a) jest ciekawie
b) jest więcej biegania, niż myślałam
c) jest ciężko, ale winę zwalam na zimę
Od rozpoczęcia treningów wg instrukcji Planodawcy przebiegłam 139 km (w sumie w styczniu już 170 km i na tym się nie skończy). Gołym okiem na statystykach mojego run-loga widać, że Planodawca prawie podwoił mój dotychczasowy dystans tygodniowy i chociaż nie wierzyłam, że znajdę czas, żeby od poniedziałku do niedzieli tyle przetuptać, jakoś się udaje. Prędkości zabójczych raczej nie osiągam, w zasadzie są to okolice 6 min/km (max. tempo 5:20 na dłuższym odcinku), ale też temperatury, w jakich przyszło mi się szykować do maratonu, to na zmianę - 5, -6, -9 itp. Biegi progowe i interwały (czyt. FIRST) chyba by wykończyły moje gardło. Najgorsze z tego wszystkiego jest to, co pod nogami. Zdarzał się w styczniu czarny asfalt, ale ogólnie przeważa breja śnieżna, w której grzęzną kopyta i człowiek - owszem - przebiera nogami, ale jak stara kobyła przesuwa się do przodu raczej powoli. Myśl, która wtedy ratuje przed porzuceniem treningu na najbliższym przystanku autobusowym to "walcz, później to zaprocentuje" - i tego się trzymam. W poszukiwaniu ułatwień doszłam już do takiej desperacji, że biegam normalnie po jezdni licząc na to, że mnie łaskawi kierowcy nie rozjadą. Do tej pory tylko jeden mnie obtrąbił - palant jeden. W Wawrze chodniki są odśnieżane dość umownie, a wzdłuż lasu w ogóle, więc bieganie tam to hardkor totalny.
Oprócz biegania oczywiście dalej ciągnę treningi ściankowe, czyli mam w zasadzie zero pola manewru do przesuwania biegania na inny dzień. Oprócz tego robię rozciąganie kamiennych łydek i stóp (czy was też łapią kurcze przy obciąganiu palców stóp w dół?), wzmacnianie korpusu i brzuchy. No i solankowe kąpiele - bardzo fajne, chociaż nie wiem czy coś dają, ale miło się leży w gorącej, słonej wodzie.
Zaliczyłam już dwa razy podbiegi w głębokim śniegu. Raz 12 x 100 m, a dziś w Falenicy 8 x 150 m i muszę przyznać, że gdyby nie moje nowe Brooksy Cascadia pewnie bym się poddała. Wzorem Morta z Pingwinów z Madagaskaru wielbię jednak stopę obutą w Cascadię, gdyż tam gdzie ta stopa stanie, tam stoi i ni ma uślizgow. Nawiasem mówiąc moje zachwyty nad tym butem spowodowały kolejną dziurę w naszym budżecie domowym, bo Wojtek pozazdrościł, pojechał do Ergo i wczoraj dołączył do klubu BwC czyli Biegaczy w Cascadiach - dziś z radością testowaliśmy je w Falenicy.
Ogólnie to plan zrealizowałam do tej pory prawie w 100%, chociaż z mocami przerobowymi bywa różnie. We wtorek ledwo urobiłam 14 km po śniegu i padłam w domu jak zombie, a w piątek zrobiłam 20 km z rana i byłam potem jak młody bóg. Na pewno wiele więc zależy od podłoża, ale też od tego co się działo dzień wcześniej (czyli trudne wspinanie = kiepskie bieganie). Dzięki planowi spręż jednak jest ogromny i pewnie, gdyby nie ta rozpiska, to bym poodpuszczała trochę, a tak to zaciskam zęby, chowam dzioba w buffa i napieram. Czego i Wam życzę :)