sobota, 27 listopada 2010

Epoka lodowcowa 11.10

Zapiski z przedniego siedzenia samochodu:
Salzburg 150 km. Łykając kolejne kilometry austriackiej autostrady oddalam się od miejsca kaźni… tzn. tfu, miejsca, gdzie właśnie spędziłam urlop "wypoczynkowy". Wyjazd sportowy i wypoczynek nie idą jednak w parze, a szkolenie z Carvingsport jest wyjątkowo dobrym na to przykładem.

Tak na serio to nie zamierzam narzekać, więc napiszę od razu, że z wyjazdu jestem super zadowolona, ale sprana i normalnie wyżęta jak gąbka :)



Listopad 2010 okazał się ciut hardcorowy dla narciarzy na lodowcu Stubai - przez 5 dni szusowania na wysokości 2900-3200 m n.p.m. było tak:

1. dzień: temperatura -7C , wiatr porywisty, opad śniegu non-stop, widoczność na stoku 10 m (Entschuldigen, czy może mi ktoś włączyć kontrast i wyłączyć wiatr?)

2. dzień: temperatura -9C , wiatr porywisty, opad śniegu non-stop, widoczność na stoku 10 m (Błędnik dostaje kota, ale nie ma nawet czasu na pawia, bo trzeba naginać krótkim skrętem za Zbyszkiem)


3. dzień: temperatura -10C , wiatr porywisty, opad śniegu non-stop, widoczność na stoku 10 m (Idzie się przyzwyczaić do warunków, grunt że na przerwie można wlać w siebie heisse schokolade)

4. dzień: temperatura -15C , wiatr zmienny, opad śniegu zero, przebłyski słońca, widoczność na stoku niezła, pod nogami wreszcie sztruksik (Arktyka, więc instruktorzy w ramach solidnej rozgrzewki organizują nam sprinty i pompki z wyrzutem nóg do tyłu w butach narciarskich)


5. dzień: temperatura -17 C , SŁOŃCE!!!, wiatr lekki, opad śniegu zero, widoczność na stoku perfekto, sztruksik (5 warstw termo-ciuchów + kominiarka i dużo ruchu na stoku to podstawa przeżycia dzisiaj)

Nasz plan dnia na stoku był równie jednolity jak pogoda. Codziennie przez 5 godzin (z 30 min. przerwą) robiliśmy w grupach ćwiczenia z szalonym instruktorem Zbychem. Pobudka 6:50 rano, fest śniadanie, dojazd 30 min pod stok i do boju. Śmig bazowy, skręt slalomowy, skręt gigantowy. Jazda non-stop, jeden za drugim albo pojedynczo. Instruktor ochrzania, że znów ręce za nisko, tyłek za bardzo z tyłu, itp. itd.



 Co drugi dzień nagrywanie postępów kamerką, wieczorem grupowa video-analiza, podczas której człowiek może na własne oczy się przekonać, że nie jest Bode Millerem, chociaż tak mu się wydaje, gdy siebie nie widzi. Postępy jednak zrobiliśmy – setki zjazdów z kijkami w rękach, nad głową, za plecami, bez kijków i tysiące skrętów dały efekt.


Moja super-grupa!

I dlatego jak już ktoś zacznie jeździć z chłopakami z Carvingsportu na szkolenia, to na nie wraca. Bo nie ma to jak dać sobie w kość, poczuć każdy mięsień i palące uda. No i pokonać własne słabości. A miło też zaliczyć dodatkowy bonus czyli w barze po zajęciach sączyć austriacki izotonik, np. Zipfer Bier.

Nie biegałam ani razu. O 6:50 było jeszcze ciemno, a poza tym mieliśmy godzinę żeby się zebrać do wyjścia, za to po południu nogi były jak z betonu. Raz wspinałam się po nartach na fajnej ściance wspinaczkowej, ale ogólnie wyjazd wymuszał 100% skupienia na narciarstwie.



Chyba wzrosła mi też wydolność płuc. Godziny wysiłku przy tętnie raczej drugo-zakresowym, a czasem prawie max na 3 tys. metrów nie poszły mam nadzieję na marne. O astmie oczywiście zapomniałam - chyba z braku roztoczy i kurzu na lodowcu .


Może jestem masochistką, ale już myślę o tym kiedy by tu znowu dać się tak wykończyć, bo było to bardzo przyjemne.

6 komentarzy:

  1. O, to prawie jak u nas wszystko, tylko górki mamy mniejsze, ale śnieg i mróz wygląda swojsko :)

    OdpowiedzUsuń
  2. świetne sprawozdanie, super fotki :) no i kapitalny obóz treningowy ;)pozdrowionka

    OdpowiedzUsuń
  3. Opis kolejnych dni rozbawił mnie niesamowicie. Poproszę o więcej.
    A to, że chcesz wrócić, to żaden masochizm, tylko duch sportu.Chociaż czasem nie ma między oboma zjawiskami różnicy ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. heeeja! wspaniały wyjazd zaliczyłaś. a potakim wysiłku i dotlenieniu się, w dodatku na dużej wysokości będziesz miała teraz pałera.

    OdpowiedzUsuń