Nic z tych rzeczy :)
W sobotę 13 marca Karkonosze skryło się we mgle. Mimo to, każdy moment trasy, każdy jej fragment chłonęłam i czułam się jej częścią. Tak w ogóle, to co ja plotę - widziałam piękno Karkonoszy - śnieżno-lodowe, hipnotyzujące. Te góry wessały mnie razem z 300 innymi zawodnikami i wystawiły na próbę charakteru. No dobra, kolan i charakteru.
Ale po kolei...
Do głowy by mi przy zapisach nie przyszło, że Zimowy Ultramaraton Karkonoski (ZUK) zostanie w mojej pamięci jako bieg unikalny, najcięższy ze wszystkich dotychczasowych, ale też tak ogromnie dodający wiary w siebie i w innych ludzi. Stworzony przez ludzi z pasją, jako uhonorowanie Tomka Kowalskiego, niesamowitego gościa, podróżnika, wspinacza, biegacza, który robił szalone rzeczy, czerpał z życia garściami, ale wszystko nagle skończyło się tragedią podczas zejścia z ośmiotysięcznika Broad Peak. Na odprawie technicznej, organizatorki Agnieszka i Ania ostrzegły nas, że warunki są w tym roku ekstremalne (również na zbiegach), ale że to jest wreszcie taki zimowy ultramaraton, jaki sobie wymarzyły.
Dla mnie to był debiut w ZUK-u. Z biegów zimowych miałam za sobą tylko 21 km w Icebug Winter Trail. Nerw więc brał. Co tu założyć? Co zabrać ze sobą? Czy nie zmarznę, czy się nie spocę? Obie z Alą trzęsłyśmy portkami przed startem. W autobusie, który wiózł nas przed 7 rano w sobotę na Polanę Jakuszycką każdy niby żartował, ale w oczach widać było napięcie.
- To co dziewczyny, jaki czas planujecie? - zagadnął Błażej.
- No fajnie by było się zmieścić w 8 godzinach.
He,he - fajnie by było, ale tegoroczny ZUK rozdał karty za mnie i plany mogłam sobie schować do plecaka razem z batonami. Góry to góry.
5,4,3,2,1 start!
Kolorowy wąż ruszył przez las z Polany Jakuszyckiej, a ja w nim, gdzieś w ogonie bo na starcie stanęłam za daleko. Liczyłam na parę kilometrów biegu, ale już po trzech weszliśmy do rynny śnieżnej na 2 stopy szerokiej i zaczął się marsz. I trwał, i trwał... O co tu chodzi? Nie było jak komfortowo wyprzedzać, a skakać w śniegu po uda mi się nie chciało, bo oczywiście na początku człowiek pragnie oszczędzać siły. Nagle zobaczyłam że idę w 10-osobowym "tramwaju", przed którym jest długa długa przerwa. Masakra! Kiedy prowadzący zszedł na bok, trochę przyspieszyliśmy, ale to nadal był nordic walking na lekkim wznoszeniu. Trochę podbiegu, potem znów marsz. Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że to będzie bardzo długi dzień w górach.
Wraz ze wzrostem wysokości czułam, że moje lewe oko przestaje działać, a w policzek wbijają się szpileczki. Każdy z nas tak miał - lewostronna szadź na twarzy, a na rzęsach bryłki lodu.
Pierwszy punkt żywieniowy na Hali Szrenickiej (8-my kilometr) świadomie pominęłam. Dogonił mnie Bartek i od tej pory tasowaliśmy się aż do mety - raz on, raz ja z przodu. Wbrew oczekiwaniom szlak nie był ubity przez szybszych zawodników. Raczej były to skotłowane buły kopnego śniegu wymagające 100-procentowej koncentracji przy każdym kroku. Na zbiegu to samo. Skipami przez śnieg w dół. Nie miałam kompletnie pojęcia, gdzie jestem, mijałam tylko po drodze malowniczo obrośnięte lodem i śniegiem słupy, głazy, a czasem zza chmur na chwilkę przebijało się słońce potęgując magiczne piękno tej lodowej krainy. Szłam dziarsko pracując kijkami i tylko miałam czasem takie głupie poczucie, że to nie o to chodzi. Że przyjechałam tu biegać po górach, a nie na ultra-nordic walking. Na szczęście wokół mnie wszyscy robili to samo.
No więc idę sobie. Każde 100 metrów szlaku, gdzie pod stopą jest "twardo" to zbawienie. A zbieg chyba do Odrodzenia (sorry, mieszają mi się odcinki i kilometry) to prawdziwy luksus. Kolejny punkt żywieniowy - tym razem w Odrodzeniu, też mijam. Zapas jedzenia i picia mam na plecach, rurka dzięki patentowi z otuliną z Castoramy nie zamarzła, ciepło mi, więc po co stawać? Czas leci, a tempo dołujące. Zachodzę cały czas w głowę jak oni - ci z czołówki - to biegli w śniegu po kolana?
Głowo nie siadaj!
Odcinek od 21 do 27 kilometra to ciężki test dla głowy. 6 kilometrów monotonnej drogi do Domu Śląskiego. Trochę pod górę, trochę płaska, ale ryjąca beret gorzej niż najstromsze podejście. Idę - przede mną ginące w mgle plecy, z lewej biało, z prawej biało.
Nogi mielą śnieg i grzęzną w rynnie, czasem wpadam po kolano w dziurę w śniegu, patrzę tylko, gdzie są ślady poprzednika i staram się tam stawiać stopy. Przepuszczam szybszych.
Mijamy grupę wesołych turystów. "Jeszcze tylko 3 km do Słoneczników tak będziecie mieli, a potem już bardziej ubite" - rzucają psychiczną kotwicę.
Nie znam Karkonoszy, więc brnę dalej wyginając sobie kostki, a wyobraźnia podsuwa mi wizje wyrastających przy trasie żółtych jak słońce gigantycznych słoneczników. Słońce gdzie jesteś? Patrzenie na zegarek tylko dobija. Jeszcze nigdy nie zrobiłam 26 kilometrów w 5 godzin. Minuty uciekają, a metry sączą się jak w laboratorium. I nie daję rady podbiec. Mogę się tylko powoli przesuwać się w stronę ciepłej pomidorowej zupy, która na nas podobno czeka w Domu Śląskim. Przesuwam się. Liczę do 100. Jak doliczę, to spojrzę na zegarek. Przy stu jestem jakieś 200 metrów dalej niż byłam. Bez sensu. Trzeba liczyć do tysiąca i dopiero spojrzeć. Nagle z mgły i zawiei wyłania się upragniony pomarańczowy budynek Domu Śląskiego!
Miałam nie siadać, ale siadam, pochłaniam zupę, jakieś herbatniki, wokół mnie oblodzeni, uśmiechnięci ludzie. Wyciągam gogle, napycham się jeszcze czekoladą, wafelkami i biorę jednego banana do plecaka. Drugiego mam na ustach. Czas na "atak szczytowy".
Atak szczytowy i atak w dół
Zakosami wzdłuż barierek z łańcuchów gramolę się pod górę, szczęśliwa, że mam te gogle, bo mocny wiatr i śnieg dają popalić. Ręce zamarzają w rękawiczkach. Kolejny zakos i ciągle nie widać szczytu. Wreszcie jest!
Osiągnęliśmy najwyższy punkt trasy, na którym też stoją zamarznięci wspaniali wolontariusze. Tylko że za szczytem jest droga w dół w śniegu po kolana czyli znów ciężka robota dla nóg i reszty ciała. Pierwszy raz na tym biegu używam kijków poruszając się w dół - pomagają, bo inaczej byłoby sporo gleb. Tak sobie myślę w międzyczasie, że to unikalny wielogodzinny trening stabilizacji. Pewnie nikt by mi takiego nie zorganizował specjalnie, a tu proszę kostki, kolana, biodra, obręcz barkowa - wszystko ćwiczy i pracuje żeby człowiek zachował jaki taki pion.
Lecimy grupą, depcząc co raz biedne kosodrzewinki na ścieżce. Dalej jest mgliście i kopnie, ale już za półmetkiem, więc budzi się nadzieja na lepsze warunki. Byle do Okraju na 36-tym kilometrze. No i nagle widać cały świat. Mgła ustępuje, a ja biegnę przez piękny las.
Tempo żałosne, bo nogi dostały wpie..dol, ale to jest bieg. Po drodze różne niespodzianki. Na przykład nagle trasa prowadzi korytem strumienia, który bynajmniej nie jest zamarznięty, więc moje skarpety przyjmują kolejną porcję wody. Bartek wpada po łydkę. Jestem świadoma, ze tak fajnie w dół do końca nie będzie, bo po drodze jeszcze dwa podejścia, ale kiedy nagle z drogi skręcamy w las i znów wąską ścieżką pniemy się w nieskończoność pod górę, mam dość. Nie ja jedna, obok wszyscy sapią, czasem przystają na chwilę. ZUK wysysa z nas soki jak pająk z muchy. 8 godzin? Jakie 8 godzin. Marzę żeby zmieścić się w 9-ciu.
Nogi! Czy nogi mnie słyszą?
I tu następuje moment, w którym daję ciała. Bo niby jest płasko, ale moje nogi nie bardzo mnie słyszą i nie chcą biec. Bartek też się do tego nie pali, nie ma pacemakera, który by pociągnął, więc robimy Gallowaya - trochę marszu trochę biegu. A gdybym zacisnęła zęby i biegła, to dałoby się może z 10 minut urwać. Gdybym.... Wolontariusze z uśmiechem kierują nas na ostatni podbieg - nomen omen na cmentarz i już wiem, już nosem czuję, że ta przygoda powoli się kończy. Bartek wypruł do przodu, ale dogania mnie poznana na trasie Ola, z którą też się mijałam parę razy. Moja głowa naprawdę potrzebuję treningu, bo nie jestem w stanie psychicznie znieść, że Ola depcze mi po piętach. Specjalnie staję, żeby wypić i puszczam ją jako pierwszą. Mam wywalone na to, która będę w open K i czy dobiegnę w 9:10 czy 9:30. Jednak jak zawsze ostatnia rezerwa mocy jest, bo po pokonaniu ostatniego OS-a czyli zbiegu po zaśnieżonym stoku słyszę już doping z mety, wpadam na deptak w Karpaczu i osiągam przez chwilę prędkość 4:15.
Euforyczny epilog
Na tej ostatniej prostej czuję się jak królowa - spiker krzyczy jak szalony, ludzie biją brawo, trąbią. Rosną mi skrzydła. A jeszcze tuż za metą widzę różową pąCzapę - to Krasus, który wyciąga ręce, żeby zawiesić mi na szyi medal. Łzy w oczach!!! Szczęście bezgraniczne. Kocham wszystkich dookoła. Zrobiłam to. 9 godzin i 22 minuty walki (jak się okazuje 23-cia kobieta na mecie, 4 godziny po zwycięzcy)
Robię jeszcze z radością smashing pąpki i idę odpocząć. Zimowy Ultramaratonie Karkonoski - jesteś niesamowity! Za rok chcę muszę się spotkać z Tobą znowu. Może tym razem pozwolisz zobaczyć mi grań i szczyty Karkonoszy w biegu.
zdjęcia: BikeLife, Krasus, Marcin Mondorowicz, Jacek Deneka...
Do głowy by mi przy zapisach nie przyszło, że Zimowy Ultramaraton Karkonoski (ZUK) zostanie w mojej pamięci jako bieg unikalny, najcięższy ze wszystkich dotychczasowych, ale też tak ogromnie dodający wiary w siebie i w innych ludzi. Stworzony przez ludzi z pasją, jako uhonorowanie Tomka Kowalskiego, niesamowitego gościa, podróżnika, wspinacza, biegacza, który robił szalone rzeczy, czerpał z życia garściami, ale wszystko nagle skończyło się tragedią podczas zejścia z ośmiotysięcznika Broad Peak. Na odprawie technicznej, organizatorki Agnieszka i Ania ostrzegły nas, że warunki są w tym roku ekstremalne (również na zbiegach), ale że to jest wreszcie taki zimowy ultramaraton, jaki sobie wymarzyły.
Dla mnie to był debiut w ZUK-u. Z biegów zimowych miałam za sobą tylko 21 km w Icebug Winter Trail. Nerw więc brał. Co tu założyć? Co zabrać ze sobą? Czy nie zmarznę, czy się nie spocę? Obie z Alą trzęsłyśmy portkami przed startem. W autobusie, który wiózł nas przed 7 rano w sobotę na Polanę Jakuszycką każdy niby żartował, ale w oczach widać było napięcie.
- To co dziewczyny, jaki czas planujecie? - zagadnął Błażej.
- No fajnie by było się zmieścić w 8 godzinach.
He,he - fajnie by było, ale tegoroczny ZUK rozdał karty za mnie i plany mogłam sobie schować do plecaka razem z batonami. Góry to góry.
5,4,3,2,1 start!
Kolorowy wąż ruszył przez las z Polany Jakuszyckiej, a ja w nim, gdzieś w ogonie bo na starcie stanęłam za daleko. Liczyłam na parę kilometrów biegu, ale już po trzech weszliśmy do rynny śnieżnej na 2 stopy szerokiej i zaczął się marsz. I trwał, i trwał... O co tu chodzi? Nie było jak komfortowo wyprzedzać, a skakać w śniegu po uda mi się nie chciało, bo oczywiście na początku człowiek pragnie oszczędzać siły. Nagle zobaczyłam że idę w 10-osobowym "tramwaju", przed którym jest długa długa przerwa. Masakra! Kiedy prowadzący zszedł na bok, trochę przyspieszyliśmy, ale to nadal był nordic walking na lekkim wznoszeniu. Trochę podbiegu, potem znów marsz. Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że to będzie bardzo długi dzień w górach.
Wraz ze wzrostem wysokości czułam, że moje lewe oko przestaje działać, a w policzek wbijają się szpileczki. Każdy z nas tak miał - lewostronna szadź na twarzy, a na rzęsach bryłki lodu.
Pierwszy punkt żywieniowy na Hali Szrenickiej (8-my kilometr) świadomie pominęłam. Dogonił mnie Bartek i od tej pory tasowaliśmy się aż do mety - raz on, raz ja z przodu. Wbrew oczekiwaniom szlak nie był ubity przez szybszych zawodników. Raczej były to skotłowane buły kopnego śniegu wymagające 100-procentowej koncentracji przy każdym kroku. Na zbiegu to samo. Skipami przez śnieg w dół. Nie miałam kompletnie pojęcia, gdzie jestem, mijałam tylko po drodze malowniczo obrośnięte lodem i śniegiem słupy, głazy, a czasem zza chmur na chwilkę przebijało się słońce potęgując magiczne piękno tej lodowej krainy. Szłam dziarsko pracując kijkami i tylko miałam czasem takie głupie poczucie, że to nie o to chodzi. Że przyjechałam tu biegać po górach, a nie na ultra-nordic walking. Na szczęście wokół mnie wszyscy robili to samo.
No więc idę sobie. Każde 100 metrów szlaku, gdzie pod stopą jest "twardo" to zbawienie. A zbieg chyba do Odrodzenia (sorry, mieszają mi się odcinki i kilometry) to prawdziwy luksus. Kolejny punkt żywieniowy - tym razem w Odrodzeniu, też mijam. Zapas jedzenia i picia mam na plecach, rurka dzięki patentowi z otuliną z Castoramy nie zamarzła, ciepło mi, więc po co stawać? Czas leci, a tempo dołujące. Zachodzę cały czas w głowę jak oni - ci z czołówki - to biegli w śniegu po kolana?
Głowo nie siadaj!
Odcinek od 21 do 27 kilometra to ciężki test dla głowy. 6 kilometrów monotonnej drogi do Domu Śląskiego. Trochę pod górę, trochę płaska, ale ryjąca beret gorzej niż najstromsze podejście. Idę - przede mną ginące w mgle plecy, z lewej biało, z prawej biało.
My - ludzie z mgły |
Nogi mielą śnieg i grzęzną w rynnie, czasem wpadam po kolano w dziurę w śniegu, patrzę tylko, gdzie są ślady poprzednika i staram się tam stawiać stopy. Przepuszczam szybszych.
Mijamy grupę wesołych turystów. "Jeszcze tylko 3 km do Słoneczników tak będziecie mieli, a potem już bardziej ubite" - rzucają psychiczną kotwicę.
Nie znam Karkonoszy, więc brnę dalej wyginając sobie kostki, a wyobraźnia podsuwa mi wizje wyrastających przy trasie żółtych jak słońce gigantycznych słoneczników. Słońce gdzie jesteś? Patrzenie na zegarek tylko dobija. Jeszcze nigdy nie zrobiłam 26 kilometrów w 5 godzin. Minuty uciekają, a metry sączą się jak w laboratorium. I nie daję rady podbiec. Mogę się tylko powoli przesuwać się w stronę ciepłej pomidorowej zupy, która na nas podobno czeka w Domu Śląskim. Przesuwam się. Liczę do 100. Jak doliczę, to spojrzę na zegarek. Przy stu jestem jakieś 200 metrów dalej niż byłam. Bez sensu. Trzeba liczyć do tysiąca i dopiero spojrzeć. Nagle z mgły i zawiei wyłania się upragniony pomarańczowy budynek Domu Śląskiego!
Po Odrodzeniu, "zbawienie" :) |
Asia idealnie obrazuje jak zima tworzyła nam na trasie fryzury i makijaże |
Miałam nie siadać, ale siadam, pochłaniam zupę, jakieś herbatniki, wokół mnie oblodzeni, uśmiechnięci ludzie. Wyciągam gogle, napycham się jeszcze czekoladą, wafelkami i biorę jednego banana do plecaka. Drugiego mam na ustach. Czas na "atak szczytowy".
Atak szczytowy i atak w dół
Zakosami wzdłuż barierek z łańcuchów gramolę się pod górę, szczęśliwa, że mam te gogle, bo mocny wiatr i śnieg dają popalić. Ręce zamarzają w rękawiczkach. Kolejny zakos i ciągle nie widać szczytu. Wreszcie jest!
Osiągnęliśmy najwyższy punkt trasy, na którym też stoją zamarznięci wspaniali wolontariusze. Tylko że za szczytem jest droga w dół w śniegu po kolana czyli znów ciężka robota dla nóg i reszty ciała. Pierwszy raz na tym biegu używam kijków poruszając się w dół - pomagają, bo inaczej byłoby sporo gleb. Tak sobie myślę w międzyczasie, że to unikalny wielogodzinny trening stabilizacji. Pewnie nikt by mi takiego nie zorganizował specjalnie, a tu proszę kostki, kolana, biodra, obręcz barkowa - wszystko ćwiczy i pracuje żeby człowiek zachował jaki taki pion.
Lecimy grupą, depcząc co raz biedne kosodrzewinki na ścieżce. Dalej jest mgliście i kopnie, ale już za półmetkiem, więc budzi się nadzieja na lepsze warunki. Byle do Okraju na 36-tym kilometrze. No i nagle widać cały świat. Mgła ustępuje, a ja biegnę przez piękny las.
Tempo żałosne, bo nogi dostały wpie..dol, ale to jest bieg. Po drodze różne niespodzianki. Na przykład nagle trasa prowadzi korytem strumienia, który bynajmniej nie jest zamarznięty, więc moje skarpety przyjmują kolejną porcję wody. Bartek wpada po łydkę. Jestem świadoma, ze tak fajnie w dół do końca nie będzie, bo po drodze jeszcze dwa podejścia, ale kiedy nagle z drogi skręcamy w las i znów wąską ścieżką pniemy się w nieskończoność pod górę, mam dość. Nie ja jedna, obok wszyscy sapią, czasem przystają na chwilę. ZUK wysysa z nas soki jak pająk z muchy. 8 godzin? Jakie 8 godzin. Marzę żeby zmieścić się w 9-ciu.
Nogi! Czy nogi mnie słyszą?
I tu następuje moment, w którym daję ciała. Bo niby jest płasko, ale moje nogi nie bardzo mnie słyszą i nie chcą biec. Bartek też się do tego nie pali, nie ma pacemakera, który by pociągnął, więc robimy Gallowaya - trochę marszu trochę biegu. A gdybym zacisnęła zęby i biegła, to dałoby się może z 10 minut urwać. Gdybym.... Wolontariusze z uśmiechem kierują nas na ostatni podbieg - nomen omen na cmentarz i już wiem, już nosem czuję, że ta przygoda powoli się kończy. Bartek wypruł do przodu, ale dogania mnie poznana na trasie Ola, z którą też się mijałam parę razy. Moja głowa naprawdę potrzebuję treningu, bo nie jestem w stanie psychicznie znieść, że Ola depcze mi po piętach. Specjalnie staję, żeby wypić i puszczam ją jako pierwszą. Mam wywalone na to, która będę w open K i czy dobiegnę w 9:10 czy 9:30. Jednak jak zawsze ostatnia rezerwa mocy jest, bo po pokonaniu ostatniego OS-a czyli zbiegu po zaśnieżonym stoku słyszę już doping z mety, wpadam na deptak w Karpaczu i osiągam przez chwilę prędkość 4:15.
Radość mnie niesie |
Na tej ostatniej prostej czuję się jak królowa - spiker krzyczy jak szalony, ludzie biją brawo, trąbią. Rosną mi skrzydła. A jeszcze tuż za metą widzę różową pąCzapę - to Krasus, który wyciąga ręce, żeby zawiesić mi na szyi medal. Łzy w oczach!!! Szczęście bezgraniczne. Kocham wszystkich dookoła. Zrobiłam to. 9 godzin i 22 minuty walki (jak się okazuje 23-cia kobieta na mecie, 4 godziny po zwycięzcy)
Bartek też dostaje medal od Krasusa |
Smashing Pąpkins forever ! |
pąEkipa po biegu |
Ja też tak chcę! Zapiszę się - nie wiem kiedy czy za rok czy później - ale zapiszę się
OdpowiedzUsuńO tak, podobaloby Ci się! ZUK wchodzi też do mojego kalendarza na przyszłe lata (o ile się uda w losowaniu) :D
UsuńJa zawsze kocham relacje z gór, ale takie bieganie jakoś mnie nie pociąga - tyle śniegu, tyle godzin - to ja już wolę wiosnę albo lato w górach :) ale gratki że dałaś radę - naprawdę podziwiam (ja nie cierpię zimna :) )!
OdpowiedzUsuńDzięki Leszku! Faktycznie, to dość specyficzna przyjemność - z pogranicza sado-maso :) ale naprawdę wielu osobom się to podoba ;-)
Usuń"Kocham wszystkich dookoła". Nie sposób wyrazić poZUKowych uczuć innymi słowy.
OdpowiedzUsuńJuż myślałam, że udało mi się zejść na ziemię, a tu klops, bo Twoja relacja tak skutecznie przeniosła mnie na grzbiet Karkonoszy, że znowu pół dnia będę bujać w obłokach...
OdpowiedzUsuńNo ja też jakoś nie mogę się ogarnąć w rzeczywistości. Ciągle myśli tam wracają :)
UsuńSzkoda, że takich biegów jest tak mało i start tak reglamentowany :) Ale dobrze, że w ogóle są jakieś. Żałuję że mnie tam nie było.
OdpowiedzUsuńNo to tak jak z Rzeźnikiem, też ostra reglamentacja :) Ale to może czyni je tak pożądanymi :)
UsuńTaką relację powinno się czytać przynajmniej siedząc w lodówce, a nie na kanapie... jesteś gigantem... gratulacje!!!
OdpowiedzUsuńDzięki Aniu!
Usuń