wtorek, 16 lipca 2019

Mam pod górkę i biorę to na klatę czyli relacja z biegu Chojnik - Siedemdziesiątka z hakiem 2019


fot. https://www.facebook.com/PiotrDymusFotografia/

"Mam pod górkę" to hasło imprezy Chojnik Maraton. Można się tam sponiewierać w dowolnej skali, bo impreza ma dystans dla każdego biegającego wielbiciela gór - 29, 32, 46, 72 i 102 km. I jeszcze sztafetę 61 km.



Ja na poniewierkę wybrałam dystans zwany Siedemdziesiątką z hakiem, który miał sumę podejść 3400 m i przebiegał przez najpiękniejsze fragmenty Karkonoszy. Po to między innymi się tam zapisałam - żeby oglądać. Zimowy Ultramaraton Karkonoski sprzed 3 lat nie dał mi szans na podziwianie tych gór przez śnieg, mgłę i wiatr.
No ale lipiec to przecież idealna pora, żeby wreszcie napawać się widokami, no nie?
No chyba że jest mgła, deszcz i wiatr.

Prognozy na sobotę w różnych serwisach meteo były dość jednomyślne i stabilne - będzie lało. O dziwo podczas startu o 5 rano, niebo dawało nadzieję na piękny dzień. Warunki mieliśmy po prostu perfekcyjne do biegania, nie za ciepło, nie za zimno. Ruszyłam razem z koleżanką Moniką i już po niecałym kilometrze, powstał pierwszy zonk, bo część ludzi pobiegła w lewo, a reszta prosto. Nie do końca czytelna strzałka wprowadziła w błąd czołówkę biegu, a my, średniaki znaleźliśmy się nagle na czele stawki. Ty, nigdy jeszcze nie biegłem w ultra na 10 pozycji - śmiał się obok mnie jakiś gość. Oczywiście rącza czołówka szybko się pokapowała i w pocie czoła nadrobiła stratę.

Biegło mi się dobrze. Dość szybko minęły mnie dwie wyżyłowane dziewczyny i potem wokół zrobiło się dość pustawo. Chojnik 70 to kameralny bieg - wystartowało w nim w sumie 151 z zapisanych 190 osób, więc na tłum ciężko tam narzekać. I bardzo dobrze.

I wtedy zobaczyłam Piotra Dymusa - a on wyciągnął aparat :)

Pamiętałam jak Rob, który leciał Ultra Chojnik 102 km dwa lata temu, klął na czym świat stoi na tę trasę. Że kamienie, kamienie i schody. Nie kłamał. W życiu się tyle nie nalatałam po skale i kamieniach co podczas Chojnika. O ile na początku było super, bo cięliśmy pod górę i kamienie mi nie przeszkadzały, o tyle na zbiegu spod skały Słonecznik w stronę Pielgrzymów zrozumiałam, że buciki to ja mam trochę nie teges na to ultra. O 8 rano zaczęło padać po raz pierwszy i zrobiło się miejscami ślisko.

fot. BikeLIFE

Jak się okazuje, moje Cascadie Brooks niestety nie trzymają za dobrze na tym podłożu,  więc po kilku pół-piruetach, jednym podpartym upadku, paru zachwianiach i okrzyku jakiegoś gościa "O Jezu nie mogę na to patrzeć", leciałam już w dół na lekkim hamulcu mając w głowie, że nie mogę się skontuzjować, bo za 3 tygodnie Kornwalia. Ktoś mnie pocieszył po drodze, że tu to jest pikuś, bo jeszcze gorzej będzie na zbiegu do Kotła Łomniczki.

Nie znam dobrze Karkonoszy, więc nie wiedziałam tak do końca, gdzie ten Kocioł i po prostu biegłam na tyle szybko, na ile mogłam, żeby dotrzeć w dół w jednym kawałku. Tuż przed Odrodzeniem zerknęłam do tyłu, chociaż z reguły tego nie robię i ...masz babo placek - widzę, że mi siedzi na ogonie dziewczyna. Strasznie tak nie lubię, męczy mnie psychicznie ucieczka, a jak już widzę jednostkę mnie ścigającą, to mam ochotę stanąć i puścić ją przodem. Ale uparłam się i parłam.  Co ma być, to będzie.

Oczywiście było to, że na zbiegu, gdy zagadałam się na chwilę z biegnącym obok zawodnikiem, koleżanka zrównała się ze mną bez trudu. Coś zagadałam do niej, a ona odpowiedziała z dziwnym akcentem, że to jej pierwszy polski bieg. Okazało się że jest Polką, ale mieszka na stałe w RPA i że jej się tu strasznie podoba. Mójborze, i ja mam ją teraz wyprzedzić?! A gdzie tradycyjna polska gościnność? Leć dziewczyno, leć! Strata pozycji, ale chu* tam, welcome to Poland!

I tak bym nie wyprzedziła - poleciała z takim odrzutem na najbliższym podejściu, że prawie kurz z tych kamieni poszedł (Wyguglałam ją potem i okazało się, że to 16-ta kobieta Pucharu Świata w snowboard Slopestyle i triathlonistka startująca w Ironmanach. Okazało się też, że nie dotarła jednak do mety i zaliczyła DNF-a na Chojniku).

W każdym razie ja tymczasem napierałam w swoim tempie. Przejaśniło się i moje marzenia się spełniły - zobaczyłam wreszcie te góry, miejscami drapieżne i tajemnicze w zasłonie chmur i mgły.  A Schronisko Samotnia nad Małym Stawem była najpiękniejszym widokiem, jaki mogłam sobie wyobrazić. Natychmiast postanowiłam, że muszę tam niedługo wrócić, ale po to by pospacerować wzdłuż brzegu spokojnie i z godnością, a nie wywieszonym jęzorem.


oba zdjęcia -  https://www.facebook.com/BikeLife/

Kilometry mijały powoli, podejście do Domu Śląskiego było jak neverending story, ale napędzała mnie myśl, że na następnym punkcie odżywczym zrobię turbo-doładowanie coca-colą. A tu na 37 kilometrze psikus, coli znów nie ma, na żadnym punkcie jej nie ma i co zrobisz, jak nic nie zrobisz. Nalali mi izo do bidonu, zakręciłam się na pięcie i dzida dalej. Ja mówiłam, że droga w górę do Domu Śląskiego była neverending? Nie wiedziałam jeszcze, co mnie czeka na odcinku do Drogi Jubileuszowej. Niby byliśmy już za połówką biegu, niby miało być to ostatnie syte podejście, ale tak jak dało mi ono w kość, to zapamiętam długo. 

Przede wszystkim zaczęło lać, a im wyżej byliśmy tym bardziej padało i tym zimniej się robiło. Gołe nogi, bo postanowiłam zadać szyku w spódniczce zmarzły, ręce też. Założyłam kurtkę, mokre kosmyki włosów wpadały mi do oczu i wkurwiały, w butach chlupało, ale postanowiłam nie marudzić. Mam pod górkę, ale biorę to na klatę. To taki test. Muszę się sprawdzić w ciężkich warunkach, gdy jest zimno, pada i trzeba się do tego zaadaptować. A może w Kornwalii będzie też tak padać?
Adaptowałam się więc dzielnie, ale zmęczona już byłam okrutnie. Za mną, przede mną żadnej laski, sami zmęczeni równie jak ja faceci. Może zwolnić, przystanąć? Nie, trzeba cisnąć, miejmy to z głowy ASAP. 

No i wreszcie dotarliśmy na tę cholerną Drogę Jubileuszową. Cholerną, bo prowadzącą... surprise, surprise bo mokrych i śliskich kamieniach. I znów koncentracja 100% na każdym kroku, chociaż lżej, bo płasko, w dół albo lekko pod górę. 

fot. https://www.facebook.com/BikeLife/
Im bliżej byłam zbiegu na Przełęcz Karkonoską, tym bardziej plątały mi się nogi. Potykałam się, zaczepiałam, ale wola walki była nadal duża, a zadanie jeszcze nie wykonane. Chciałam mieć tempo poniżej 9 min/km z całości. Taki plan. 

Mała katastrofa nastąpiła gdzieś około 45 kilometra, kiedy noga wpadła mi w dziurę między kamieniami razem z kijkiem i jednak solidnie wyrżnęłam, a wyszarpnięty z dziury energicznie kijek przeszedł w stan smutnego zwisu. Górny segment się otworzył, a schowana w nim blaszka wypadła i wygięła i teraz ani nie dało się nim podeprzeć ani go złożyć. Na domiar złego, kiedy jeszcze tam stałam próbując jakoś go naprawić  nagle ni stąd ni zowąd wyprzedziła mnie kolejna dziewczyna z 70-tki. Ech! Chlip! Ale pozbierałam się szybko do kupy i ze smętnie dyndającym jednym kijkiem pobiegłam dalej w deszczu, bez nadziei że ją dogonię, ale z nadzieją, że już żadna inna mnie nie łyknie.

Ultra jest.... zmokłą kurą

Oczy zalśniły mi z radości, gdy tuż za punktem odżywczym przy Odrodzeniu zobaczyłam piękny równy zbieg. Wreszcie, nie ma kamorów! Nie wiedziałam jeszcze, jaki prezent funduję moim mięśniom czworogłowym. Zbieg miał 7 kilometrów w tym chyba z 5 po asfalcie. Szybko przestało mi się podobać. Pojawili się zawodnicy z krótszych dystansów, przez chwilę było kolorowo i tłoczno na drodze, a potem nastała wielka cisza....

Ja, las, droga, las.....ja.  To był prawdziwy test charakteru.
Bo tak - lecisz do mety, niby już do niej tylko 10 kilometrów, ale nogi sponiewierane po 60-ciu. Nikogo nie gonię, przed nikim nie uciekam. Tak bardzo chciałam zwolnić. Co mi szkodzi? Jakie to ma znaczenie czy będę ósma czy dziewiąta? 
Ostatecznie postanowiłam zrobić parę razy marszobieg, bo już zamordowane na zbiegu czwórki nie chciały mnie słuchać. Liczyłam do 200 a nawet 300 na lewą nogę biegnąc i potem do 50 maszerując. Kilka takich spacerków trochę mnie odbudowało, nadal żadna dziewczyna mnie nie dogoniła i teraz już tylko patrzyłam na tempo (że tak fajnie rośnie po tym spadku na długaśnych podejściach) i czekałam z lekką obawą na legendarne schody na Zamek Chojnik. 
Schody okazały się w sumie niestraszne, a w każdym razie o wiele bardziej lajtowe, niż się spodziewałam. Gorsze było zbieganie w dół z Zamku znów po kamieniach, ale dochodzące już dźwięki z mety wabiły mnie jak syrena skołowanego rybaka. Na płaskim zapomniałam oczywiście o zmęczeniu i na miarę swoich możliwości pognałam w stronę bramy.

Co za ulga, co za radość! I jeszcze przy mecie 7 pompek na cześć Smashing Pąpkins na trzymającej mnie adrenalinie.
fot. Mari Wieczorek
Czas 10 godzin i 23 minuty i ostatecznie 7-me miejsce wśród kobiet, a 30-te w open w pełni mnie satysfakcjonowało na tej trasie, a przede wszystkim cieszyłam się, że wytrzymałam to psychicznie. Że się nie poddałam, że walczyłam na tyle, na ile mogłam. Te co były szybsze ode mnie, po prostu były szybsze. Ale ja zrobiłam wszystko na co tego dnia było mnie stać nie marnując po drodze ani minuty.   

Boli mnie teraz naciągnięte kolano, DOMS-y w czwórkach takie, jak mnie tam kto obił bejsbolem, ale głowa dostała sygnał, że wiele zniesie. A jak głowa zniesie to i ciało nadąży. 

A w te Karkonosze muszę wrócić - na prognozę. Usiąść pod Samotnią, patrzeć na taflę stawu i wcisnąć pauzę, której podczas zawodów nigdy nie wciskam. 


fot. ze strony http://poszlaku.pl/samotnia/

5 komentarzy:

  1. Ależ ładnie napisane! Gratuluję Ava, tej walki ze sobą, bo pokus, by zwolnić to zawsze jest wiele.. ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj Krasus, komcio w blogu :) Aż mi się łezka w oku zakręciła na myśl o starych dobrych czasach, gdy tylko tu się dostawało komentarze. Dzięki za miłe słowa. Satysfakcja na mecie po przełamaniu własnych słabości była naprawdę wielka i smakowała prawie tak dobrze jak Gleba (chmielowy napój wręczany na mecie przez organizatora razem z medalem)

      Usuń
  2. Gratuluję dotarcia szczęśliwie do mety (bez kontuzji) i ciekawej opowieści. Kiedyś z bratem przeszliśmy Karkonosze od Chojnika przez Szrenicę, Śnieżkę do Karpacza. Góry to przepiękne i warto tam wracać i podziwiać piękno natury. Czekam niecierpliwie na opowieści z Kornwalii. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki, obyło się bez kontuzji, natomiast zakwasy czwórkach były takie że hoho :) dawno takich nie miałam. Karkonosze są piękne, na pewno tam wrócę kiedyś, a póki co nowe, nieznane miejsca czyli to co kocham najbardziej. Pozdrawiam !

      Usuń
  3. Bardzo ciekawy artykuł. Gratuluję tak pasjonującej wyprawy, aż samemu chce się ubrać buty i wyjść :-D

    OdpowiedzUsuń