamy sporo teamów. Informacja, że jesteśmy całkiem wysoko w kategorii wyzwala ekstra energię. Widoki niebiańskie, ale nie mam dużo czasu na podziwianie - jak ma być OZD, to trzeba patrzeć, gdzie się nogi stawia i napierać.

Przed schroniskiem Chatka Puchatka 

Ta duża łysa w tle to Caryńska 
Przed schroniskiem kibice cudownie nas dopingują i krzyczą, żebyśmy trzymały tempo, bo jesteśmy trzecie!  Co??? O matko jedna i druga! To do boju! Rozwala mnie scenka pod Chatką Puchatka:
Aga pyta mnie głośno: "Stajemy na chwilę?"
Grupa kibiców odpowiada (za mnie): "Nieeee, ciśniemy!" :)

To ciśniemy. Ile tu cholernych kamieni na ścieżce, ale to i tak nic z porównaniu ze zbiegiem do Berehów. Tam już czwórki błagają o litość, jednak, nie ma zmiłuj, przytrzymując się chwilami poręczy zbliżamy się ile sił w nogach do kolejnego punktu kontrolnego. Ja w ostatniej chwili ratuję się przed orłem, który pewnie pozbawiłby mnie górnych jedynek. Dziwnie boli mnie wierzch stopy (być może za mocno zawiązałam but), ale staram się to olać. Myślę o goniącym nas czwartym zespole kobiecym, w którym, żeby było śmieszniej, jest koleżanka mojej partnerki. 

Berehy - Ustrzyki Górne (czas odcinka 1:52/ pozycja 122.)
Na punkcie w Berehach proszę o przymrożenie stopy lodem w sprayu, bo naprawdę już napieprza. Psikają mi więc, a ja znów jem żel, piję Burna i wodę, aż nagle Aga krzyczy, że widzi te czwarte, jak zbiegają na punkt. Łomatkoicórko, spie...dalamy! Po drodze szybko reguluję kijki i zaczynamy zmagania z Caryńską.
Jest już grubo, nogi wymęczone po 68 kilometrach nie rwą do przodu, ale oto właśnie rozpoczyna się wyścig głową. A głowa po prostu każe nogom iść pod górę. Teraz ja prowadzę, a Agnieszka idzie za mną. Króciutki pit-stop na żel i ciśniemy dalej jak roboty. To niesamowite, ale naprawdę jest niezłe tempo, jak na to, co mamy już w nogach.
Wreszcie jest szczyt - ech Caryńska, coś ty mi krwi napsuła! Znów ruszamy granią, a ja czekam, aż będzie zbieg. Niestety nie tak zaraz, ale lecimy (no dobra, czasem maszerujemy) przy wtórze świetnego dopingu turystów. Aż się boję oglądać, czy przypadkiem zaraz na plecach nie usiądą nam dziewczyny z czwartego zespołu. Boję się bezpośredniego starcia, np. takiego ścigania "łeb w łeb".



Wreszcie zaczyna się finisz tej przygody - ostatni zbieg na metę. I nagle uświadamiamy sobie, że jest szansa na złamanie 12 godzin! Ta wizja wyzwala we mnie rezerwy mocy i to co wyrabiamy na drodze do Ustrzyk jest jakimś szaleństwem. Agnieszka po prostu frunie w dół jak rakieta, a ja z kijami w ręku na pilota za nią. Dawajcie dziewczyny jeszcze 1100 m do mety! Trzymajcie tempo! - krzyczą do nas ludzie. Trzymamy. Nieważne, że coś boli, jest tylko jeden prosty jak drut cel - złamać 12 godzin. Widzę mostek i wypadamy wreszcie na plac, z którego jeszcze w tym roku trzeba wbiec na drogę i zrobić dodatkowe 300 m.


Na ostatnich metrach Agnieszka wyciąga do mnie rękę i razem wpadamy na metę.

czas: 11:54:37 




Udało się!!! Razem z Agnieszką zrobiłam coś, co było nawet poza sferą moich marzeń. Nie tylko przybiegłyśmy o prawie pół godziny przed planowanym czasem, ale też udało nam się wskoczyć na 3-cie miejsce w kategorii kobiet. Uczucie satysfakcji z dobrze wykonanej roboty jest tak wszechogarniające, że jestem jednym wielkim szczęściem. Trochę nawet płaczę wprawiając tym w zakłopotanie moje dzieci. I jeszcze to zimne piwo Rzeźnik, które każdy na mecie dostaje. I ten medal.. i zimny strumień...i masa znajomych wokół... i pĄpki. Jest po prostu mega :)




Krótkie posumowanie, czyli jak to się stało że się udało? 
  1. Kluczowe było to, że miałam doskonałą partnerkę. Tylko kilka razy biegałyśmy razem wcześniej, ale udało nam się zgrać na trasie w jeden sprawny instrument grający jedną melodię. Dziękuję Agnieszka jeszcze raz!
  2. Odżywianie + nawadnianie. W maju biegałam po Bieszczadach z zatruciem pokarmowym w stanie bliskim zombie. Tym razem żołądek był grzeczny i dostając regularne wsady węglowodanów perfekcyjnie współpracował (zjadłam 3 żele, 1 batonik chia charge, pół kubeczka zupy, chleb z serem i wypiłam izo, trochę wody, Coli oraz Burna).
  3. Treningi - na pewno polecam wszystkim rekonesans trasy przed biegiem. Pomaga na głowę i daje wyobrażenie o tym, jak się biega po Bieszczadach. Bałam się tych różnic wysokości i stromizn, ale na szczęście adrenalina pomogła. Z drugiej strony, bez podbiegów i zbiegów trenowanych całą zimę i ćwiczeń wzmacniających nie byłoby pewnie tak różowo. I wiecie co? Jestem w szoku, ale generalnie nie mam zakwasów. Lekko ciągną nogi, jednak po Prehybie było znacznie gorzej. Jutro może pobiegam z Pumami i Gazelami. 
  4. Miałyśmy farta z pogodą - było ciepło, ale wiał wiatr i było mało błota na szlaku .  
Nasze międzyczasy

Dekoracja zespołów kobiecych. Jesteśmy trzecie!

ps. A relacje Agnieszki z Rzeźnika przeczytacie na jej blogu: http://matkabiega.blogspot.com/

No to co teraz pani Rzeźniczko? 
Słucham? ... Proszę mi nie przeszkadzać - relaksuję się.




16 komentarzy:

  1. Gratuluje z calego serca. Swietna robota, dalyscie czadu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jesteście moimi idolkami :) Wzruszyłam się czytając relację, trzęsąc tyłkiem ze strachu przed moim pierwszym górskim startem, jestem pełna podziwu, bo dokonałyście czegoś wielkiego... Taka statuetka to chyba trofeum życia. Gratuluję mocno i życzę, żebyście miały okazję ponownie razem wystartować, bo macie potencjał, każda z osobna i jako para :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Mari za te bardzo miłe słowa :) Faktycznie ta statuetka to chyba najcenniejsza moja nagroda (z nie tak wielu zresztą) i ten wspólny bieg z Agnieszką na zawsze zapadnie mi w pamięć. No i myślę że spodoba Ci się w górach tak samo bardzo, jak nam się spodobało - powodzenia!

      Usuń
  3. Dla mnie, matki jednej dziecięcej sztuki w wieku niemowlęcym, jesteście wielką inspiracją. Podziwiam, że przy całej codzienniej logistyce znalazłyście czas na treningi, miałyście samozaparcie no i że macie takie fajne marzenia, które realizujecie. I gratuluję fenomenalnego wyniku!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki serdeczne! Mimo strachu przed biegiem, okazało się, że nawet mocno abstrakcyjne pomysły da się zrealizować, jeśli bardzo się chce.

      Usuń
  4. Ewo, gratulacje. Już wczoraj sprawdzałem wasz wynik. Jak zobaczyłem że macie 3 miejsce w klasyfikacji to pomyślałem sobie że miałyście nie bieg rzeźnika a konia uciekającego przed rzeźnikiem chyba. Koń przeżył rzeźnik padł ! I tak powinno być, no chyba że się jest miłośnikiem prawdziwych kabanosów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O tak, od 56 km ten bieg był wielką ucieczką, a nie gonitwą. A apropos konia, to chyba obie miałyśmy właśnie dzień konia tego dnia :)

      Usuń
  5. Nie odzywam się do ciebie za brak zakwasów :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha, wiesz jak skomentował to, że nie mam zakwasów mój Planodawca? "Po prostu lata treningu robią swoje ;-)" Przynajmniej jakiś plus tego K-40 :D

      Usuń
    2. Ha ha ha! Czyli wszystko przede mną :)

      Usuń
  6. Właściwie to nie wiem co napisać... Szacunek :-D

    OdpowiedzUsuń
  7. Gratuluję! Do zobaczenia w przyszłym roku :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Mówisz, że za rok też startuję? ;-)

      Usuń
  8. Szacuneczek, pani Rzeźnico :) Rzeźniczki to te od Rzeźniczka :)

    OdpowiedzUsuń