Plany, plany. Człowiek jara się jak fajerka na pierwszą randkę z trasą Rzeźnika, a tu...
na 3 dni wcześniej durna sałatka rozkłada go i jego brzuch na łopatki. Weekend staje pod znakiem zapytania, bo jak śmigać po górach, jeśli leżysz z gorączką i masz klasyczne objawy z pierwszego trymestru ciąży czyli "dajcie miskę, będę rzygać".
Podskórnie jednak czułam, że kroi się ważna i niezapomniana impreza. Przecież miało to być sprawdzenie się w trasie wspólnie z moją Rzeźnikową partnerką - Agą w ramach ganiania po górach z najlepszym teamem na świecie czyli Smashing Pąpkins. Dlatego też, chociaż słabowita, to pojechałam z opcją, że najwyżej pospaceruję po Bieszczadach.
1. - Dzień, w którym zamiast spacerować biegam po górach głową
Rano miało być ze mną lepiej. Tymczasem nocne bulgotanie w brzuchu zakończyło się … ok, oszczędzę szczegółów, w każdym razie już na dzień dobry konkretnie się odwodniłam, więc moim pierwszym dopalaczem tego dnia okazał się Stoperan. Chwilę potem ruszyliśmy pod Małe Jasło. Pąpkinsi byli kochani. Czekali na mnie, supportowali mentalnie.
Wiele z wycieczki nie pamiętam - było na pewno pod górę, potem jakieś pola łopianu czy innego zielska, malownicze widoki, a potem rytmiczne podrzuty zmaltretowanego żołądka i kiszek na zbiegach. Przeszłam w tryb stand-by i nie przyjmowałam ani jedzenia ani wody. W końcu spasowałam na tzw. drodze Mirka i pomaszerowałam do głównej szosy.
Cud ozdrowienia nastąpił wieczorem, gdy Krasus poczęstował mnie eliksirem mocy (i to nie byle jakiej bo około 50%) z małej, srebrnej, płaskiej flaszeczki. Niestety nie znam składu tej cudownej mikstury (Błażej, może Ty wiesz? ;-)) W każdym razie stała się magia - nie dość, że wrócił mi wyborny humor, to jeszcze ozdrowiałam i mimo wcześniejszych obaw byłam gotowa na jutrzejsze kolejne fragmenty trasy Rzeźnika.
Krótka przerwa na batonik (fot. Agnieszka K.) |
Cud ozdrowienia nastąpił wieczorem, gdy Krasus poczęstował mnie eliksirem mocy (i to nie byle jakiej bo około 50%) z małej, srebrnej, płaskiej flaszeczki. Niestety nie znam składu tej cudownej mikstury (Błażej, może Ty wiesz? ;-)) W każdym razie stała się magia - nie dość, że wrócił mi wyborny humor, to jeszcze ozdrowiałam i mimo wcześniejszych obaw byłam gotowa na jutrzejsze kolejne fragmenty trasy Rzeźnika.
A teraz coś dla koneserów bieszczadzkich specjałów |
Podsumowanie dnia: Cisna - Smerek (16 km, +860 m w górę)
2. Dzień, w którym zachłysnęłam się pięknem Bieszczad
Połoniny górujące nad bieszczadzkimi miasteczkami tanie nie są. Za dotarcie na nie płacisz sporą cenę palącymi mięśniami nóg i płucami, ale jak już je zdobędziesz odpłacają się takim widokiem, że człowiek chce usiąść na szczycie i zostać tam chłonąc centymetr po centymetrze tę niewyobrażalną zielono-niebieską przestrzeń.
Ale zamiast tam zostawać, można też po nich pobiegać, więc i my biegliśmy. Pojechałam z mocną ekipą i powiem szczerze, że było do kogo równać. Wszyscy zasuwali mocno pod górę, ale przede wszystkim z opadem szczęki patrzyłam, jak zbiegają. Z reguły prowadził Paweł - gość z dużym doświadczeniem górskim, jako jedyny wśród nas przebiegł już Rzeźnika i znał tu każdy kamień. Potem Królowa Podkarpacia czyli Bo, właścicielka długich, mocnych nóg i potężnego hartu ducha, którym mogłaby obdzielić połowę poddanych ze swojego województwa, dalej Krasus - gladiator napędzany chia charge znany z tego, że walczy do końca, a że nogi ma stalowe, to może walczyć długo.
Następna była moja rzeźnicka partnerka - Agnieszka. Niewiele biegała wcześniej po górach, ale zaliczyła rok temu MGS i ma mocne "rowerowe" czwórki. Tu za to dawała czadu, w najlepsze bawiła się tym zbieganiem. Zero lęku, hop hop z kamyczka na kamyczek. Lekko i zgrabnie, a jednocześnie mocno i pewnie. Przede mną leciał też Bartek, były rugbista, który zasuwał w dół, jakby miał pod pachą piłkę i właśnie walczył o przyłożenie jej na polu przeciwnika znajdującym się u podnóża góry. Ech, jak ja im zazdrościłam.
Odlot! (fot. Agnieszka K.) |
Następna była moja rzeźnicka partnerka - Agnieszka. Niewiele biegała wcześniej po górach, ale zaliczyła rok temu MGS i ma mocne "rowerowe" czwórki. Tu za to dawała czadu, w najlepsze bawiła się tym zbieganiem. Zero lęku, hop hop z kamyczka na kamyczek. Lekko i zgrabnie, a jednocześnie mocno i pewnie. Przede mną leciał też Bartek, były rugbista, który zasuwał w dół, jakby miał pod pachą piłkę i właśnie walczył o przyłożenie jej na polu przeciwnika znajdującym się u podnóża góry. Ech, jak ja im zazdrościłam.
fot. Paweł S. |
Największe wrażenie tego dnia zrobiła na mnie Madame Caryńska - czyli ostatni akt dramatu. Zaczyna się w miarę niewinnie i elegancko, by po niecałym kilometrze wypiętrzyć się i wystromić jak bura suka. Próbowałam sobie wyobrazić, jak się będę się czuła wchodząc tu i mając w nogach 68 km, ale kurde nie byłam w stanie, bo ciężko sobie nawet wyobrazić, jak bym się czuła spacerując po parku mając tyle w nogach. Może lepiej za dużo o tym nie myśleć, tylko po prostu przyjąć to na klatę i pałować z kijkami do szczytu.
Podsumowanie dnia: Smerek - Ustrzyki (22,5 km, +1500 m w górę)
3. - Wcześnie rozpoczęty dzień, w którym zaczęłam puszczać
Strzałem w dziesiątkę okazał się ostatni dzień. Dzień rozpoczęty nocą, bo nasze budziki zadzwoniły o 2:50. Dzięki temu udało nam się wdrapać się na Połoninę i być tam przed jeszcze słońcem.
Ja za to dostałam od losu trzecią szansę na trening zbiegu. I muszę przyznać, że czułam różnicę. Chociaż nogi były zmęczone, to głowa się otworzyła. Zaufałam tym nogom (a może przestałam się bać wygrzmocenia) i rozpędzałam się coraz bardziej czerpiąc z tego coraz większą przyjemność. Mówiąc krótko - zgodnie z radą moich współtowarzyszy zaczęłam się puszczać i było to bardzo przyjemne.
Podsumowanie dnia: Przełęcz Wyżna - Schronisko PTTK Chatka Puchatka - Przełęcz Orłowicza - Wetlina (12 km, +500 m w górę)
A wnioski są takie, że żadne Góry Świętokrzyskie, żadne Łemko, ani Bieg Wierchami nie są porównywalne z trasą Rzeźnika. Tu poznałam, co to znaczy wznios o 600 m do góry na odcinku 3 km, tu zobaczyłam, jak wysokie mogą być schody na szlaku turystycznym i jak rynnowata i kamienista ścieżka w dół. I co najlepsze chociaż w 2 dni przebiegłam trasę od 30-tego do 77-mego kilometra, nadal nie mogę powiedzieć, że wiem co mnie czeka. Zrobić to na raty w 2 dni to zupełnie inna bajka niż sieknąć na raz. Zacząć podejście pod Smerek (z 590 m npm na 1222 m npm) mając za sobą 56 km to nie to samo, co na świeżo po długiej nocce i pożywnym śniadaniu. Generalnie mam jednak pojęcie w temacie, co się będzie działo i… nie mogę się doczekać tej rzeźnickiej Rzeźni. Tym bardziej, że znów będzie tam ze mną cała banda Smashing Pąpkins.
Brakuje Pawła, który robi zdjęcie |
Aż szkoda, że nie zdążymy przed BRz zrobić jeszcze jednego takiego wyjazdu, co?:) Strasznie przezajefajnie było...
OdpowiedzUsuńByłoby rewelacyjnie, ale myslę że zamiast ładować kasę w organizowane obozy czy biwaki biegowe, można sobie we własnym zakresie grupką od czasu do czasu skoczyć polatać po pięknych górach. Chcieć to móc zgrać terminy :D
Usuńjakbyście coś kiedyś gdzieś :) - to ja się piszę na taki wyjazd :)
UsuńAga, nie widzę innej opcji! :) Ja myślę o pięknej złotej jesieni w górach - może we wrześniu/październiku taki weekend skombinujemy ?
Usuń