czwartek, 26 kwietnia 2018

Dziki Groń 64 km czyli kotlet po pienińsku (mocno zgrillowany)

fot.: Karolina Krawczyk (https://www.facebook.com/KarolinaKrawczykFotografia)


  • Na Dzwonkówkę? - Proszę bardzo, jedyne 550 m w górę na dystansie 8 km, a potem hyc jeszcze 300m wspinania i już jesteśmy na Wielkiej Przehybie. Ale to na świeżaczka przecież, zaraz po starcie.
  • A co to tam majaczy? Szczyt Niemcowej? Pędzikiem mili Państwo - na sześciu kilometrach tylko 613 m w górę do zrobienia, co to dla Was, to przecież nawet nie połowa biegu. 
  • O! Eliaszówka, no kawał górki! Tu podobnie, 580 m w pionie na dystansie 6 km. Że ile, kurwunia, znowu?! 

No więc, ten tego, kto biegał w Szczawnicy, ten biegał. 
A reszta na znacznej części trasy uprawiała w pocie czoła trekking, z naciskiem na "w pocie czoła". 

Wiedziałam, że to nie będzie bułka z masłem, jednak nie uwzględniłam w moim planie, że zostanę na Dzikim Groniu zgrillowana na kotlet po pienińsku, że wykończy mnie to bardziej niż 120-tka Lavaredo w Dolomitach. No ale od kiedy to w kwietniu słupki rtęci ocierają się o 30 na plusie?

Od dziś więc moje nowe przykazanie biegowe brzmi - z szacunkiem, pokorą i pełnym bukłakiem do biegu, jeśli temperatura przekracza 25 stopni

[rzut oka wstecz]
A w Szczawnicy to ja proszę Państwa już bywałam. Najpierw na licealnej wycieczce, gdzie moja klasa II b upiła się nie wiedzieć czemu likierem jajecznym w szczawnickim barze, a potem, w 2015, już jako biegaczka, na Wielkiej Prehybie (relacja: TUTAJ). Ostatnio zaś testowałam trasy Pasma Radziejowej na Zimowej Triadzie w warunkach pełnego zaśnieżenia.

Wiedziałam więc, że Dziki Groń będzie bolał, bo Beskid Sądecki i Pieniny to nie łagodne pagóry. To zbiegi po kamieniach, dzikie ścieżki ze zwalonymi w poprzek drzewami i syte strome podejścia. Dziki ma tych podejść w bród  - o trzech grubych wspomniałam powyżej. Oprócz tych konkretów, jest jednak jeszcze ostatnie naście kilometrów trasy. No nie jest to bynajmniej radosny zbieg do mety, tylko festiwal małych wkur...jących górek. Takie pioniki-skurczybyki, jeden po drugim, które testują naszą wytrzymałość prawie do końca. Ja jednak tego z Prehyby dokładnie nie pamiętałam.




Tak więc, gdy zaopatrzona w litr wody, kijki i werwę ruszałam o 7 rano na trasę, miałam w  głowie plan, żeby pojawić się na mecie za 9 godzin, co oznaczało trzymanie średniego tempa w okolicach 8 min/km. Do godziny 10 rano jakoś szło, co wytraciłam na wdrapywaniu się na Przehybę, odrobiłam na zbiegu do Rytra. Tempo w miarę się zgadzało, poranek owiewał ożywczo me kończyny, więc dziarsko napierałam. Nawet wyprzedziłam trzy zawodniczki. 

fot. Jacek Deneka (https://www.facebook.com/UltraaaLovers/)

Ale w miarę mojego zbliżania się do Niemcowej, a słońca do zenitu, dziarskość wyparowywała. Już na 35-tym było źle, a parę kilometrów dalej, pod Eliaszówką, zadałam sobie pytanie, czy to ja dałam ciała treningowo, że jestem już taka sponiewierana, czy jednak pogoda rozdaje tu karty. Patrząc po współtowarzyszach Dzikiego Gronia idących obok, doszłam do wniosku, że Beskid Sądecki właśnie łoi tyłki nam wszystkim. Upał w połączeniu z ilością metrów w górę i w dół (+3100/-3100) uczynił z Dzikiego jedno z najtrudniejszych ultra w mojej kolekcji. Ale żeby nie było - również najpiękniejszych (ten bajeczny widok na Tatry, te dzikie, wąskie ścieżki). I oczywiście planowany przed startem wynik mogłam sobie wsadzić głęboko w...plecak.

Oprócz zwykłego zmęczenia na zbiegach pojawiał się też u mnie niestety dziwny ból pleców, a dodatkowo mocna kolka. Naprawdę niełatwo mnie złamać, ale w tych okolicznościach przyrody zakradła się do mojej głowy myśl, żeby może rzucić to w cholerę i skończyć po 44 km w Bacówce na Obidzy. 

No ale zaraz, DNF na życzenie? 
A hart ducha? 
A punkty ITRA? Te złote kajdanki, które są furtką do ogrodu ultrasowych uciech (i mąk). Ogrodu, w którym rozciągają się alpejskie pasma, Chamonix, Grand Col Ferret i inne cuda Ju-Ti-Em-Bi. Żeby tam wstąpić, trzeba orać i zbierać te punkty, proste! No więc DNF odpada. No to może wycieczka pod limit. Chciałam w dziewięć, zrobię w 13, ale zrobię. Tak sobie myślałam przed Obidzą. 

Jednak w Bacówce na punkcie żywieniowym pobrałam dwie pomarańczki, butelkę mieszanki cola + woda i nowe życie. Może to mąż i pies, którzy tam dla mnie dotarli, a może chwila oddechu na krześle mi pomogła, grunt, że myśl o spacerze do mety przez kolejne 7 godzin wydała mi się stosunkowo głupią. Zebrałam więc tyłek w troki, gotowa dalej biec, gdy tylko będzie do tego okazja (czytaj: płasko, w dół, lub bardzo malutko pod górkę). W końcu w lipcu na Lofotach będę miała przez 5 dni pod rząd taką zabawę górską i to z plecakiem 6,5 kg, więc trzeba się hartować.  

Pyk, pyk, pyk, pyk - moje kijki miarowo dziabały teren. O, widzę napęd 4 na 4 - powiedział z rozbawieniem, a może drwiną, ktoś za moimi plecami. Wrrr! To niewysoki, chudy ultras z brodą drwala, z którą wyglądał trochę jak Koszałek-Opałek. Ile miał lat, nie wiem, może był z M-50, ale po jej zgoleniu równie dobrze mógł się okazać ścigantem z M-30. Nieważne, grunt, że minął mnie oddalając się świeżutkim krokiem pod górę, a ja zostałam ze swoim pyk, pyk. 

fot. Magdalena Bogdan (https://www.facebook.com/fotografiabezmiary/)

Wezbrała jednak we mnie wtedy sportowa złość. Okej, nie będzie 9 godzin, ale 10 złamię, słowo! Biegłam więc ile sił w nogach, podchodziłam bez marudzenia i gapiłam się na ten piękny Beskid Sądecki, a potem Pieniny. Udało mi się nawet wskoczyć przed obiektyw Jacka Deneki z Ultralovers, więc prędziutko wyprodukowałam uśmiech i nadałam na chwilę sylwetce pozorów rączej gazeli, żeby jakoś to wyszło na zdjęciu (aż się boję, co tak naprawdę na nim zobaczę i obstawiam że zamiast gazeli będzie jakaś mućka).

Nawet nie wzruszyła mnie już Wysoka, pod którą wchodzi się prawie na czworaka. I tylko łzy ostatecznej desperacji i wkurwienia zakręciły mi się w oczach, gdy stanęłam pod Szafranówką. Miły pan strażak kierujący biegaczy odpowiedział na moje pytanie, że TAK, to już ostatnia górka przed metą, ale na serio jechałam już wtedy na oparach. Za to płynący w dół błotem wąwóz przed metą nie zrobił na mnie wrażenia. Rozchlapując na boki breję leciałam, patrząc na upływający czas i marzyłam o mostku w Szczawnicy. Jeszcze tylko chodnik wzdłuż Grajcarka. 


Na finisz mąż wcisnął mi do ręki smycz, na końcu której podskakiwał radośnie mój ukochany, stęskniony pieseł, więc po 9 godzinach i 38 minutach dobiłam do mety z uśmiechem. Dobiłam i padłam.



Żałuję, ale absolutnie nie miałam siły, żeby zrobić chociaż jedną, jedniutką pĄpkinsową pompkę. Dziki Groń dał mi wiele, ale zabrał wszystko, całą moc, którą miałam. I chociaż było mi słabo ze zmęczenia, w sercu była radość, że właśnie tak to się odbyło. Że chociaż zgrillowana i wymięta, to zawalczyłam i oto jestem, cała w pocie czoła.   


Czas: 9:38 
Tempo średnie: 9:01 min/km
12 miejsce open K 
3 miejsce w K-40

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz