środa, 2 września 2015

Przepis na placek z BMW

Na piątym (fot. Rafał K.)

Wyobraź sobie, że chcesz upiec ciasto drożdżowe. Ale taką spektakularną rumianą i wyrośniętą babkę z lukrem. Po drodze jednak okazuje się, że ups.. ciasto nie rośnie i generalnie plan się wali. Można więc je pierdyknąć do kosza albo... zrobić z niego placek. Taki długi, płaski i też w sumie smaczny pagaj.  

Taki właśnie placek zrobiłam ze swojego półmaratonu BMW, który w pierwszym zamierzeniu miał być sięgnięciem po nowy rekord życiowy czyli złamanie 1:42. 

Niestety, lato było piękne tego roku. Tak piękne, że w tym upale ciężko mi było solidnie trenować szybkie tempowe biegi. Poza tym źle mi się biegało. Na niecały tydzień przed półmaratonem, kiedy postanowiłam sprawdzić, o co chodzi, okazało się że mam fatalne parametry krwi. Nie był to więc razem do kupy dobry materiał na życiówkę. Niektórzy (niektóre - patrz Aga) robią wyniki nawet po 2 tygodniowej przeprowadzce z malowaniem i homeopatycznych przygotowaniach, ale ja muszę po prostu zapierdzielać na treningach, bo jakoś u mnie samo się nie robi. Co za niesprawiedliwość ;-) 

Połówka BMW cieszyła się złą sławą od zeszłego roku, kiedy to zabrakło wody dla połowy biegaczy. W tym roku obiecali hektolitry i obiecali fajniejszą trasę. Postanowiłam pobiec robiąc z tego taki oto trening: 
2 km rozgrzewki + 21,1 km w drugim zakresie (WB2) przy tempie 5:01-5:03 + powrót biegiem ok. 9 km. Razem około 32 km. 



Koszulkę firmową BMW, mimo że ładniutką zamieniłam na singleta Smashing Pąpkins i ogólnie założyłam na siebie minimum, bo zapowiadali 30 st. i słońce. I tak faktycznie było. 

fot. Rafał K.

Na szczęście start o 8:45 dał jeszcze trochę oddechu na pierwszych pięciu kilometrach, ale potem się zaczęło "w upale na Wale". Poprowadzona asfaltowym Wałem Miedzeszyńskim większość trasy czyli grube naście kilometrów to była niezła sauna. 



Co prawda wody i kurtyn nie żałowali, ale i tak czaszki dymiły, a karetki robiły na trasie "eoeo". Przy okazji po raz kolejny dziwowałam się po drodze, czym kierują się ludzie, którzy na bieg w środku lata ubierają się jak na ultra późną jesienią - długa bluza, kompresy na dół i uda, czapka i plecak z bukłakiem. Litości! Nic dziwnego, że ich odcinało jeszcze przed połową połówki.  
Szacun natomiast dla pana pingwina - czyli gościa który minął mnie lekkim finezyjnym krokiem pomykając w czarnym jak węgiel, lycrowym kombinezonie pingwina. Nie wiem, czy to dla kasy czy dla sławy, ale naprawdę byłam pod wrażeniem tego pomysłu. 


Wracając jeszcze do mojego biegu, to do ok. 8-mego kilometra byłam bardzo zadowolona z tempa. Niby miało być treningowe, ale trzymałam założone 5:01/km. Niestety potem zaczęło się zwalnianie. Piłam, polewałam się, wbiegałam w kurtyny - nic nie pomagało i ciągle czułam, że bateryjkę szlag trafia. 
Oczywiście mogłam sporo zwolnić i truchtać, ale zadaniową dziewczyną będąc bardzo chciałam trzymać te ustalone widełki i w sumie wg garmina udało się na styk czyli 5:03 min/km, a końcowy wynik to 1:47:13. 
Po drodze mocno dopingował mnie mąż koleżanki, dzięki którego okrzykom jakoś zebrałam tyłek pod koniec, chociaż były już myśli, żeby sobie np. pospacerować albo w ogóle zejść z tej durnej trasy. 

Tu już nie mam takiej uśmiechniętej miny  (fot. Rafał K.)
Wykończyła mnie za to dokrętka. Rok temu biegło się całkiem przyjemnie (zrobiłam wtedy podobną akcję). Tym razem jakoś mocy było we mnie mniej i już jak ruszałam z Parku Skaryszewskiego w stronę domu (nota bene znów po trasie Półmaratonu) to czułam, że lekkie i przyjemne to to nie będzie. No ale, nie ma przebacz, szybki postój w sklepie, żeby kupić wodę i lecimy. Wmuszałam w siebie kolejne kilometry klepiąc chodniki Gocławia w pełnym słońcu o godz. 11:30. W końcu, kiedy na zegarku pojawiło się magiczne 30 km (nie licząc rozgrzewki zapisanej osobno) spasowałam i padłam na przystanku. Krótka podwózka zbiorkomem, potem jeszcze 1,5 km marszem do domu (nikt by mnie już nie zmusił do biegu wtedy) i wreszcie mogłam zalec w cieniu. Powiem szczerze, że dochodziłam do siebie przez 2 dni i ten bieg mnie naprawdę zmasakrował - tylko nie wiem, czy bardziej przez słońce czy moje żelazo-niedobory, przez które krew nie dostawała tyle tlenu, ile by chciała.        

Teraz za to czas szykować się na starty jesienne, bo się pani pozapisywała na przełaje i góry. Najpierw 20 września maraton (tak, ten na 42 km) w Puszczy Noteckiej, a potem 11 października Ultramaraton Bieszczadzki (tym razem na 52 km). Się będzie działo :)

fot: Rafał K. i ze strony organizatora https://www.bmwpolmaratonpraski.pl/pl/BMW-Polmaraton-Praski/galeria-zdjec

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz