poniedziałek, 7 października 2013

Dwa kółka w przerwie

Wiem, że to nie jest blog rowerowy, ale dziś będzie o rowerze. Lata temu wczasy "w siodełku" to była moja ulubiona forma spędzania wakacji, ale odkąd się rzuciłam w wir treningów biegowych i wspinaczkowych, czasu i siły jakoś nie wystarcza na dwukółkowe wycieczki. Mówię o tych dłuższych niż do sklepu, gdy chleba zabrakło. Jak ci triatloniści to robią? ;-)




Ale do rzeczy - oto nagle pojawiła się idealna okazja na porządne odkurzenie roweru, a mianowicie moje roztrenowanie. Okazja, żeby wreszcie wyjeździć się, a nawet skatować mięśnie nóg nie martwiąc się, że mi następnego dnia interwały nie pójdą. Jak powiedziałam, tak zrobiłam - dziś mięśnie kwiczą, tyłek boli, nie mówiąc o nadgarstkach, którym nie spodobało się zrobienie w 3 dni 135 kilometrów bez przedniej, a w zasadzie żadnej amortyzacji po lasach, korzeniach, kamieniach, szutrach, krzakach i temu podobnych trasach.
Sprzęt to ja mam mówiąc szczerze wiekowy - rowerek trekingowy ze sztywnym widelcem, pedały z noskami (a co ja będę inwestować w spd), rama - czysta stal o wysokim ciężarze gatunkowym. Ale chcieć to móc - swego czasu padło na wakacjach 1500 km po górach na rowerze no-name z Macro z osprzętem Shimano SIS :) i bez nosków. 

Tym razem czasu na wyprawę było mniej, więc wybraliśmy z Wojtkiem Góry Świętokrzyskie przemianowując je po cichu na Sierra de la Santa Cruz, żeby brzmiało bardziej egzotycznie. Trzy dni, trzy wycieczki - każda inna, każda bardzo fajna i każdą polecam na weekend (no może z małą korektą szlaku). To po kolei:

Dzień pierwszy - z Santa Caterina do Santa Cruz i nazad






Na początek powtórka z rozrywki, czyli w zasadzie jechałam po swoich zeszłorocznych śladach z biwaku biegowego wspominając, jak to ledwo wtedy zipałam na licznych podbiegach. Pominęliśmy co prawda Łysicę bo na te kamory, które tam leżą to może na motorach enduro by się dało wjechać, ale nie naszymi rowerkami. Mimo tego trasa i tak przepiękna, a najlepszy fragment to odcinek przez las z Kakonina na Swięty Krzyż - mostki, górki dołki, single tracki, ptaszki, złote jesienne liście i gdzieniegdzie poomiędzy tym moje bluzgi, że tak ciężko na tych leśnych podjazdach - w sumie wyszło 52 kilosy wycieczki. Godna zapamiętania okazała się tzw. Droga Królewska ze Swiętego Krzyża ułożona z ostrych kamieni, na której jadąc w dól można było nieźle poćwiczyć psychę i zacisk palców na hamulcach. Trasa ogólnie średnio rodzinna, jednak łowcom wrażeń się spodoba.




Wieczorem za to odkryliśmy w naszej wsi "Słońce Sycylii". Okazała się nim mikro-pizzeria z 3 stolikami, owoc niedawnej emigracji mieszkańców i mieszkanek świętokrzyskiego do bella Italii. Niektóre mieszkanki z czasem wróciły, a wraz z nimi włoscy kucharze. Jeśli przez chwilę miałam wątpliwości, czy pizza będzie dobra, to po tym tekście kucharza przestałam mieć wątpliwości. Włoski kucharz do pary siedzącej obok nas, która domówiła do swojej pizzy dodatki: "Przeprasiam, a ci tam musi bycz ananas na ta pizza? Bo ja wymyszlam co ma bycz na kaźda pizza i tu ananas nie pasuje." Para w końcu zdała się na kulinarny gust kucharza i ananas trafił z powrotem do puszki. Nasze pizze były rewelacyjne, też bez ananasa.

Dzień drugi - przez chaszcze czyli mistrzostwa województwa świętokrzyskiego w znakowaniu szlaków





Postanowiliśmy zbadać kolejny Park Krajobrazowy - tym razem Cisowsko-Orłowiński. Miało być pięknie i miało być szybko, ale troszkę się zeszło, bo połowę wycieczki zajęło nam nawigowanie. Niebieski szlak to owszem był zaznaczony, jednak tylko na mapie, a w realu to się pojawiał raz na parę kilometrów i bynajmniej nie przed skrętami. We wsi Holendry szlak się urwał, a nas szlag trafił. Pomógł trochę gps w telefonie, ale mój nawigatore prąc za gps-em wyprowadził nas z rowerami w kłujące chaszcze i stwierdził, że jak sie przez nie przedrzemy, to już na bank trafimy na dalszy ciąg właściwej drogi. To się przedzierałam, chociaż łydki krwawiły. Skapitulowałam dopiero, jak padła propozycja przejścia wpław z rowerem przez czarną, szeroką i kryjącą-nie-wiadomo-co rzeczkę w środku bagnistej łąki.

Dodaj napis
W końcu pomogli grzybiarze ucieszeni wyraźnie widokiem dwójki rowerzystów wyłaniających się z krzaczorów. "Ojej, a skąd Państwo się tu wzięli?" Z Księżyca kurka wodna żeśmy spadli. Na liczniku znów prawie pięć dych, a na koniec w ramach urozmaicenia Wojtek złapał gumę.  


Dzień trzeci - shake it, shake it baby 

Na dobitkę tym razem  Sieradowicki Park Krajobrazowy koło Suchedniowa. Przeuroczo - prawie non stop po lesie, ale za jaja powiesiłabym tych, co leśne drogi pożarowe wybrukowali nierównymi kamieniami.

Jakby co, to nie jest ta kamienista droga, o której piszę :)




Ciągnąca się parę kilometrów pod górę i w dół kamieniostrada wykończyła moje ręce i wprawiła w stan ogólnej trzęsawki. Ogólnie jednak jechało się fajnie, kameralnie, bo las pusty i tylko tu i ówdzie grzybiarze, których znów było tyle mniej więcej co oznakowań szlaku, ale tym razem już lepiej daliśmy sobie radę. Po 30 kilometrach dotarliśmy do miejsca startu i tak to zakończyliśmy nasz "bajkowy" tour. No i powstał w naszych głowach plan, żeby w przyszłym roku objechać na rowerach Sycylię :).


3 komentarze:

  1. Ale fajna wycieczka :) Kucharz rozbrajający :) Ja ubolewam, że mój mąż taki "nieruchawy" ;))) chociaż rowery mamy marne to może gdzieś się wybierzemy jak moja najmłodsza latorośl nauczy się siedzieć ;) pogodę mieliście super!

    OdpowiedzUsuń
  2. Fantastyczna wycieczka! Uwielbiam rower, a przygodę z bieganiem dopiero zaczynam. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń