wtorek, 28 maja 2019

Ptak wpadł w krzak czyli Kierat 2019


Kierat..... kto o nim nie słyszał. Słyszałam i ja, ale jako kolekcjonerka mitycznych punktów itra do UTMB, nie byłam zainteresowana tym Kieratem za bardzo.
Bo punktów na Szamoniks tam nie dają,
Bo na orientację, to się zgubię,
Bo napisane że "maraton pieszy", to już sama nie wiem, czy to się biegnie czy idzie.

A jednak właśnie pobiegłam Kierat. Tak trochę spontanicznie. I wrócę tam, bo to było jedno z piękniejszych i mocniejszych moich ultra-doznań do tej pory.

A dlaczego spontanicznie?
Już dawno zaplanowałam, że pod koniec maja będę biegać w Beskidzie Wyspowym. Nie wiedziałam wtedy, że 3-dniowa etapówka Ultra Trail Małopolska na którą się zapisałam, zostanie odwołana. Jak to odwołana? Tak to, że chętne na nią były 3 osoby, w tym ja - jedyna babka.Nawet gdyby nie odwołali, to ja sama bym się z tego odwołała, chociaż, hehe, gwarantowane miejsce na podium w open K było kuszące. Pierwsza w UTM.... jak to brzmi. Pierwsza na jedną startującą.

No więc wracając do adremu zrobił mi się wakat w majowych weekendach. Na Kierat jechała już po raz drugi Kasia - moja dobra koleżanka biegowa, więc spontanicznie podjęłam decyzję, że wchodzę w to i pobiegnę z nią. Mając na koncie takie dzikie wyrypy na orientację jak dwukrotny start w Wesolino pod Warszawą (trasa 4,5 km) i ostatnio w Szybkim Mózgu UNTS (miejska trasa "Odważni" 2,6 km) uznałam, że z taką bazą spoko mogę ruszać na 100-kilometrowe BnO. Racjonalne i logiczne, czyż nie?

***
Co zapamiętałam z Kieratu?

Powiem szczerze że te 105 km, które zrobiłyśmy, jawią mi się teraz jako rozsypane puzzle. Błoto w piętnastu odmianach, mokre łąki w słońcu, omszałe głazy wzdłuż potoku w nocy, krzaki (nigdy tyle razy nie dostałam po gębie gałęziami w ciągu jednej doby) ogniska na punktach, ludzie to grupujący się w stada, to rozdzielający na pary czy wręcz jednostki. Nawet małe halunki pod koniec biegu, typu obcięta ręka na skraju drogi. Nieustanny ruch i zmiany i moje pierwsze ultra bez taśm znakujących.

Na Kieracie kolejka do biura zawodów stoi długo przed jego otwarciem. Bo dają mapy. I jest kilka godzin na wymyślenie trasy. Zgarnęłyśmy więc z Kaśką mapy i buch do pizzerii, żeby nie marnować czasu. Carbo-loading-orienteering.  W jednym ręku capricciosa w drugim flamaster, do pomocy  mapa online i kminimy, którędy biec. Ja z lekkim przerażeniem widzę, że zrobili punkt na Wielkiej Prehybie. Znam te podejścia ze Szczawnickich Biegów Górskich i wiem, że dają w kość. Ale ogólnie w pizerii planowanie trasy wydało się nam dość proste szczególnie, że postanowiłyśmy wykorzystać biegową siłę i polecieć trochę asfaltami, żeby tam nadrabiać tempo. Ma się biegowe udko, to się z niego korzysta.

Bo plan był taki, żeby pobiec Kierat w 20 godzin.  Kaśka chciała poprawić zeszłoroczny czas 24h, a ja nie miałam nic przeciwko ostremu napieraniu. Może to się kłóci z piękną ideą maratonu pieszego, może też ideą delektowania się widokami w górach, ale obie podeszłyśmy do wyzwania na sportowo. Są zawody, jest rywalizacja, damy z siebie wszystko.


Nasz wesoły team przed startem - to zdjęcie zrobione specjalnie dla naszej trenerki core. fot. Arek Popławski

Dwie nieopierzone zawodniczki na 100-kilometrowym BnO w 20 godzin? Szaleństwo, szczególnie biorąc pod uwagę, że Małopolska była podtopiona po ostatnich deszczach, a błoto na szlakach zapowiadało się iście łemkowskie.W tym szaleństwie była jednak metoda. Nasza polegała na tym żeby biec, ile wlezie.

Więc biegłyśmy. Wszystko co w dół i płaskie, a i pod lekką górkę często też.
Nie rozsiadałyśmy się też na punktach, bo nie było po co. Na 5, 8 i 11 dawali wodę, a na 8 dodatkowo zupę i ciepłe picie, więc schronisko na Prehybie, na naszym 50-tym kilometrze, to był jedyny punkt gdzie odpoczęłam jedząc o 4 rano żurek (w którym pracowicie omijałam kiełbasę). A tak to piku piku na każdym PK, jak mówi nasza koleżanka Ren, i myk w las szukać następnego.

Na czwartym punkcie powiedzieli nam że jesteśmy 180-te. Na dziewiątym byłyśmy już chyba setne. Galop, który urządziłyśmy sobie ze szczytu Prehyby musiał przynieść taki efekt. Wyprzedziłyśmy tam mnóstwo osób, biegnąc po tych błotnisto-kamienistych ścieżkach na złamanie karku. A błoto było srogie tego roku. Jak z najlepszych edycji ŁUT.
W pewnym momencie przed nami pojawił się długi tramwaj ludzki, a w nim niespodzianka - 2 facetów i 4 dziewczyny. Ciągle nie wiedziałyśmy, ile kobiet jest przed nami, ale tu szykowała się zwyżka w klasyfikacji o cztery oczka w ciągu minuty!
Nie ciesz się jeszcze Kaśka - powiedziałam, gdy je minęłyśmy. Już nie raz wyprzedzały mnie na zawodach laski tuż przed metą.

Dodało nam to jednak pary w nogach i od tamtego miejsca ciągle starałyśmy się ostro napierać. W końcu na 13-tym PK dogoniła nas inna, a przez nasz błąd nawigacyjny, szybciutko wyprzedziła, ale przed tramwajem uciekłyśmy.

fot. ze strony maratonkierat.pl

A co z trasą? Czy byłyśmy blisko optymalnej? Teraz po biegu, gdy wzorcową opublikowali na stronie Kieratu, widzę, że w dużej części tak, ale też nasz realny przebieg trochę różnił się od zaplanowanego. Po tym jak samotnie odbiłyśmy na asfalt dokładając sobie ze 2 km i ileś set metrów w pionie przed czwartym PK, później już uważniej patrzyłyśmy, co robią inni zawodnicy. Jeśli tacy, co nam wyglądali na stare wygi BnO skręcali z drogi, my też modyfikowałyśmy naszą wstępną marszrutę udając się sru na przełaj w głęboki las za nimi. O ile w paru miejscach asfalt nie był głupim pomysłem, to jednak na Kieracie kluczem do sukcesu i w sumie esencją tego biegu jest  jednak znalezienie najkrótszych dróg między punktami i ostre napieranie nimi, bez zważania na "utrudnienia przyrodnicze". Tak naprawdę takie właśnie poruszanie się jest najfajniejsze, bo najciekawsze.

W naszym przypadku ciekawy jednak był też jeden wymyślony samodzielnie odcinek asfalt + teren przed PK4. Leciałyśmy sobie samotnie i w dobrym tempie drogą przez Roztokę mając po prawej dużą górę, na szczycie której był punkt i której granią zapewne szło w jego kierunku 90% osób. 
Ale muszą tam się grzebać w błocie - współczułyśmy im głośno. 
Wiadomo było jednak, że w końcu i my musimy zejść z drogi i wbić się w ten cholerny pion i to bez żadnej ścieżki. Po prostu diretissima -  czyli walimy do PK najkrótszą drogą. Akurat zrobiło się ciemno, więc zwalone drzewa, strumień płynący szeroko zboczem, błoto i chaszcze ginęły trochę w mroku, ale szłyśmy przez to wszystko dziarsko do góry z naszymi czołówkami otrzymując raz po razie z liścia w twarz i to dosłownie. Pewnie za dnia bym się zdziwiła, że tamtędy da się w ogóle przejść, ale wtedy nagle z krzaków wyskoczyłyśmy energicznie prosto na punkt.



Kiedy nastał dzień, po całej nocy tej błotnej grzebaniny objawił się nam inny Kierat. Nigdy nie zapomnę biegu polanami szczytowymi, gdzie po lewej stronie w porannych niskich mgłach wyłaniały się  zielone szczyty, a na horyzoncie tło robiły im absolutnie majestatyczne, oświetlone złotem poranka Tatry. Ciary!

Zrobiło się też jednak bardzo gorąco. Słupek rtęci poszedł w górę jak dziki, fundując nam w Beskidzie Wyspowym klimat subtropikalny, dzięki podeszczowej wilgotności. Było więc pięknie, ale i okrutnie.
fot. Arek Popławski
fot. Arek Popławski

Drogi pod górę w pełnym słońcu to były momenty, gdy traciłyśmy wiarę, że zmieścimy się w zakładanym czasie, bo człowiek szedł, a kilometry nie mijały. Jakby w miejscu kręcił. Nogi miałyśmy już ołowiane, a przy tym całe mokre. Mimo posmarowania stóp second skinem czułam, że nie jest im tam za dobrze w tych skarpetkach. Raz wyżymałam skarpety na punkcie i tak też miałam zrobić po przejściu przez rzeczkę do połowy łydki, ale potem to już było mi szkoda czasu na takie pierdoły.  Błąd, bo końcowe 5 km po asfalcie z odparzonymi nogami było cholernie bolesne.

Za 12-tym punktem w nasze serca znów wkradło się zwątpienie - niby do mety już blisko, ale miotanie się w poszukiwaniu ścieżek nieźle nas spowalniało. Czy damy radę te 20 godzin? Ile jeszcze błędów nawigacyjnych zrobimy? Słuchaj, nadrobimy biegiem na końcówce - mówiła Kasia. Tylko czy będę w stanie tam biec. Bolała mnie prawa stopa, zaczęło odzywać się pasmo (u Kasi też), a nawet biodro. Jednak, jeśli czegoś bardzo chcesz.....


Ostatnie 30 km trasy to był klasyczny bieg głową. Tak ciężko jest przechodzić z marszu do biegu po 15 godzinach w trasie, ale mimo to zgodnie brałyśmy kijki w jedną rękę i truchtałyśmy. Żadnego uskarżania się, że dość, żadnego "słuchaj, nie dam rady" - idealnie zgrany zespół.

PK13. fot. Arek Popławski

Ostatni punkt na trasie przed metą był jak nagroda. Stamtąd do szkoły w Słopnicach prowadziła już tylko droga w dół przez las (na siagę) a potem 5 km asfaltu. Dołączył tam do nas Piotrek z Wrocławia i razem postanowiliśmy zrobić ten finisz. 20 godzin mieliśmy w kieszeni, ale ambitnie chcieliśmy z tego jak najwięcej urwać. Nie wierzyłam wcześniej, że zmuszę się na tym asfalcie do biegu, bo mokre odparzone stopy dawały mi popalić, ale w trójkę jakoś się wzajemnie do niego mobilizowaliśmy, chociaż droga ciągnęła się jak smród po gaciach.  

Przypomniałam sobie wtedy swój kryzys na ultra w Innsbrucku. Jaka wściekła i zrezygnowana byłam pod koniec biegu. Nie wolno dać się omotać takim myślom. Po 100 kilometrach już prawie nie masz energii od samego wysiłku fizycznego, a jojczenie i użalanie się nad sobą dodatkowo wysysa z ciebie wszystkie siły i wlewa zamiast tego rezygnację. Trzeba oswoić ból i nie myśleć o nim. Wtedy się uda.


No i w końcu udało się. Metę powitałam jak ziemię obiecaną. Nie tylko złamałyśmy 20 godzin ale wykręciłyśmy czas 19 h 36 min meldując się na mecie na 7-mej pozycji ex equo wśród kobiet. Udało nam się też wskoczyć na końcówkę pierwszej setki w open. Do optymalnej 100-kilometrowej trasy dorzuciłyśmy swoje bonusowe 5 km, a pionów wyszło nam 4378 m versus wzorcowe równe 4.000 (chociaż mój garmin 910 pokazał jakieś absurdalne 5300 m). 


To była wspaniała przygoda pod każdym względem.
Jak już pisałam, Kierat to inny rodzaj upodlenia, inny rodzaj przyjemności i w ogóle wszystko inne. Miałam dobry dzień do biegu i wspaniałą partnerkę i w tym tkwiła zapewne nasza siła. Za rok chcę znowu i wcale się nie dziwię teraz ludziom, którzy mają wpisany Kierat na stałe do kalendarza i startowali tam już kilkanaście razy. To wciąga i uzależnia. Wpadłam w to jak śliwka w kompot, a właściwie to ptak wpadł w krzak. 



A tutaj ciekawa relacja z Kieratu drugiej połowy naszego teamu czyli Kasi. Więcej konkretów i bardziej chronologicznie. Polecam: RELACJA KASI









4 komentarze:

  1. Fajnie się czyta. Zwłaszcza, że przypomina mi się przygoda z Kieratem z zeszłego roku - odczucia miałem bardzo podobne, tylko błota mniej. Gratulacje, piękny wynik! My dodaliśmy 10km ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Koleżanka weteranka Kieratu spytała mnie, czy dołączam do kieratowej rodziny. Jestem zdecydowana dołączyć - to naprawdę wyjątkowa impreza :)

      Usuń
  2. Bardzo fajnie napisane. Coś faktycznie jest w Kieracie, że jedziesz raz żeby zaliczyć, a po przekroczeniu mety już wiesz, że zagościły na stałe w kalendarzu. Gratulacje wyniku,debiut kosmiczny!

    OdpowiedzUsuń