niedziela, 16 lipca 2023

Relacja z wyprawy solo w Pireneje Katalońskie: Parc Natural del Cadí – Moixeró

 


Zawsze to samo – na miesiąc przed wylotem radość i ekscytacja, a na tydzień przed nerwy, motyle w brzuchu, nie dam rady, ciche modlitwy, żeby mi nogę urwało albo chociaż samolot odwołali. A potem dojeżdżam na miejsce, zakładam plecak i zanurzam się w szlak. I jest pięknie i wspaniale. Znika strach, znika niepewność, jest tryb „zadanie” i niecierpliwość, chęć poznania nieznanego. Tak było i tym razem – na mojej czwartej już wyprawie solo.

Tym razem za cel wybrałam sobie Pireneje Katalońskie zwane też Pre-Pirineos – a konkretnie górski rejon zwany Parc Natural de Cadi –Moixero. Początkowo planowałam łatwy szlak w pobliżu Barcelony (GR 5 Sendero de los Miradores), ale jako górski freak i mistrzyni działań pod tytułem „wybieram to trudniejsze, może mnie nie zabije” zmieniłam tę trasę na szlak GR150 właśnie w Cadi i Moixero. To serducho mi podpowiedziało, żeby jechać tam, bo góry są wyższe (do 2600 m npm) leci przez nie trasa zawodów biegowych Ultra Pirineu i dlatego, że zobaczyłam tam pewien szczyt, który po prostu mnie zaczarował. Nazywa się Pedraforca.


Pominę już szczegóły perypetii z terminem wyprawy.  Napiszę tylko, że najpierw miał być czerwiec, ale ulewy w tym rejonie skłoniły mnie do przebukowania biletu na lipiec. Niestety (a może stety, o czym później) karma wróciła i w środku lata w Hiszpanii załapałam się wszystkie zjawiska pogodowe.

Napiszę trochę o przebiegu wyprawy i o tym, co zabrałam na nią, jak nawigowałam, gdzie spałam, itd.

Dojazd i powrót

W góry dotarłam przez Barcelonę. Najpierw lot Ryanairem, a następnego dnia 2,5-godzinny przejazd pociągiem linii R3 (za 12 EUR) z centrum Barcelony do miasteczka Utrx-Alp, skąd ruszyłam na szlak.  

Wracałam z kolei autobusem dalekobieżnym ALSA z miejscowości Baga. Kosztuje więcej – 20 EUR, ale jedzie do Barcelony 2 godziny.

Przebieg szlaku

Oficjalnie cały szlak GR 150 zwany Circuito del Cadi lub Volta de Cadi-Moixero ma kształ pętli i ok. 150 kilometrów długości oraz 6600 m w górę. W tym rejonie przebiega też znany szlak Cavalls de Vent który ma 87 km i z pewnymi modyfikacjami stanowi trasę ultramaratonu Salomon Ultra Pirineu.

Chociaż planowałam najpierw tylko GR 150 i odcinek górski GR 150.1, ostatecznie trasę trochę zmodyfikowałam, dołożyłam odcinki i wyszło 187 km i 8800 m w górę. W sumie teren Parku poznałam od podszewki z wyjątkiem fragmentu w pobliżu stacji narciarskiej La Molina (może wrócę tam w zimie). Pętli nie zamknęłam bo powrót autobusem był z innego miejsca niż start. Trochę biegłam, więcej szłam, mając na plecach początkowo około 8 kg, ale ogólnie było light & fast. Całość podzieliłam na 6 etapów.

Etap 1. (Utrx Alp – Refugi Prat d’Aguilo) 28,5 km / +2010 m

Etap 2. – Refugi Prat d’Aguilo – miasto La Seu d’Urgell 43 km / +1500 m

Etap 3. - La Seu d’Urgell – Camping Fornols 30 km / +1415 m

Etap 4. - Camping Fornols – Refugi Luis Estasen 25 km / +1317 m

Etap 5. - Refugi Luis Estasen – Refugi Casa Gresolet 33,5 km / +1920 m

Etap 6. - Refugi Casa Gresolet – Camping Bastareny 27 km / +860 m


Zaczęłam na małej stacji kolejowej w Utrx-Alp z której przejście na szlak prowadzi przez krzaki. Zadanie wstępne polegało na wbiciu się z miasteczka (1180 m) na grań (2100 m npm) i dalej w drogę. Tego dnia i w kolejne przemieszczałam się na zmianę przez lasy, góry i odkryte hale/łąki z widokami na piękne doliny i szczyty. Moimi znacznikami były biało czerwone kreski na drzewach, słupkach lub kamieniach, a gdzieniegdzie układane z kamieni kopczyki.





Ogólnie byłam w tych górach sama – pewnie też dlatego, że robiłam szlak w środku tygodnia, bo w sobotę trochę ludzi się pojawiło. Jednak sądząc po zarośnięciu jego fragmentów (pokrzywy, trawska, brak śladów ludzkich butów) nie jest to mega popularna marszruta. Zamiast ludzi za to często towarzyszyły mi krowy. Pierwszy raz mina zrzedła mi pod koniec pierwszego dnia, gdy na moim single tracku pojawiły się 3 wielkie krówska w kolorze cappuccino.  Ani to obejść ani przeskoczyć. No nie czułam się na tyle wyluzowaną pastuszką, żeby wkroczyć między nie dziarsko wymachując kijkami więc skończyło się na przedzieraniu się przez jakieś krzony z pajęczynami, żeby jednak zachować bezpieczny dystans. Ech miastowe ludzie, krowy się bojom! 


Potem spotykałam ogromne stada prawie każdego dnia i uwierzcie, że jeśli w dolinie jesteś tylko ty i 150 krów z cielaczkami oraz pasący się 10 m ode mnie wielki czarny byk z rogami, można poczuć się deczko niepewnie.

Co prawda lokalesi zapewniali mnie że krowy są przyjazne, jak podchodzą to dlatego, że liczą na to, że dam im lizawkę solną (WTF?!) ale starałam się nie robić zbliżeń. Moje spocone ciało było pod koniec dnia jedną wielką lizawką solną, ale jednak bardziej widział mi się prysznic w refugio niż bycie wylizaną przez wielkie szorstkie jęzory katalońskich krów.

Noclegi

Apropos prysznica i noclegu – plan był na 3x camping  i 3 x refugio, ale z powodu ulewy drugiego dnia skończyło się na dwóch campingach i 4 nocach pod dachem. Trochę powymyślałam sobie od miękiszonów a potem na szybko weszłam na booking i znalazłam blisko campingu hostel za 32 eur ze śniadaniem. Proszę Państwa, to był bardzo dobry ruch.  Po dotarciu do La Seu d’Urgell lunęło tak, że chyba by mnie zmyło z tym namiotem do rowu. Ogólnie campingi są fajne, ale górskie refugia to dopiero mają klimat.  Nawet jeśli kwaterują cię w 8 osobowej sali z 4 paniami i 3 dziadkami, którzy po zgaszeniu świateł zaczynają Chrapando w D-dur i C-moll. Od czego jednak ma się szczelne zatyczki do uszu.




Tak więc nocowało mi się bardzo przyjemnie w refugiach, mogłam tam pogadać z człowiekami swoją łamaną hiszpańszczyzną, mimo że to Katalonia. Wszystkie które odwiedziłam były wspaniałe, schowane w otoczeniu gór. Równie wspaniale smakowała w nich mała, zimna Estrella z widokiem na szczyty. Kiedy siedziałam sobie nad nią i nad mapą po całym dniu wędrówki czułam że robię to, co kocham (czyli walę browka z widokiem na góry :D).

Nawigacja na trasie

Miałam na każdy dzień track gpx w zegarku garmin 945 i jeszcze back-up czyli trasę wgraną do aplikacji Locus Maps w wersji offline. Mimo tego czasem musiałam robić mocne rozkminki, którędy się przedzierać. Szlak GR 150 nie zawsze jest dobrze oznakowany. Gdybym liczyła tylko na znaczki na drzewach, każdy dzień trwałby o wiele dłużej. Trasę przygotowałam sobie jak zwykle w aplikacji plotaroute.com którą uważam za genialną, a potem przerzuciłam pliki gpx do garmina i Locusa.   Ponieważ plotaroute mam i w kompie i w telefonie, podczas wyjazdu siedząc na skwerku byłam w stanie w 15 minut wyrysować sobie nową modyfikację, przegrać ją i podążać wg nowego tracka. Może puryści się oburzą – a gdzie tradycyjne mapy? Gdzie nawigacja wg słońca i mchu na drzewach?

Zostawiam ją dla purystów – zapewniam Was że mój system był niezawodny i bardzo go polecam. Aczkolwiek mapę papierową też miałam i parę razy pomogła, ale raczej przy planowaniu niż nawigowaniu. Zmiana jaką zrobiłam w stosunku do poprzednich wypraw, to ubieranie mojego telefonu w wodoodporne etui podczas deszczu. Dzięki temu dało się bez problemu operować na zabezpieczonym pod folią ekranie.


Ludzie

Kiedy decydujesz się na solo wyprawę, samotność na szlaku musisz wliczać w koszty. Jakoś tak zawsze wybieram niezatłoczone miejsca i tak było praktycznie na wszystkich wcześniejszych wycieczkach – i na Lofotach i w Kornwalii i w Szwajcarii. Tym razem chyba jednak przesadziłam – szlaki gór Cadi Moixero są prawie kompletnie wyludnione. Jeszcze bliżej punktów widokowych i parkingów albo w kluczowych miejscach parku kogoś tam się spotka, ale większość trasy przemierzyłam mając za towarzystwo samą siebie i wspomniane krowy.

Za to w schroniskach mogłam sobie pogadać. Poza jedną nieprzyjemną babą w Gresolet, która z miną jakby chciała mnie wykopać na dwór, odmówiła podania mi prostego dania z karty bo akurat gotowała dla grupy, wszędzie byli super mili i przyjaźni ludzie. W Prat d’Aguilo chłopak z obsługi wcisnął mi rano do ręki zawiniątko z suszonym mango. Energia! – powiedział, a potem pokazał dalszą drogę. W hostelu pogadałam przy śniadaniu z rowerzystą, który tak jak ja przemierzał Cadi Moixero tyle że na dwóch kółkach. Refugi Luis Estasen też prowadzą przemili ludzie – m.in. Jordi, który zrobił dla mnie mistrzowskie katalońskie kanapki z oliwą, pomidorem i serem. 


Z kolei właścicielem Refugi Gresolet jest Jessed Hernandez. Jak powiedziałam, że biegam po górach, to zaczęliśmy gadać i gadaliśmy godzinę. Okazało się że jest zwycięzcą jednej z edycji Ultra Pirineu i wielu innych biegów, ma tytuł mistrza świata w Skyrunningu, a dodatkowo jest kumplem Kiliana Jorneta od dzieciaka. Takiego to miałam rozmówcę.

Tak więc niby sama, a do kogo odezwać się było. Ale oczywiście wrażenia i zachwyty na trasie mogłam wymieniać tylko ze sobą.

TOP 6 widokowych miejsc w Cadi-Moixero:

  • widok ze szczytu Pedraforca i widok z dołu na tę górę
  • łąka Prat de Cadi
  • hala, na której stoi Refugi Prat d’Aguilo

  • droga na przełęcz Coll de Creus (ścieżka geologiczna z czerwonymi skałami)

  • droga na szczyt Comabona i płaskowyż na górze z pasącymi się tam kozicami i końmi

  • małe wioseczki z kamiennymi domami (Ansovell / Cava / Fornols)


Pogoda

Deszcz i burza dopadły mnie parę razy. Tym razem wzięłam ze sobą nie plastikową pelerynkę z kiosku tylko mega fajne poncho Ultra Sil Nano poncho Sea to Summit, które narzucałam na siebie i plecak oraz, co było kluczowe, wodoodporne etui na telefon. 


Gdy zaczynałam słyszeć grzmoty i błyskało się, robiłam hop do poncha, telefon do etui i szłam dalej. Raz tylko  postanowiłam przeczekać wypatrując miejsc, gdzie mogłabym się schować.  Niestety to nie był rejon wielkich drzew – kiedy zaczęło ostro padać, wlazłam pod niewielką choinkę.  Deszcz zamienił się w ulewę, szlak w rwący potok, grzmoty dudniły mi nad głową i nagle zerwała się wichura. No dobra  - bałam się. Pogoda postanowiła jednak powiedzieć jeszcze raz sprawdzam i po chwili na łeb zaczął mi lecieć konkretny grad. Spokojnie, to przejdzie – mówiłam sobie. I przeszło po 40 minutach. Poncho nie przemokło. Ostatnie dwa dni z kolei to był absolutny upał i gdybym miała tak przez cały pobyt to byłoby słabo. Już ten deszcz lepszy.

Jedzenie i picie

Mój zapas startowy na dzień  to było 1,4 litra w dwóch butelkach po 700 ml. Jestem w stanie pić bardzo mało na trasie, chociaż wiem, że to niezbyt zdrowo. Niestety w malutkich pueblach, przez które przechodziłam z reguły nie było ani sklepu, ani baru ani czynnego kranu z wodą. Pamiętam, że w jednym zobaczyłam restaurację, serce uradowało się, bo w butelkach zostało wody na dnie, a potem odczytałam notkę na kartce: Zamknięte na wakacje (WTF!). Udało się na szczęście kupić colę na końcu tej wsi w małym hotelu. Dwa razy taniej niż w schronisku!

Jadłam to co zabrałam z domu czyli liofilizaty a na śniadania owsiankę z bakaliami i orzechami,  zalewane wodą, raz nawet ciepłą z łazienkowego kranu. 2 x w refugio kupiłam bocadillos – kanapki z oliwą i pomidorem oraz serem a raz z tortillą. Pycha! W ciągu dnia wsuwałam batonika i trochę słonych orzeszków.

  Nuda? Samotność?

 Każdy dzień był inny i pełen wrażeń. Na przykład trzeciego  dnia najpierw wypadła mi z kieszeni czapka. Czapka i hiszpańskie lato (nawet chwilami deszczowe) to zestaw obowiązkowy, więc niewiele myśląc schowałam plecak w krzakach i popędziłam w jej poszukiwaniu. Niestety kiedy po 2 km jej nadal nie było, zawróciłam. I tu niespodzianeczka – a gdzie to mój plecak leży? W których krzaczkach? Ano nie wiem. Ej no bez jaj, czapkę mogę sobie darować, ale cały ekwipunek wyprawowy to przesada. Nie zamierzałam zostać pustelnikiem gór Cadi-Moixero żywiącym się korzonkami, więc było lekkie miotanie się ale w końcu zobaczyłam niebieski materiał schowany za krzakiem, uff!



Miałam też dużą dawka adrenaliny podczas wchodzenia na Pedraforcę, bo namówiona przez ludzi ze schroniska wybrałam trasę ze wspinaczką przez Col de Verdet (niby tylko scrambling, ale jak robisz to w samotności mając pod sobą kilkaset metrów skał, to ciśnienie lekko skacze). Warto było jednak dla widoków i tej radości, jaka mnie ogarnęła na szczycie.

**** 

Tak więc kolejna wyprawa w stylu light&fast zaliczona i kolejny raz mogę powiedzieć, że było super. 6 dni włóczenia się po górach – 187 kilometrów, prawie 9 tys. m w górę. To lubię i to mnie kręci! Tak sobie jednak myślę, że jeśli za rok pojawi się opcja zrobić coś takiego w duecie to chętnie. Bo coraz mniej mi chodzi o wyczyn, a coraz bardziej o wspólne doświadczanie i emocje. A w większym gronie zawsze jest to fajniejsze.

środa, 10 maja 2023

A gdyby tak pobiegać po drabinie?


Lubię sobie pokopać w internecie w poszukiwaniu ciekawych szlaków. Nie klasyków typu GSB czy GSS, tylko takich mało znanych, niszowych. Rok temu na Dolnym Śląsku wykopałam (nomen omen) i przebiegłam Szlak Zamków Piastowskich, a w tym roku… Drabinę Wałbrzyską. 

O co chodzi z tą Drabiną? Otóż ktoś kiedyś wpadł na pomysł połączenia w jedną trasę szczytów otaczających Wałbrzych, z czego powstała solidna górska wyrypa na około 80 kilometrów i prawie 4000 m w górę. Komu zatem Wałbrzych kojarzy się tylko z Zamkiem Książ i starymi kopalniami, może się srogo zdziwić. 


Trasa DW ewoluuje od paru lat i znalazłam różne dane, ale wygląda na to że na chwilę obecną ma 32 szczyty. Jej cechą jest to, że na poszczególne szczyty poprowadzona jest najtrudniejszymi podejściami (czytaj: dzidami) żeby nogi dobrze tę Drabinę zapamiętały.  Całość Leci przez Góry Wałbrzyskie (bo niby przez jakie ma lecieć?)  i Góry Kamienne.  

Jak to ugryźć na biegowo? Można ultra-hapsem na raz, ale można też w układzie 2 maratony górskie dzień po dniu jako super górski trening. Tak właśnie postanowiliśmy zrobić. Piszę w liczbie mnogiej, bo na wyrypkę ruszyłam z biegowymi znajomymi – Kasią, Gośką, Markiem i Sebą. To ekipa pozytywnych świrów, którym nie straszne piony pod górę i w dół, i w deszczu i w błocie i w upale.  


Trasa okazała się rewelacyjna i wymagająca. Polecam ją zdecydowanie i proszę bardzo - dzielę się tu naszymi szczegółami logistycznymi dla chętnych do wskoczenia na Drabinę, bo akurat logistyka wyszła nam 10/10. 

Gdzie zacząć: 

Jak to na pętli, można zacząć wszędzie. My wystartowaliśmy z Gorc(ów) czyli dzielnicy miasta Boguszów-Gorce. Wybór był właśnie taki, bo nocleg miał być w połowie trasy, a znalazłam go dopiero w Hostelu – Browarze „Jedlinka” w Jedlinie Zdrój. Ani w PTTK Andrzejówka ani w Sokołowsku miejsc nie było. Samochód udało się nam zostawić w Gorcach za friko pod Biedronką. 

Dzień 1   

Start: Gorce

Meta: Jedlina-Zdrój 

Szczyty: 17 - od Mniszka do Rogowca  

Dystans i wznios (ok. 42 km, +2300 m)

Zaopatrzenie: sklepy w Gorcach, Boguszowie-Gorcach, mały sklep w Sokołowsku, schronisko PTTK Andrzejówka

Nocleg: Browar- Hostel Jedlinka 

Mieliśmy przyjechać w piątek wieczorem, ale słabizna z bazą noclegową spowodowała że zaatakowaliśmy Drabinę w stylu alpejskim. Wyjazd z Warszawy w sobotę przed 5 rano i po dotarciu do Gorców, od razu z buta na szlak. Każdy z nas miał plecak biegowy z rzeczami na 2 dni – trochę żarcia i picia na początek (bo jest sklep w Sokołowsku), ciuchy na zmianę, klapki, ręcznik, itp. Mój plecak ważył niecałe 4 kg. Mieliśmy też kijki, które bardzo się tu przydają. 

Prognoza była do bani, miało lać cały dzień. Tymczasem, po starcie na mokro i pierwszych kilometrach w deszczu wypogodziło się. Co do prognoz – najbardziej w sumie sprawdził się ICM. Nie wiem jak jest w słoneczne weekendy, ale być może przez prognozę właśnie, nie spotkaliśmy na szlaku prawie nikogo. 




Tyle się naczytałam o tej Drabinie na facebooku, że byłam pewna spotkania po drodze masy jej zdobywców. A tu puchy. Kiedy wreszcie pojawił się naprzeciwko mnie wędrowiec, wiele się nie zastanawiając wrzasnęłam do niego radośnie „Drabina?” Możecie sobie wyobrazić zdziwienie gościa, który przyzwyczajony raczej do „Cześć!” na szlaku nagle słyszy od biegnącej kobity „Drabina?” i nie wie o co chodzi. Wariatka jakaś? Odpowiedź więc była: Yyyyy….. No cóż, troszkę się wygłupiłam sądząc, że wszyscy spotkani na trasie robią właśnie to co my. 

W każdym razie napieramy po kolejnych szczeblach – jednych bardziej lajtowych, innych hardych. Na każdym przerwa na dokumentującą wejście fotkę. W pamięć zapada na pewno Stożek Wielki, „góreczka” wielce wybitna, do której podstawy trzeba sporo zbiec a potem klnąc i sapiąc bardzo pionowo się na nią wspiąć. 


Za Stożkiem jest z kolei ważne logistycznie miasteczko Sokołowsko. W internecie można przeczytać – cytuję:  „Sokołowsko nazywane jest śląskim Davos – co łączy te dwa uzdrowiska? Czy dziś, to niegdyś tętniące życiem miejsce wciąż urzeka?” No cóż, mnie urzekł otwarty sklep spożywczy, bo akurat skończyła mi się woda. No i widok dwóch gawędzących przy piwku panów na skwerku, którzy prezentowali styl „jestem stąd i prowadzę slow life na maksa”. 


Warto uzupełnić płyny i energię w tym śląskim Davos, bo zaraz za nim zaczyna się piękny acz ciężki odcinek Drabiny, z najwyższymi szczytami i mocnym podejściem na Włostową. Po niej zbieg i kolejne perełki: Suchawa, Kostrzyna z obłędnym widokiem ze szczytu oraz najwyższa Waligóra. Przy naszym kierunku robienia trasy, niezapomniane staje się nie wejście ale zejście z Waligóry, pion w dół przez las na pysk, po błocie i korzeniach. 

Kolejny pitstop to PTTK Andrzejówka, potem jest jeszcze jak przeniesiony żywcem z Tyrolu Alpengasthof (aka Gospoda Sudecka) ale my lecimy do Jedlinki i proszę Państwa – to jest mega miejscówka!  Można luksusowo przekimać się w hotelu, ale obok jest hostel za 60 zeta za noc i browar z restauracją, gdzie serwują pycha pizzę, mnóstwo innych dań oraz wspaniałe lokalne piwka. Nie pomińcie np. Koźlaka Majowego podczas degustacji. Idealne ukoronowanie naszego Dnia nr 1. 



Dzień nr 2 

Start: Jedlina-Zdrój

Meta: Gorce

Szczyty: 15 - od Jedlińca do Trójgarbu

Dystans, wznios (42 km i +1700 m) 

Zaopatrzenie: stacja Orlen i sklep w Rusinowej, sklepy w Wałbrzychu, Szczawnie-Zdrój, Strudze i Gorcach

Miało być na odwrót, to niedziela miała być sucha, a tu na starcie o 7 rano mżawka i pełne zachmurzenie. W hostelu serwują śniadania od 7:30, ale my chcemy ruszyć wcześniej, więc zawijamy się już o 7 z planem na kawkę i kanapkę na Orlenie w Rusinowej. Spoczko myślimy sobie – to tylko 13 kilometrów.    


Te prawie 13 kilometrów o suchym pysku, ale w mokrych ciuchach nieźle dało nam w kość, bo żeby dotrzeć do Rusinowej musieliśmy pokonać 9 z 15 szczytów i zrobić większość przewyższenia. Nie muszę więc dokładnie pisać, jak bardzo zasłużyliśmy na to śniadanie i jak smakowały nam kanapki i kawa ze stacji. 

Posileni, z uzupełnionym bakiem i softflaskami ruszyliśmy na najniższy i najbardziej cywilizowany odcinek trasy. Po Ptasiej Kopie Drabina wrzuca nas w klimaty jak z teledysku do piosenki Kreon Manaamu. Szaro, ponuro, lokalesi w mrocznych bramach patrzący spode łba i jadący przez środek szeryf (czyli patrol policji). „W Starym Zdroju się przyspiesza” napisał mi potem kumpel Radek, który mieszka w aglomeracji wałbrzyskiej.  No w piątkę to czuliśmy się spoko, ale sama to raczej bym nie przyspieszała, tylko zrobiła szybki wycof na pozamiejskie ścieżki.  Ogólnie trasa Drabiny nie prowadzi wcale przez centrum Wałbrzycha tylko właśnie takimi podejrzanymi opłotkami.  W Szczawnie Zdrój robi się znacznie przyjaźniej, można nabyć leczniczą wodę mocy z uzdrowiska i odetchnąć mikroklimatem. Oddychamy zatem i lecimy.




 Ogólnie między szczytem  Stróżek a Węgielnikiem jest bardzo dużo cywilizacji – warto to uwzględnić przy planowaniu trasy względem miejsca i czasu startu. Wybiegając ze Strugi i wspinając się na Węgielnik czujemy już powolutku zapach mety – zostały nam raptem 3 szczyty. Najbardziej konkretne podejście jest na Trójgarb, gdzie tym razem jest sporo turystów. Niby chłodno i mgliście, ale niedziela, więc relaks na szczycie trwa. Pali się ognisko, ktoś podziwia mgłę z wieży widokowej, jest wiata pod którą urzęduje wesoła ekipa. My zaś czujemy się super, bo wszystkie szczeble Drabiny już zaliczone – pozostał nam długi łagodny zbieg do Gorców z małym podbiegiem.   


Po 15-tej cała nasza ekipa w komplecie, przebrana i w pełni usatysfakcjonowana opuszcza z dumą rejon Gór Wałbrzyskich. Zrobiliśmy to! Wszystkie szczeble nasze! Na serio polecam wszystkim łazigórom i biegaczom tę trasę – jest piękna, widokowa (z wieżami na 3 szczytach), różnorodna terenowo, daje ostro w kość, ale zapewnia konkretny trening górski i przede wszystkim super przygodę. To bardzo ciekawe geologicznie tereny – pod stopami mamy np. czerwonawe ryolity (zwane porfirami) i ciemne trachybazalty (inaczej melafiry), będące świadectwem dawnej działalności wulkanicznej w tym regionie (wg Wikipedii). 

I wiecie co? Mam ochotę powtórzyć Drabinę w drugą stroną, żeby sprawdzić to podejście od Andrzejówki na Waligórę 😊