Pełne zanurzenie. Jestem w trzewiach puszczy, słyszę ją i czuję każdą komórką ciała. Za mną i przede mną nikogo. Tylko ja i ona... Madame Knyszyńska. Testuje mnie na całego. Prowadzi przez moczary, kolczaste krzaki, wiatrołomy. Wysokie drzewa gną się, trzeszczą złowrogo, aż wreszcie tuż koło mnie z lewej strony rozlega się ogłuszający huk i dwa wielkie pnie walą się na ziemię, a ja czuję w oczach coś jakby opiłki. Pełne zanurzenie i teraz jeszcze strach... i pokora. To nie ja rozdaję tu karty. Co ja tu w ogóle robię?
7:20 Supraśl. Zawodnicy szykują się do startu w Ultra Leszczu. To najkrótsza trasa w ramach imprezy Ultra Śledź, podobno dla ... leszczy :) Miała mieć 64 km, ale w ciągu ostatniego tygodnia dowaliło na niej wody, więc żeby z ultramaratonu nie wyszedł ultra-aquathlon, organizator musiał zrobić parę obejść i dystans poszybował do 69 kilometrów. W prognozie niezła wichura. Już wiadomo, że będzie się działo.
Witam się z Karoliną, która też biegnie i zapewniam ją, że dziś obstawiam tyły. Przecież jestem po covidzie. Przeszłam go dość lekko i czuję się nieźle, utrata smaku mnie ominęła, mgła mózgowa (jeszcze) nie nadeszła. Natomiast do skutków covida-19 zdecydowanie dodałabym spadek wiary we własne moce.
Wypuszczona z izolacji na 2 tygodnie przed startem nie mam złudzeń, że w tym biegu będę o cokolwiek walczyć. Najpierw chciałam się w ogóle wypisać z zabawy. No ale skoro pakiet już mam, to może zrobię sobie 64-kilometrowy spacer po Puszczy czyli pokonam to marszobiegiem. Z takim właśnie planem w towarzystwie pięciu biegowych kumpli dotarłam do Supraśla.
A więc mówię Karolinie, że tym razem ścigać się nie będę i ustawiam się bliżej końca grupki razem z Arturem. Ruszamy. Na razie pogoda bajeczka, słońce, pod nogami sucho, luz w dupie, nóżka o dziwo podaje, ot relaksujące weekendowe wybieganie.
Biegniemy wyczekując zapowiadanego na 10-tym kilometrze mostu linowego nad rzeką Sokołdą. Organizator szykował suspens już od paru dni. Wrzucał filmiki, w których trochu smieszno a trochu straszno. Wreszcie jest! Most wybudowany przez ekipę Szczyt za Szczytem - lina na dole i lina do złapania się na górze. Przejdziesz suchą stopą, jeśli się nie skąpiesz puszczając linę lub jeśli nie musisz wcześniej przedrzeć się przez pastwisko, na którym jest woda do pół łydki. Nie pomaga płot na pastwisku, bo w płocie jest 3-metrowa wyrwa, więc wszyscy i tak muszą zrobić wstępne wodowanie. Co prawda niektórzy się na to przygotowali - profesjonalny sprzęt marki Jan Niezbędny na nogach.
Po niecałym kwadransie i ja sunę po linie w podmuchach wiatru ciesząc się, że mam mokre tylko stopy. Stopy? Taki luksus tylko jeszcze przez chwilę, bo oto przed nami kolejna atrakcja - łąka z bagnistym rozlewiskiem. Lewa noga wpada mi w to do pół łydki, przede mną chłopak traci równowagę i wpada po uda, więc kluczę. A nuż się uda trafić na płytsze miejsce. Niestety zamiast tego trafiam na jakiś dół, prawa noga ląduje w wodzie po pachwinę, a za chwilę jestem w wodzie po pas, bo tracę równowagę. Zanurzam ręce w wodzie łapiąc się traw. Majty i rękawiczki całe mokre. Tadaam! Po wygrzebaniu się wreszcie z tego g... trzeba oczywiście biec dalej, a tymczasem stopy są jak z drewna. Temperatura wody w lutym absolutnie uprawnia do tego, żeby ten fragment trasy nazwać "morsowaniem". Wszyscy obok mnie zgłaszają problem pt. "Nie czuję nóg". Na szczęście nogi stopniowo rozgrzewają się w biegu, wyżymam rękawiczki, reszta ciuchów mokra na tyle, że nie ma sensu nic z tym robić. Może wyschną na mnie.
No ale czas na lepsze wiadomości. Na pierwszym punkcie odżywczym dostaję info, że jestem trzecia wśród kobiet. Druga wbiega na punkt w zasadzie przede mną. O nie, a miało być tak luzacko, bez spiny! Ale jak tu biec bez spiny, jeśli w zasięgu jest pudło. Grzech odpuścić, tak się po prostu nie robi. Niby mnie to nie obchodzi, przecież przyjechałam na marszobieg, ale zaczynam nerwowo zagadywać Artura, czy może jest już gotowy, żeby wyjść z punktu. Ta druga już wyszła.
Biegniemy dalej spokojnie, chociaż Artur wyczuwa że w mojej głowie już zapaliło się światełko i koniec wycieczki turystyczno-krajoznawczej. Proponuje, żebym cisnęła szybciej, a ja po analizie swojego stanu (niby po covidzie, ale dzień konia chyba się szykuje) zgadzam się i zaczynam zwiększać tempo. Wkrótce przede mną widzę niebieską spódniczkę - to ta druga. Przechodzi chwilami do marszu, więc udaje mi się ją dogonić i wyprzedzić. Ciśnienie rośnie - teraz to ja jestem druga i zaczyna się tradycyjna walka głowy z ciałem.
Wchodzę w tryb foksteriera w walce czyli nic mnie nie boli, nic mi nie przeszkadza, rany będę lizać na mecie. Zaczyna się mój samotny rajd, a do końca trasy został maraton z małym kawałkiem.
W Puszczy Knyszyńskiej nie jest tak do końca płasko. Zawodnicy z Ultra Śledzia dostali taką trasę, że na 85 km robią ponad tysiąc metrów w górę, co widać na zdjęciach poniżej:
U nas jest połowa tego, ale co jakiś czas pojawia się nieduży podbieg. Wiem, że jeśli mam utrzymać pozycję, to nie mogę sobie pozwolić na przejście do marszu nawet na podbiegach. I biegnę wszystko, powoli ale do przodu (i w górę) ;-). Jestem w szoku bo to nie wymaga ode mnie wielkiego wysiłku i myślę, że sekret tkwi w nowych, mocnych ćwiczeniach siłowych na nogi, które zaczęłam niedawno robić. Wreszcie czwóreczki pracują jak należy. Oczywiście jak zwykle daje o sobie znać mięsień gruszkowaty, który ciągnie mnie pod tyłkiem i uprzykrza życie, ale umówmy się - ja priwykła. I tak jestem poza strefą komfortu od kąpieli na 10-tym kilometrze. Za punktem w Lipowym Moście do atrakcji Ultra Leszcza dochodzi droga pełna błota, wiatr prosto w twarz i deszcz, a może raczej deszcz ze śniegiem. Jedyne co mi przychodzi do głowy to scena z kultowego filmu i Pazura, który woła "Stary, ja tu na deszczu, wilki jakieś".
Dwóch biegaczy przede mną chowa się pod wiatą, ja cisnę dalej. Ewidentny dzień konia. Znów zasysa mnie puszcza i jestem kompletnie sama - nikogo w zasięgu wzroku. To tu walą się te dwa wielkie drzewa. Tak sobie myślę, co by było gdyby..... No nic, trzeba przebierać nogami i jak najszybciej stąd spier...ać, jest dodatkowa motywacja. Zmęczenie oczywiście i mnie dopada, przechodzenie nad i pod wiatrołomami wychodzi mi coraz bardziej niezdarnie, więc teraz jest czas, żeby słabnące nogi wesprzeć mocną głową.
Kochana, 25 km do mety? To przecież jak weekendowe wybieganie w MPK. Dasz radę. Ciśnij, na pudło nie wskakuje się za marsz na trasie. I takie tam różne gadki z samą sobą.
18 km do mety, 15, 6, wpadam na ostatni punkt odżywczy zorganizowany w busie. Zataczam się lekko, ale zostało tak niedużo - trzeba wykrzesać z siebie ostatnie siły. Szybki łyk herbaty, bimberku zwanego Chuchem Puszczy odmawiam i żegnam towarzystwo. Zaraz będzie koniec, zaraz będzie koniec! Na 2 km przed metą widzę ekipę Szczyt za Szczytem - dopingują, Anka potwierdza że będę druga i że super mi idzie. To dodaje mi sił, więc cisnę, już tylko most w Supraślu mi został i elegancki bulwar wzdłuż rzeki, na którym spotykam i zagaduję chłopaka z Ultra Bladziny 168 km. Brawa dla niego! Ta trzecia trasa Ultra Śledzia to prawdziwy hardcor - dwie 85-kilometrowe pętle w tych warunkach wymagają prawdziwego hartu ducha, psychy i żelaznych nóg (na mecie dowiaduję się że Bladzinę ukończyło tylko 5 osób z 30 które startowały).
Wreszcie ostatni podbieg pod metę i jestem! Udało się! Nie dość że przeżyłam nie zaliczając żadnego walącego się na mnie drzewa w tej wichurze, to jeszcze utrzymałam drugą pozycję. Całkiem udany post-covid run. Inna sprawa, że ten bieg powinien zostać moim zdaniem odwołany. Alerty RCB nie były przesadzone.
Tymczasem ja w nagrodę dostaję pakiet na dowolny dystans Ultra Śledzia za rok, a więc będzie okazja, żeby przeżyć to jeszcze raz. Pytanie tylko co wybrać: Leszcza, Śledzia czy Bladzinę? :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz