W moim kieraciku na drodze do maratonu (yyy, to już tuż, tuż) nie planowałam ostatnio żadnych dodatkowych startów, ale tak jakoś wyszło, że dwa się napatoczyły dość spontanicznie i były naprawdę super.
Oba profesjonalnie zorganizowane, w obydwu miałam bardzo fajny numer startowy (303 jak Dywizjon i 102 jak Rudy. Baczność, spocznij!). Miały też ze sobą wspólną liczbę 5, ale na tym ich podobieństwa się kończą.
W pierwszym - Biegu Serca - rozgrywanym na bieżni lekkoatletycznej stadionu na Targówku, za każde kółko płacili 5 zł. Ale nie biegaczom. Otóż Fundacja Spartanie Dzieciom, która współorganizowała ten bieg, ogłosiła, że każda taka piątka zostanie przekazana na leczenie chorych, niepełnosprawnych dzieci. Piękny cel!
foto: http://www.bieg-serca.pl/ |
Na ten weekend miałam akurat zaplanowane wybieganie w liczbie 28 km, więc przyszło mi do głowy, że mogłabym zrobić coś pożytecznego i zamiast szlajać się po mieście czy lesie, wybiegać te kilometry u Spartan. Tak też się stało. Bieg i atmosfera przeszły moje oczekiwania. Na stadionie w ciągu 6 godzin przewinęło się prawie 1000 biegaczy i biegaczek. Widziałam nawet 2-, 3-latki z numerem startowym i mocno starsze osoby, które pracowicie kręciły kolejne kółka mimo, że upał tego dnia dawał czadu. Na szczęście była woda w kubeczkach (DUŻO wody ;-) i cukier w kostkach :)
Moje zadanie było proste - przebiec tyle okrążeń, żeby wyszło 28 km. Ostatecznie wyszło 67, co dało 335 zł na leczenie dzieci (a w sumie wybiegaliśmy 70 tys. złociszy polskich!) . Powiem zupełnie szczerze, że jeszcze nigdy nie miałam takiej frajdy z biegania. Owszem było pod koniec ciężko, trochę bolało, rzygałam już w myślach patrząc na czerwony tartan i bloki wokół stadionu mijając je po raz pięćdziesiąty dziewiąty. Po raz pierwszy jednak czułam, że to moje bieganie ma jakiś wyższy sens i przyda się komuś więcej niż tylko mnie i mojemu endomondo. No i oczywiście mimo, że miałam numer startowy, czipa i pomiar, dość unikalny był ten totalny brak stresu i parcia na wynik. Bardzo pozytywny bieg :)
A teraz z odległego Targówka (płn. Warszawy) przenieśmy się do Wawra (płd-wsch.).
Nie miałam ostatnio absolutnie planów, żeby się ścigać z wywieszonym językiem przed maratonem, a tym bardziej na 5 km. Jak zobaczyłam jednak, że jest planowana "I Wawerska Piątka", której trasa przebiega 100 m (!) od mojej chałupy, to jakoś nie mogłam sobie odmówić. No bo jak to tak, bieg na dzielni, a ja będę go oglądać zza płota? Mowy nie ma!
Uzgodniłam z trenejro, że zaplanowane na ten dzień 30 kilometrów przeniosę na następny poranek i wystartuję (ale nie na maksa). Dawno nie biegałam na piątkę, już chyba z rok będzie, więc tu forma była zagadką. Trochę mi powiedział o formie mój trening zrobiony 2 dni przed zawodami czyli 3 x 5 km w tempie 4:50-5:00. Powiedział mi tyle, że jest słabo, bo pierwszą piątkę poszłam ładnie w 4:44, ale na kolejnej zdychałam przy 4:57, a ostatniej nie skończyłam. Niezła perspektywa, no ale cóż - zapisałam się, to wystartuję. Poza tym na liście znalazło parę znajomych koleżanek: Ren, Gosia i druga Gosia, więc była okazja do spotkania towarzyskiego.
Start o 11:20 w upalną, wietrzną niedzielę nie jest tym, o czym biegacz marzy i śni. Jedynym pocieszeniem było to, że będą to krótkie męki (w przeciwieństwie do np. maratonu we Wrocku). O godz. 11 potruchtaliśmy karnie prawie 100-osobową grupą na linię startu i po wystrzale startera Wawerska Piątka ruszyła z kopyta. Chciałam trzymać tempo poniżej 4:40 - to tyle, jeśli idzie o założenia. No i oto biegnę sobie, paczę na Garmina, a tam 3:50. O nie! Tak mi nie wolno, redukcja prędkości i pierwszy kilometr wyszedł w 4:19. Przede mną 4 kobiety, ale dwie na oko do łyknięcia. Pierwszą doszłam dość szybko, na pierwszej nawrotce, a drugą na półmetku, po cięższym odcinku długiej prostej z wmordewindem.
Miało nie być na maksa, więc oddaliwszy się od koleżanki taktycznie utrzymywałam tempo zerkając raz po raz, czy mnie nie dogania. Uznałam, że nie ma co przyspieszać, bo i tak drugiej nie dopadnę, poza tym jest szybko, a przede mną trzy dyszki wybiegania, więc zachowam ciut sił. W końcu dziarsko, ale z chłodną głową dotarłam do mety jako trzecia kobieta (pierwsza była 20-letnia zawodniczka z czasem uhuhu... 18:23).
I bardzo się cieszę, że wystartowałam w Wawerskiej Piątce. Nie tylko dlatego, że dostałam puchar za III-cie miejsce, pierwszą w życiu kaskę za podium i statuetkę dla najszybszej mieszkanki Wawra. Najbardziej ucieszyłam się ze swojej formy, bo okazało się, że:
a) jestem w stanie utrzymać tempo 4:26 przez 5 km, co mi się wydawało niemożliwe 2 dni wcześniej,
b) rok temu pobiegłam o 2 sek szybciej na km, a tym razem troszkę się oszczędzałam, więc chyba regresu nie ma,
c) po okresie beznadziei szybkościowej związanej prawdopodobnie z dietą low-carb, powrót do węglowodanów zaowocował (w sensie dosłownym :) niezłą wydolnością przy wysiłku beztlenowym (średnie tętno na biegu miałam 175).
Tak więc były to przyjemne epizody startowe tego późnego lata, które podbudowały mnie psychicznie i przekonały, że wytrzymałość jest i szybkość też daje radę :) Obym to właściwie wykorzystała 28 września.
Gratulacje! Za pudło (z czego się tam tak cieszycie?), ale chyba przede wszystkim za te 28K na 400-metrowej pętli.
OdpowiedzUsuńNo było to wyzwanie tak kręcić w kółko ale motywacja czyni cuda :)
UsuńAva, nie da się ukryć, że do twarzy Ci na tym pudle - mam nadzieję oglądać Cię tak częściej:)
OdpowiedzUsuńNie da się ukryć, że ja też mam taką nadzieję ;-)
UsuńGratulacje :)
OdpowiedzUsuń