niedziela, 8 lipca 2012

Biegowa uczta nad morzem

Zanim cokolwiek napiszę o swoim biegu chciałam podzielić się radością z sukcesów polskich sportowców - rewelacyjnej Agnieszki Radwańskiej, która stanęła naprzeciw "Madagaskarowej Glorii" z łapą o sile "Madagaskarowego lwa Alexa" czyli Serenie i dzielnie z nią walczyła oraz z sukcesu jeszcze bardziej rewelacyjnych, wspaniałych, i w ogóle naj naj naj naszych siatkarzy - zwycięzców Ligi Swiatowej! Jestem wzruszona :) Przy ich wyczynach moje opowiastki to małe pitu pitu, ale każdy orze jak może ;-)

                                                                                  *

A tymczasem w Gdyni również emocji moc. Trójmiasto zaserwowało nam prawdziwą ucztę  a la carte - na przystawkę burzę z piorunami, na danie główne 10 km po kałużach i na deser - nową życiówkę lepszą o ok. minutę od poprzedniej.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z Warszawy czułam się trochę dziwnie. Po raz pierwszy jadąc nad polskie morze zamiast desek windsurfingowych i żagli na dachu mieliśmy buty biegowe w bagażniku. Co za przewaga czasowa przy pakowaniu sprzętu na wyjazd - pach do torby i w drogę!
W Gdyni o 13:00 słońce i upał, chociaż kolega lokales wspomniał coś, "że może popadać", ale chyba nikt mu nie uwierzył. Na początek zastosowaliśmy ładowanie węgli w świetnej włoskiej knajpce Kozzi (albo Cozzi - nie pamiętam). W każdym razie jadłam zielone kluski z czerwonymi kropkami czyli papardelle szpinakowe z karmelizowanymi pomidorkami cherry, szpinakiem i ricottą - mniaaam! Jak się miało później okazać, ten zestaw daje moc.
Potem nastąpił spacer, odbiór pakietów startowych na bieg, chillout na gdyńskiej plaży


Oficjalna koszulka biegowa - czarna, gruba bawełna  ;-)



 a następnie niebo sczerniało i w ostatniej chwili dobiegliśmy do auta, w którym przesiedzieliśmy 45 min patrząc jak woda zalewa świat. Błyskało, grzmiało, lało, a do startu mieliśmy nieco ponad godzinę. W końcu decyzja - idziemy pod parasolem w stronę szatni i depozytu. Pod parasolem... hahaha, byłam cała mokra w 10 sekund po wyjściu na dwór, ulicą płynęła rzeka po kostki, w którą trzeba było wejść, bo nie było innej możliwości przejścia na drugą stronę. Ok, a więc potraktujemy ten bieg jak przygodę pomyślałam - jeszcze nigdy nie biegłam wśród piorunów. Jednak około 40 min przed startem burza sobie poszła i zza chmur wyjrzało słońce szykując się do malowniczego zachodu oraz tęcza - taki numer.



Początek trasy biegu

Co do biegu - trasa bardzo lekka nie była: 2 pętle po 5 km czyli 2x podbieg (łagodny ale 800-metrowy) ulicą Swiętojańską, 2 x zbieg na wybicie zębów wzdłuż jakichś wykopów i robót drogowych z krzywym chodnikiem na zakręcie i 2 x przebieżka zalaną wodą nadmorską promenadą wzdłuż kebabiarni i lodziarni.

Ostatnie minuty przed startem

Tradycyjnie już zastosowałam metodę - nie biorę Garmina, biorę muzę, dzięki czemu tym razem biegłam już prawie zupełnie na pałę, bo oznaczenia były tylko na 1-szym i 5-tym kilometrze. Od piątego do mety nie wiedziałam zatem, jaki będzie mój wynik. Biegło mi się dobrze, mini kolka minęła dość szybko i coraz to wybierałam sobie zająca, którego się trzymałam, a najdłużej biegłam za gościem z wielkim napisem FELER na koszulce z tyłu. I tak to FELER dociągnął mnie do mety w czasie 49:54 netto. Jupi ja jej! Na finiszu, kiedy wreszcie zobaczyłam metę majaczącą na końcu Skweru Kościuszki udało mi się skapitalizować papardelle szpinakowe i pocisnąć, ile moja fabryka dała, dzięki czemu jest nowa życiówa. Wojtek również może świętować bo pobił swój dotychczasowy rekord i zameldował się na mecie z czasem 47:03.  Po biegu zaś nastąpiło zapowiadane i wyczekane zimne piwko z kategorii "najlepiej smakujące piwo na świecie" w barze koło fontanny.

Potem jeszcze tylko trzeba było dojechać do naszej mety noclegowej czyli Muzeum Volkswagenów w Pępowie, które wynajmuje też pokoje. Co za miejsce! Hobby właściciela to kolekcjonowanie starych Garbich, "Ogórków" i innych klasyków z niemieckich fabryk samochodowych. Wszystko odpicowane, wyglancowane i naprawdę robiące wrażenie. Zakochałam się w Westfalii i już sobie wyobraziłam jak jadę nią na wakacje przez Europę :)


Love, peace and "ogórek" (czy widać moje kwiaty we włosach?) 

No a dziś czyli w niedzielę jeszcze tylko tradycyjna rybka nad morzem koło mola w Gdyni i zrywka do Warszawy, żeby zdążyć na mecz Polaków, o którym wspomniałam na wstępie. CO ZA WEEKEND!!!!

Foto: Megi (Hibiskus), Wojtek, Ewa

5 komentarzy:

  1. wielkie brawa Ewa i gratulacje!!! jak widzisz dopingowałem Cię;) he,he... "zza chmur wyjrzało słońce szykując się do malowniczego zachodu oraz tęcza" pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Pięknie! Ja niestety musiałem z powodów rodzinnych przedterminowo zawinąć się z 3Miasta i bieg poszedł się rypać. No nic, właśnie zgłosiłem się do Biegu Powstania Warszawskiego.. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Super! Gratuluję 4 z przodu i życiówki :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Dzięki za gratulacje i za doping Tomku Tęczo ;-) Strasznie się cieszę z tej czwórki!

    OdpowiedzUsuń
  5. Wielkie gratulacje, zwłaszcza z powodu tej 4 z przodu :-)))

    OdpowiedzUsuń