niedziela, 16 czerwca 2013

Lubię biegać po Ursynowie

Do Biegu Ursynowa mam sentyment od 2010 roku - w końcu to był mój pierwszy uliczny bieg z pomiarem czasu. Byłam wtedy takim zielonym ogórkiem, że nie wiedziałam nawet, czy wolno mi mieć na uszach słuchawki z muzyką :) Wtedy się to nazywało Interrun Warsaw, a ja zrobiłam swoją pierwszą życiówkę na 5 km czyli 25:08.

Rok temu znów zjawiłam się koło Multikina na Alei KEN, tym razem tworzącej dyszę, wzdłuż której występował mocny wmordewind na starcie. Było zimno, wietrznie, ale biegło się super. Znów założyłam zegarek pożyczony od syna - ten sam, który miałam na ręku na pierwszym Biegu Ursynowa, ale za często na niego nie patrzyłam, więc 23:21 na mecie powitałam z przyjemnym zdziwieniem.

W tym roku też zapisałam się na Bieg Ursynowa, bo uważam, że to jedna z fajniejszych warszawskich piątek:
- płaska
- jednopętlowa
- z atestem
- bez przesadnego tłumu (2500 zawodników vs. 5000 w Biegu Powstania)

I znów wzięłam zegarek Bartka - a co, niech tradycji stanie się zadość, a poza tym stwierdziłam, że  przynosi mi szczęście. No i faktycznie przynosi :)



Warunki były zupełnie inne niż rok temu - raczej gorąco i bez wiatru. Dzięki temu bez skrupułów  porzuciłam żarówiastą wielką koszulkę od orgów, bo po pierwsze,  jak odbierałam pakiet, to mogłam już tylko wybrać między męską L a XL, a po drugie wolałam mieć coś bez rękawów.


W spożywczaku zainwestowaliśmy w mrożoną marchewkę z groszkiem żeby schłodzić czerep i kark przed biegiem 

Ogólnie to szykowałam się na czas 22:35 - czemu taki - nie wiem, ale "porzucona" przez trenera sama musiałam sobie wymyślić, jak to 5 km pobiegnę i uznałam, że 4:30 będzie dobrym tempem na bieg. I takie też robiłam interwały na treningach: 400, 800, 1000, itp.  Szło różnie, bo w sumie biegania ostatnio za dużo nie było (więcej wspinania) więc nie byłam pewna, czy nie za ambitnie mierzę i nawet w dniu biegu stwierdziłam że jak zrobię 22:45, to też będzie cacy.

Garmina wziął Wojtek, który leciał na szybszy wynik, więc ja znów tylko z zegarkiem, ale w sumie tak chciałam. Oczywiście bez gps-a nie miałam pojęcia jakie mam tempo, aczkolwiek na pierwszym kilometrze mój czasomierz pokazał 4:12, a mi się biegło dobrze. Przestałam patrzeć na czas. Z fajną muzą na uszach starałam się biec równo, chociaż wiedziałam, że małe są szanse na to, żeby tak pociągnąć do końca. Goniłam Marcina z biegamblog.pl, i chociaż na czwartym byłam już blisko jego pleców, to zabrakło mi jaj albo pary w płucach do przyciśnięcia na końcówce :) Bo faktycznie po 4-tym byłam już na oparach. Usłyszałam doping Kasi, ale sił brakowało. Moje jedno ja szeptało "nie jest źle, życiówka pewnie będzie, więc możesz odpuścić". Moje drugie ja było na NIE "kobieto, przecież to wyścig, zaraz koniec, przyciśnij jeszcze trochę". Koniec końców wygrało moje trzecie ja, które kazało mi trzymać tempo zamiast dać z siebie wszystko na finiszu. Głupie trzecie ja :)

Niedaleko przed metą na zegarku zobaczyłam 21:43 więc łaskawie zafiniszowałam, ale wtedy to sobie mogłam. Bramę przekroczyłam z czasem 22:07 i godzinę potem jadąc do domu marudziłam Wojtkowi, że o rany, dlaczego nie przyspieszyłam i co za nędza, i dawać mi tu następną piątkę, to ją pobiegnę na maksa. Na osłodę zapisano mi 7-me miejsce w kategorii wiekowej, ale tu akurat z każdą dekadą będzie coraz lepiej, więc nie ma się co podniecać ;-) Wojtek też zrobił życiówkę i zanotował na pulsometrze 194!






Ogólnie to rzadko biegam piątki, ale za rok jestem znów na Ursynowie, jeśli zdrowie pozwoli - może tradycyjnie uda się urwać po roku minutę z wyniku (żarty, żarty!)

PS. fajnie jest widzieć co roku coraz więcej znajomych twarzy - tym razem był Leszek, (plecy) Marcina, Kasia i podobno ... Emilia, której niestety nie zauważyłam, ale ona mnie tak. Pozdrówki dla Was wszystkich!

piątek, 14 czerwca 2013

No wreszcie czyli o życiówce niebiegowej

Mało na tym blogu o moim wspinaniu, chociaż w założeniu miał być "duathlonowy", ale jakoś tak wyszło że piszę głównie o bieganiu.  Czy porzuciłam element "w górę"? O wcale nie - nawet go ostatnio zintensyfikowałam zgodnie z moim planem, że po maratonie przesuwam priorytet z biegania właśnie na wspinanie.

No i w ostatni weekend pojawił się tego mały efekt czyli moja życiówka w skałach - VI.2. Dla mocnych łojantów to pewnie śmichy chichy, ale ja już od długiego długiego czasu się przymierzałam do trudniejszych dróg i nijak nie szło. A to palce za słabe, a to nędzna praca nóg, dupa za ciężka albo psycha za słaba. Aż tu nagle na drodze o wdzięcznej nazwie "Sedymentacja muflonów" w skałach Birowa - poszło.

Muflon :)

Co prawda nie tak łatwo i nie od razu. Prób było kilka - droga ma tą specyfikę, że jest trudna na starcie, a łatwiejsza dalej, więc przynajmniej miałam blisko do ziemi po każdej nieudanej próbie. Na początku trzeba stanąć nogami w dwóch dziureczkach a lewą i prawą rękę również umieścić w dziurkach (czyli lewym ścisku i prawej dwójce) - i z tej oto jakże komfortowej pozycji rozpoczynamy pokonywanie drogi.

W każdym razie w końcu odpaliłam i doszłam do tzw. topu, za co zgodnie z własną obietnicą należało mi się czarne Magnum Espresso :) Normalnie nie faszeruję się takim kalibrem lodów, a w zasadzie prawie w ogóle ich nie jadam, żeby się jakoś dopinać w leginsach biegowych, ale uznałam, że za VI.2 nagroda musi być (BTW, Magnum Espresso trochę blee, bo ma tylko takie kawowe "zawirowania", a ogólnie to jest lodem śmietankowym w grubej warstwie czekolady. Ja naiwna spodziewałam się że będzie kawowy po całości.)


Teraz przede mną kolejne sześć-dwójki, czyli trzeba utwierdzić się w przekonaniu, że to nie był przypadek, w międzyczasie jednak, a konkretnie już jutro Bieg Ursynowa czyli szybka piątka. Czy będzie szybka, to się okaże. Z przesuniętym na wspinanie priorytetem może się okazać, że będzie raczej wolna, chociaż oczywiście się postaram znów zasłużyć na jakąś nagrodę za życiówkę - może tym razem Magnum miętowe :)




wtorek, 4 czerwca 2013

O bieganiu z głową

Biegacie z głową? Niedawno byłam na ciekawym wykładzie pt. Biegaj z głową, który zorganizował Ortoreh, a prowadził psycholog sportu Wojciech Herra, zresztą były pływak, piłkarz ręczny, a obecnie triathlonista.  Zaskoczyły mnie tłumy na sali - chyba naprawdę sporo ludzi chciało się dowiedzieć, jak biegać z głową. Początkowo myślałam, że będzie to coś w stylu "Brain training for runners"  Matta Fitzgeralda  czyli Embrace your pain i te sprawy.

Na wykładzie chodziło jednak bardziej o pracę na własny sukces w sporcie, o motywację i jej utrzymanie podczas cyklu treningowego. Nie będę streszczać całości, ale paroma fajnymi informacjami się podzielę, a co :) szczególnie w kontekście cyklu treningowego i przygotowania z sukcesem do startu.

Słuchając wykładu odnosiłam wiele rzeczy do swojego treningu, pewnie tak jak każdy ze słuchaczy. No i na końcu wyszło mi, że szykując się do swojego  maratonu punkt po punkcie spełniłam kryteria osiągnięcia sukcesu, nawet o tym nie wiedząc :)



A ZATEM, WOJCIECH HERRA RZECZE, ŻE ABY OSIĄGNĄĆ SUKCES:

- musisz dokładnie zdawać sobie sprawę, jak on ma wyglądać i co ma nim być. To musi być konkret, a nie myśl w stylu - chcę biegać szybciej, czy nawet chcę złamać czwórkę w maratonie, bo to za mało konkretne.
(Od połowy swoich przygotowań do maratonu miałam przed oczami trzy cyferki: 3, 5 i 0. To był mój cel: 3:50. Na tydzień przed wydrukowałam sobie opaskę z międzyczasami i wielkim napisem 3:50 i gapiłam się na nią. Miałam wrażenie, że nawet na mózgu mam już wytatuowane 3:50. Maraton przebiegłam w... 3:50)

-  zdecyduj co ma być tym sukcesem i określ cenę, jaką jesteś gotów zapłacić, żeby go osiągnąć. No a potem ją zapłać :)
(Kiedy dostałam plan treningowy doszło do mnie, ile czasu będę musiała na to wszystko poświęcić. Przeanalizowałam ilość dni w tygodniu, kilometry, lekko się wstrząsnęłam i zabrałam się na parę miesięcy do roboty. Zaczęłam płacić rzeczoną cenę :)

- zapier..laj! (no dobra W.Herra nie do końca użył takiego słowa) pamiętaj, że talent to tylko część sukcesu. Michael Phelps przepływał podobno na treningu 260 basenów olimpijskich dziennie, chociaż akurat brakiem talentu to on nie grzeszy. (U mnie wyszło blisko 900 km biegu w ramach przygotowań do maratonu - nadrabiałam ciężką pracą brak daru od Boga ;-)

- warto korzystać z trenera. Da ci wsparcie, nauczy i przede wszystkim, powie "No to jeszcze jedno kółeczko" ;-) (Sama przekonałam się, ile dała mi współpraca z trenerem. Musiałam wpisywać w dzienniczek wszystkie treningi i regularnie go wysyłać, poza tym raz w miesiącu była konsultacja telefoniczna. To była niezła motywacja, żeby nie odpuszczać. Oprócz tego czułam jego wsparcie - pomógł gdy wyszło że mam anemię, luzował plan, gdy czułam się słabo, a podkręcał gdy szło "aż za dobrze".)

- zaczynaj dzień od wygranej (z samym sobą). Pan psycholog przytoczył przykład jego znajomego, który nie cierpi kąpać się w zimnej wodzie. I co ten znajomy robi co dzień rano? Bierze zimny prysznic. Potem może iść do pracy z poczuciem, że tego dnia pierwsza wygrana jest już na jego koncie. (To samo może dotyczyć wychodzenia na trening gdy leje, wieje albo dla odmiany upał wali w łeb jak siekierą - im większy trud zniesiesz, tym większa będzie satysfakcja. Gdy wracałam w zimie do domu z biegania, ubłocona i zziajana jak pies, czułam przede wszystkim nie zmęczenie, ale radochę, że dałam radę.)

- rób pomiary zgodnie z zasadą "what gets measured gets done". Efekt pomiaru przybliża nas do sukcesu, bo czarno na  białym widzimy czy robimy postępy czy nie i przede wszystkim bardziej koncentrujemy się na wynikach i różnych parametrach.(W moim przypadku kłania się run-log i jego różne statystyki - byłam na bieżąco z cyferkami i widziałam, dzięki temu konkretny progres)

- doceniaj to co masz, a nie to czego ci brakuje. Nie każdy jest Kenijczykiem. Jeśli brakuje ci nóg szybkich jak u gazeli, pomyśl o swoich innych mocnych punktach. To może być wytrzymałość, odporność na stres, albo jeszcze co innego. Doceń to co masz (Ja w trakcie treningów doszłam do wniosku, że jestem wytrzymała i tego się uczepiłam jak rzep psiego ogona. Wbiłam sobie do łba, że skoro jestem taka wytrzymała, to musi mi się udać przebiec 42 km. No i się udało!).   

Muszę o tym wszystkim pamiętać, kiedy zacznę się szykować do maratonu w 2014 :), bo jeszcze jedną ciekawą opowieścią pana Wojtka Herry była historia "jesteście na dole tabeli" z jego własnej kariery piłkarza ręcznego. Nawet kiedy zdobyli mistrzostwo okręgu, trener powiedział "Chłopaki fajnie, ale w regionie jesteście na dole tabeli". Kiedy w regionie zdobyli złoto, znów przyszedł trener i już wiedzieli, że są na dole tabeli. Aż doszli do rozgrywek o mistrzostwo kraju. Trzeba się po prostu piąć coraz wyżej :)