piątek, 18 czerwca 2021

Byłam w niebie, byłam w piekle czyli relacja z ultramaratonu 3x Babia


Bo każdy ma swoje piekło. Ja odwiedziłam je w ostatni weekend na wycieczce do królestwa ciemności, w którym rządzi Diablak. 

Co prawda na trasie zrozumiałam, że prawdziwe baty dostaje się próbując zdobyć Królową Beskidów sześć razy, ale dla mnie dystans 3x Babia był wystarczająco ekstremalny. Momentami czułam się jak w piekle, a momentami ... jak w niebie. Byłam i mocną góralką i bladym, żywym trupem powłóczącym nogami w kierunku Markowych Szczawin. Byłam maszyną na zbiegu z Policy i cieniem człowieka na ostatnim podejściu na Perci Akademików. Do tej pory podobny zgon zaliczyłam na trasie tylko dwa razy - pamiętna Istria Ultra Trail (moja pierwsza setka) i Dziki Groń w Szczawnicy (upał/brak wody).  

No ale tytułem wstępu...

  • Start w 3xBabia wymyśliłam spontanicznie na miesiąc przed biegiem, jako przygotowanie przez Janosikiem w Tatrach. 
  • Mimo mocnego biegowo maja (zrobiłam Koronę Bieszczadów, co było z kolei niezłym przygotowaniem do Babiej), nie czułam się kompetentna w temacie. Znajomi, którzy to biegli, wspominali trasę jako horror, niektórzy nie ukończyli, a relacje i zdjęcia sugerowały, że ta Babia to już bardziej ultra-perwersja niż ultra-bieg. Ok, a zatem potraktujmy te zawody jako "rajd przygodowy". Niby kategoria głębokie K40, ale ukryte dziecko we mnie nadal ma radość z ciorania po krzakach i wpadania w strumienie. 
  • Na 2 tygodnie przed startem czułam, że majowe treningi i astma związana z sezonem pylenia, dały mi nieźle po dupie. Zarządziłam tapering. Mało biegania, sporo ćwiczeń na core, codzienne faszerowanie się magnezem, witaminą B12, C i sokiem z buraka. W myśl zasady - lepiej niedotrenować niż przetrenować. Na świeżości polecieć.  
  • Przygotowałam też sobie opcje czasowe zakładając, że biorę w ciemno 14 godzin, a z 13-tu będę przeszczęśliwa.  Limit na 60 km i +4200 w górę wynosił 17 godzin - tyle samo co dla uczestników 4,5 i 6 x Babia (!). Już wiadomo więc, dlaczego finiszerów 6xBabia jest mniej więcej tyle samo co na Barkleys Marathon czyli zaledwie kilku na przestrzeni 8 lat.

Trasa 

Dla startujących w 3x Babia zadanie wyglądało tak:  

wejście nr 1 - szlakiem zielonym ze Stańcowej (dystans podejścia: 4,5 km, wznios +850 m)

wejście nr 2 - szlakiem czerwonym z Krowiarek (chociaż początek tego podejścia zaczął się 4 km wcześniej) (łączny dystans podejścia: 9 km, wznios +900 m)

wejście nr 3 - szlakiem niebieskim z Zawoi Policzne do Markowych Szczawin i potem żółtym (Percią Akademików) na szczyt (łączny dystans 8 km, wznios +1000 m, w tym sama Perć: 1,5 km i +500 m w górę)

A pomiędzy tymi wejściami sporo off-trailu - galopek przez bagnistą łąkę po kostki w wodzie, wiatrołomy na bogato, przejście przez rzeczkę i brodzenie przez jagodowe pola (yyy, czy tu som może żmije?) Dostaliśmy też trochę bonusowych górek (jakieś +1300 m się z nich uzbierało).  

Prolog 


Szybkie odliczanie i banda straceńców rusza o 3 nad ranem przez ciemny, gęsty las. Szybko jednak dochodzimy do zielonego szlaku, który zaczyna się coraz bardziej pionizować, a ja coraz bardziej zwalniam. Puszczam przodem szybszych zawodników, ze dwie dziewczyny wyprzedzają mnie same. Nie patrzę na tętno, bo po co się denerwować, ale czuję, że jestem w jego górnych rejestrach. Kiedy jeszcze gramolę się powoli w górę, w dół już zbiegają zaprzeczając prawom fizyki szaleńcy z 6x Babia. Niby człowieki, a trochę kozice. 

Wreszcie osiągam zamglony szczyt Babiej po raz pierwszy. Żadnego romantycznego wschodu słońca - jest zimno, szaro i wietrznie. Mój czas: 1h 7 min. Ej no, całkiem spoko. Na zdjęcie ze szczytu oczywiście szkoda mi czasu. Trzeba zbiegać. Hasło na dziś: tylko się nie wypierdziel, ty kozicą nie jesteś.  

Niebo po raz pierwszy 

Na szczęście okazuje się, że jakoś tam ogarniam to zbieganie. Wyprzedzam dziewczyny, co wcześniej mnie minęły pod górę. Nogi się dobrze kręcą. I co ja paczę? Lecimy normalną ścieżką? Tak bardzo nastawiłam się na chaszcze, że spodziewałam się ich przez prawie cały czas. No dobra, jest bagnista łąka i pierwsze wiatrołomy.  

Czy to zasługa buraka czy taperingu nie wiem, ale jest ok, a nawet bardzo ok. Grzecznie piję wodę (odwadnianie się na biegach to moja specjalność), nawet wciskam jakiś żel w siebie. Lecę całkiem szybko i na pierwszym pomiarze czasu słyszę, że jestem czwartą kobietą, a skoro pierwsza to Andżelika "Ultra Andźka" z 6x Babia, to ja jestem na swojej trasie trzecia. Serio?! Rosną mi skrzydła i jestem w niebie. 



Na 17-tym kilometrze ruszamy z Przełęczy Krowiarki po raz drugi na Babią. Znam ten szlak, ale w drugą stronę, bo kiedyś tędy zbiegałam i pamiętam, że to cholerstwo nie miało końca. Okazuje się, że nic się nie zmieniło w tej kwestii - idę, idę, a to cholerstwo nie ma końca. Turystów mało jeszcze, bo jest szósta rano i ogólnie panuje miły chłodek, chociaż słońce już świeci. Napieram, ile wlezie (za co pełna niewiedzy srogo niebawem zapłacę).




Po godzinie i 9 minutach osiągam szczyt Babiej po raz drugi. Tym razem widoki są za milion dolarów, ale jeśli mam nie zostać tu ze skręconą nogą, to czas analizować szczeliny między kamieniami na ścieżce a nie panoramę. No to dupę w troki i na dół. Phi, skoro 2x Babia zrobiłam w 4 godziny i został mi tylko jeden razik, to czeka mnie tu krótka piłka, a nie żaden hardcor. W całej swojej naiwności i ułańskiej fantazji nie słyszę, że obok rozlega się cichy chichot Diablaka. 

Krótka piłka? - mówi. Potrzymaj mi piwo, a ja Ci pokażę tę piłkę.   

Piekło po raz pierwszy, drugi, trzeci i pierdyliard ósmy 

Za Krowiarkami (gdzie nadal jestem trzecią kobitką) jest jeszcze nieźle, chociaż pod górkę, ale ścieżka prowadzi w cieniu i mam zapas wody. No dobra, dawać mi tu te chaszcze, górskie strumienie i hardcor. Sponiewierać się tu przyjechałam. 

Mówisz, masz! Zaczyna się grube podejście w słońcu na Policę, a za chwilę ścieżka zaczyna przypominać tor z lasem skoszonym jak po katastrofie lotniczej. Co chwilę zwalone drzewo, które trzeba obchodzić górą, dołem albo bokiem. Obchodzę ja, obchodzi jeszcze paru chłopaków. 


 Ogólnie tłumu na trasie już nie ma. Coraz cieplej, wody coraz mniej. Czuję jak stopniowo opuszczają mnie siły, a wraz z nimi pewność siebie i ułańska fantazja. No ale trzeba wieźć to trzecie miejsce do mety.  Na szczycie Policy siły mi cudem wracają i pędem puszczam się w dół, zadowolona, że mijam chłopów, co mniej przed chwilą wyprzedzili.  Ach co tam, że moje czwórki ulegają właśnie zniszczeniu, hajda i do przodu. YOLO! 

Na rozstaju dróg stoi chłopak i kontroluje, czy zawodnicy mają folie NRC (nie masz, kara czasowa). Obok niego leży na murku zawodnik, ewidentnie pokonany przez słońce i trasę. Ej ty, posuń się, ja też się położę - po raz pierwszy przychodzi mi do głowy ta myśl. Ale nie - przecież ja walczę, ja muszę napierać.  Biorę jeszcze wodę z przydrożnego potoku mając gdzieś, co w niej żyje, bo we flasku już pusto i zaczynam kolejne podejście. 

Brnę powoli, ale na dole wyciągu Mosorny Groń ma być mój mąż, więc to mi dodaje trochę energii. 

Oszukuję głowę: - To jeszcze do tamtego pieńka i usiądziesz. 

A przy pieńku: - Dobra stara, nie umierasz jeszcze, więc może do następnego pieńka. 

I tak to od pieńka do pieńka sunę w stronę Babiej Góry po raz trzeci. Na wypłaszczeniu słyszę nagle za sobą wyraźny stukot kijków, odwracam się i ..... badums.... morale, pewność siebie i wszystko co dobre obraca się w proch. Dogoniła mnie. Ta czwarta. 

Dziarsko idzie za mną, za dziarsko i już wiem, że raczej jej nie ucieknę. Shit! Jeszcze zbieram się w sobie, zbiegam najszybciej jak się da wzdłuż wyciągu, ale tam walę się na trawę wykończona. 

- Ej czwarta Cię goni. Woła jakiś chłopak. Nie oddawaj miejsca! 

- Żebyś ty chłopie wiedział, jak bym chciała go nie oddawać, ale właśnie siadły mi bateryjki.

Czuję taką niemoc, że mogę tylko odprowadzić wzrokiem koleżankę i za chwilę po zebraniu się z trawy zacząć oglądać jej plecy. Ech! Żal i złość na samą siebie. Że coś spieprzyłam. Za mało trenowałam. Za szybko zaczęłam. Za stara jestem. Próbuję mieć ją w zasięgu, ale zaczęło się podejście na Markowe Szczawiny i kolejne metry w górę wysysają ze mnie resztki sił. 

I wtedy pyk, naszą walkę o trzecie miejsce kończy sympatyczna blondyneczka cała w loczkach, która mija nas po prostu jak pendolino. Dziękuję, pozamiatane.  

Oto Ewa Siwoń - żywy trup, dyszący ciężko, wlecze się w stronę schroniska na Markowych Szczawinach. Jest mi nagle niedobrze, ale przecież jak pójdę wymiotować w krzaki, to zaraz będę już szósta a nie piąta, więc trzeba to przetrwać.  Doganiam jakiegoś kolesia i zagajam: 

- Ciężko, no nie? 

- Rzygać mi się chce - odpowiada blady. 

- Mi też - wołam prawie z radością, że są obok mnie towarzysze niedoli w równie czarnej dupie jak ja.  

Wreszcie widać dach schroniska na Markowych. Marzę tylko o tym, żeby się tam gdzieś położyć i już zostać, ale wytresowana głowa ultrasa decyduje za mnie i za moje nogi. I nie chodzi tu o odruch warunkowy ślinienia się na widok żarcia na punkcie, ale o myśl, że punkt, to jedyne miejsce, gdzie można zyskać przewagę, jeśli się tam spędzi jak najmniej czasu. 

Moja rywalka akurat wsuwa spokojnie ziemniaczka, więc ja tylko łapię colę z wodą, pomidora, arbuza, dowiązuję luźne buty i na chwiejnych nogach oddalam się w kierunku najgorszego podejścia na całej trasie. Perć Akademików. Skały, klamry, łańcuchy i pion.




I nie chodzi o te łańcuchy. Istotne jest to, że na odcinku 1,8 km trasa wznosi się o 500 m.  Już ledwo podnoszę nogi na tych cholernych schodach, ale idę. A za mną wyprzedzona przed chwilą czwarta. Kur..a, nie mam już siły walczyć o jakiekolwiek miejsce - wszystko mi jedno, która będę. Zatrzymuję się i mówię do niej, żeby sobie spokojnie szła, bo ja już umieram i gonić jej nie będę. I nie jest to kurtuazja, bo serio tak się czuję. 

Żeby sobie poprawić humor stwierdzam, że przed biegiem chciałam zrobić czas 13 godzin, a będzie poniżej 12. Krok za krokiem w stronę szczytu. Tak bardzo nie chcę już tego robić, ale Babia Góra przyciąga mnie jak wielki magnes. Wreszcie, YES!!!!! Staję po raz trzeci na szczycie i zostaje mi tylko zbieg do mety. Oczywiście włącza się euforia biegacza na finiszu i organizm sięga do ukrytych rezerw. Ostatnie 4,5 kilometra zbiegam ciurkiem bez przystanków i sama nie wierzę, że przed chwilą byłam zombie. Naprawdę niezbadane i kuriozalne jest to ludzkie ciało i głowa. Najlepszym dowodem na to jest też to, że patrzę na zegarek i martwię się, że miało być 60 kilometrów, a wyjdzie 59. Może dokręcić gdzieś wokół klombu? 




Wreszcie jest meta i teraz jestem znów w niebie. Wpadam biegiem, prosto w ramiona Wojtka, dostaję medal, walę się szczęśliwa na ziemię. Pies też szczęśliwy liże mnie po twarzy. Już nic nie muszę, jest pięknie. 3x Babia zrobiona. Piąta kobieta, druga w kategorii, czas 11:31. 


Stwierdzam, że takie ultramaratony są lepsze niż sesja z psychoterapeutą - w ciągu kilkunastu godzin jesteś w stanie bardziej poznać siebie niż podczas rocznej terapii. 

Zdjęcia: Magdalena Sedlak, InArt-Radosław Denisiuk, Idea Photography, Karolina Sarnowska, własne