Rok temu znów zjawiłam się koło Multikina na Alei KEN, tym razem tworzącej dyszę, wzdłuż której występował mocny wmordewind na starcie. Było zimno, wietrznie, ale biegło się super. Znów założyłam zegarek pożyczony od syna - ten sam, który miałam na ręku na pierwszym Biegu Ursynowa, ale za często na niego nie patrzyłam, więc 23:21 na mecie powitałam z przyjemnym zdziwieniem.
W tym roku też zapisałam się na Bieg Ursynowa, bo uważam, że to jedna z fajniejszych warszawskich piątek:
- płaska
- jednopętlowa
- z atestem
- bez przesadnego tłumu (2500 zawodników vs. 5000 w Biegu Powstania)
I znów wzięłam zegarek Bartka - a co, niech tradycji stanie się zadość, a poza tym stwierdziłam, że przynosi mi szczęście. No i faktycznie przynosi :)
Warunki były zupełnie inne niż rok temu - raczej gorąco i bez wiatru. Dzięki temu bez skrupułów porzuciłam żarówiastą wielką koszulkę od orgów, bo po pierwsze, jak odbierałam pakiet, to mogłam już tylko wybrać między męską L a XL, a po drugie wolałam mieć coś bez rękawów.
W spożywczaku zainwestowaliśmy w mrożoną marchewkę z groszkiem żeby schłodzić czerep i kark przed biegiem |
Ogólnie to szykowałam się na czas 22:35 - czemu taki - nie wiem, ale "porzucona" przez trenera sama musiałam sobie wymyślić, jak to 5 km pobiegnę i uznałam, że 4:30 będzie dobrym tempem na bieg. I takie też robiłam interwały na treningach: 400, 800, 1000, itp. Szło różnie, bo w sumie biegania ostatnio za dużo nie było (więcej wspinania) więc nie byłam pewna, czy nie za ambitnie mierzę i nawet w dniu biegu stwierdziłam że jak zrobię 22:45, to też będzie cacy.
Garmina wziął Wojtek, który leciał na szybszy wynik, więc ja znów tylko z zegarkiem, ale w sumie tak chciałam. Oczywiście bez gps-a nie miałam pojęcia jakie mam tempo, aczkolwiek na pierwszym kilometrze mój czasomierz pokazał 4:12, a mi się biegło dobrze. Przestałam patrzeć na czas. Z fajną muzą na uszach starałam się biec równo, chociaż wiedziałam, że małe są szanse na to, żeby tak pociągnąć do końca. Goniłam Marcina z biegamblog.pl, i chociaż na czwartym byłam już blisko jego pleców, to zabrakło mi jaj albo pary w płucach do przyciśnięcia na końcówce :) Bo faktycznie po 4-tym byłam już na oparach. Usłyszałam doping Kasi, ale sił brakowało. Moje jedno ja szeptało "nie jest źle, życiówka pewnie będzie, więc możesz odpuścić". Moje drugie ja było na NIE "kobieto, przecież to wyścig, zaraz koniec, przyciśnij jeszcze trochę". Koniec końców wygrało moje trzecie ja, które kazało mi trzymać tempo zamiast dać z siebie wszystko na finiszu. Głupie trzecie ja :)
Niedaleko przed metą na zegarku zobaczyłam 21:43 więc łaskawie zafiniszowałam, ale wtedy to sobie mogłam. Bramę przekroczyłam z czasem 22:07 i godzinę potem jadąc do domu marudziłam Wojtkowi, że o rany, dlaczego nie przyspieszyłam i co za nędza, i dawać mi tu następną piątkę, to ją pobiegnę na maksa. Na osłodę zapisano mi 7-me miejsce w kategorii wiekowej, ale tu akurat z każdą dekadą będzie coraz lepiej, więc nie ma się co podniecać ;-) Wojtek też zrobił życiówkę i zanotował na pulsometrze 194!
Ogólnie to rzadko biegam piątki, ale za rok jestem znów na Ursynowie, jeśli zdrowie pozwoli - może tradycyjnie uda się urwać po roku minutę z wyniku (żarty, żarty!)
PS. fajnie jest widzieć co roku coraz więcej znajomych twarzy - tym razem był Leszek, (plecy) Marcina, Kasia i podobno ... Emilia, której niestety nie zauważyłam, ale ona mnie tak. Pozdrówki dla Was wszystkich!