Piekło to czy niebo ? Widok z Pico Areeiro |
Które marzenia smakują najlepiej? Te, o które trzeba mocno zawalczyć.
W to, żeby móc stanąć 24 kwietnia o godz. 00:30 na mecie w
Machico włożyłam sporo roboty. Od 1 stycznia 818 km i 86 godzin
treningów. Nie żałuję ani sekundy z tego, ani kropli potu i ani złotówki
wydanej na ten cel.
MIUT czyli Madeira Island Ultra Trail to impreza biegowa, która
w tym roku dołączyła do prestiżowego cyklu Ultra Trail World Tour (do klasyfikacji UTWT
liczy się tylko najdłuższy dystans). Do wyboru są 4 biegi:
Ja wybrałam ULTRA. Zawody powyżej setki kilometrów to póki co dla mnie abstrakcja, ale na 84 km czułam się gotowa psychicznie po Rzeźniku. Wybór okazał się dobry. Ultra nie zawiera w sobie masakrycznego podejścia, które mają na początku zawodnicy z trasy 115 km, a jednocześnie prowadzi przez najpiękniejsze odcinki wyspy i główny masyw górski. Jest trudne (4 pkt do UTMB, 3 pkt w nowej skali ITRA) i przynajmniej u mnie już na zawsze zmieniło definicję "długiego podejścia" i dużych przewyższeń.
Ja wybrałam ULTRA. Zawody powyżej setki kilometrów to póki co dla mnie abstrakcja, ale na 84 km czułam się gotowa psychicznie po Rzeźniku. Wybór okazał się dobry. Ultra nie zawiera w sobie masakrycznego podejścia, które mają na początku zawodnicy z trasy 115 km, a jednocześnie prowadzi przez najpiękniejsze odcinki wyspy i główny masyw górski. Jest trudne (4 pkt do UTMB, 3 pkt w nowej skali ITRA) i przynajmniej u mnie już na zawsze zmieniło definicję "długiego podejścia" i dużych przewyższeń.
To tyle na wstępie, a teraz
Oto ogłaszam że właśnie wychodzę,
wyfruwam z gniazda na łąki na pola.
I nie oglądam się za tym, co było,
a to co będzie, proszę niech będzie.
"Balony" zespół Kabanos
"Balony" zespół Kabanos
Zaczynamy po ciemku. Jest 7 rano, ale tu na Maderze słońce wstaje później niż u nas. Agnieszka, Tibor i ja ruszamy po przygodę. Mój cel to dotrzeć do mety na tyle szybko, na ile będę w stanie. Cel moich znajomych to przebyć bezpiecznie drogę do drugiego lub trzeciego punktu kontrolnego i się rozdzielić (tam Aga, która za 5 miesięcy będzie mamą (!), schodzi z trasy, a jej mąż leci dalej).
Nie byłabym sobą, gdybym nie miała jakiejś rozpiski. Tym
razem korzystam z raceplannera udostępnionego na blogu pewnego biegacza z Niemiec.
Jeśli będę się go trzymać, to mam szansę być na mecie o północy czyli pokonać trasę w 17 godzin. Zanim dotarłam na wyspę liczyłam, że może dam radę wyrobić się w 16-tu, żeby Wojtek za długo nie czekał na mnie na mecie (taka ze mnie dobra żonka!), ale po obejrzeniu gór i zrobieniu paru spacerów przed biegiem rurka zmiękła. Może niech sobie jednak poczeka :D
ze strony: http://trailstripsrelax.de/raceplanner/?file=miut2016t85 |
Jeśli będę się go trzymać, to mam szansę być na mecie o północy czyli pokonać trasę w 17 godzin. Zanim dotarłam na wyspę liczyłam, że może dam radę wyrobić się w 16-tu, żeby Wojtek za długo nie czekał na mnie na mecie (taka ze mnie dobra żonka!), ale po obejrzeniu gór i zrobieniu paru spacerów przed biegiem rurka zmiękła. Może niech sobie jednak poczeka :D
A zatem lecę. Droga do drugiego punktu kontrolnego (CP2)
mija bardzo szybko. Jest fajnie, wciągam w nos niesamowity zapach eukaliptusowego lasu, słońce wstaje, dobrze mi się biegnie i maszeruje pod górę.
Konkret zaczyna się na 14-tym kilometrze. Przed nami zielona rura, a przy rurze ...drabina. Tzn. schody, ale bardziej przypominają niekończącą się drabinę.
fot. T. Kochaniak (http://www.matkabiega.pl/) |
Lekko już nadjedzona 950-metrowym podejściem zbiegam za ekipą Szwajcarów do trzeciego CP, gdzie wreszcie widzę Wojtka. Jest moim akredytowanym supportem ze specjalnym identyfikatorem. Podobno świetnie wyglądam i jestem czwarta w kategorii wiekowej. Srsly?! Dodaje mi to wiary w siebie.
Jem pomarańcze i piję pepsi. I nadal mieszczę się w założonym czasie, lecz przede mną gwóźdź programu - wspinaczka na Pico Ruivo. Tablica na check poincie śmieje mi się w nos – 1370 m w górę na dystansie 10,7 km. To oznacza wznios o 128 m na kilometrze.
Nie marnujemy czasu - analiza trasy połączona z rozciąganiem czwórek |
Co dla Pani? Dwie Caryńskie poproszę
Zaczyna się niewinnie. Asfalcik, jakieś schodki w dół, ale wkrótce wchodzimy w las. Droga prowadzi zakosami – pierdyliard zakosów po niezbyt ocienionej ścieżce pod górę przez las. I tak przez ponad 2 godziny.
Na co patrzeć? Tempo? Nie, to będzie załamka. Ustawiam pole wysokości n.p.m. i patrzę, jak powoli zbliżam się do Pico. Jeszcze 1350 m do góry, och, już tylko 850 m, itd. Przypomina mi się Rzeźnik – w sumie to tak jakbym właśnie robiła dwie Połoniny Caryńskie z kawałkiem pod rząd. Biegnij, biegnij śmiało, górami lasami, nad strumykiem przeskocz, schyl się pod drzewami.
Na co patrzeć? Tempo? Nie, to będzie załamka. Ustawiam pole wysokości n.p.m. i patrzę, jak powoli zbliżam się do Pico. Jeszcze 1350 m do góry, och, już tylko 850 m, itd. Przypomina mi się Rzeźnik – w sumie to tak jakbym właśnie robiła dwie Połoniny Caryńskie z kawałkiem pod rząd. Biegnij, biegnij śmiało, górami lasami, nad strumykiem przeskocz, schyl się pod drzewami.
Za lasem żar wali z nieba. Zamiast marznąć z powodu nabieranej wysokości, gotuję się w pełnym słońcu. Koszulka Smashing Pąpkins trafia do plecaka i najchętniej rozbierałabym się dalej, ale został mi już tylko Icebreaker. Beeeeeeee! Nie ma to jak wełna merynosów na ultra przy ponad 20 stopniach, na szczęście to wersja 150 Ultralite. Pnę się dalej i zaczynają się TE widoki, które skusiły mnie do przyjazdu tutaj. Stałabym i patrzyła i fotografowała, ale nie ma czasu. Jedna fotka szczytów wynurzających się z chmur i idę dalej. Siły gdzieś mi uciekają, upał rozwala, przez głowę przebiega wątpliwość, czy dam radę do końca, czai się kryzys. Oj, pij i jedz kobieto, bo bez tego będzie mogiła. Widzę coraz więcej zawodników, którzy siadają skonani przy drodze i sama w końcu robię 2 minutowe przystanki, żeby uspokoić tętno i dać chwilę odpocząć trzęsącym się nogom. No i już po 3 godzinach osiągam "mityczne" Pico. Uzupełniam bukłak, wlewam do bidonu miks pepsi z wodą i słyszę od jakiegoś Hiszpana. Now, very tough, very technical, up and down. Toś mnie gościu pocieszył.
Piekło w niebie
Przede mną łącznie 400 m w dół i 450 metrów w górę. Jak dobrze pójdzie to te 5,5 km uda się sieknąć w niecałe 2 godziny (!), hahaha.
Jeżu, jak tu pięknie. Oczy nie mogą się napatrzeć. Co ciekawe, bałam się tych odcinków nad przepaściami oglądając je na zdjęciach i filmach, ale teraz skupiona na zadaniu w ogóle nie myślę, że jest strasznie wysoko, pode mną chmury, a barierki jakieś pordzewiałe i rachityczne. Napierać, napierać. Mózg jest jak zaprogramowany. Sama nie mogę uwierzyć w to, że tu jestem, że weszłam cała z butami do tych pocztówek, które oglądałam przez całą zimę w komputerze. A teraz mogę tego dotknąć, czuć w nogach każdy stopień schodów. To się dzieje naprawdę!
Jeżu, jak tu pięknie. Oczy nie mogą się napatrzeć. Co ciekawe, bałam się tych odcinków nad przepaściami oglądając je na zdjęciach i filmach, ale teraz skupiona na zadaniu w ogóle nie myślę, że jest strasznie wysoko, pode mną chmury, a barierki jakieś pordzewiałe i rachityczne. Napierać, napierać. Mózg jest jak zaprogramowany. Sama nie mogę uwierzyć w to, że tu jestem, że weszłam cała z butami do tych pocztówek, które oglądałam przez całą zimę w komputerze. A teraz mogę tego dotknąć, czuć w nogach każdy stopień schodów. To się dzieje naprawdę!
Zakręty, załomy, kolejne schody, tunele, przepaście, nawisy skalne – jest wszystko, tylko gdzie to drugie Pico? Biały balon na szczycie Pico Areeiro wydaje się być na wyciągnięcie ręki, ale ciągle jest jak owoc, który wisi o pół metra za daleko, żeby go dosięgnąć.
Wreszcie widzę szczyt, kibiców i Wojtka, który krzyczy do mnie "Kicia, to jest jakiś cholerny skyrunning". No chyba jest, po 45 km mam w nogach 3800 metrów podejścia. Ale jest radość. Odpocznę tu dłużej. Może nawet z 10 minut – taki wypas sobie strzelę. Wojtek pomaga, przynosi plaster na obtarty palec u nogi, worek z przepaku, żebym zmieniła buty, bo teraz wskakuję w speedcrossy, które lepiej poradzą sobie z błotem na zbiegach, którego się spodziewam. Znów biorę pomarańcze, czekoladę i pepsi z wodą. No po prostu danie dnia. Wojtek mówi, że Aga z Tiborem też tu idą. Szalona kobieta – ile znacie babeczek, które w 4-tym miesiącu ciąży zdecydują się pokonać 45 km z przewyższeniem 3800m? Ja znam jedną i rozumiem ją, że chce to zrobić. I wiem, że da radę.
Ta trzecia, to ja |
Wreszcie widzę szczyt, kibiców i Wojtka, który krzyczy do mnie "Kicia, to jest jakiś cholerny skyrunning". No chyba jest, po 45 km mam w nogach 3800 metrów podejścia. Ale jest radość. Odpocznę tu dłużej. Może nawet z 10 minut – taki wypas sobie strzelę. Wojtek pomaga, przynosi plaster na obtarty palec u nogi, worek z przepaku, żebym zmieniła buty, bo teraz wskakuję w speedcrossy, które lepiej poradzą sobie z błotem na zbiegach, którego się spodziewam. Znów biorę pomarańcze, czekoladę i pepsi z wodą. No po prostu danie dnia. Wojtek mówi, że Aga z Tiborem też tu idą. Szalona kobieta – ile znacie babeczek, które w 4-tym miesiącu ciąży zdecydują się pokonać 45 km z przewyższeniem 3800m? Ja znam jedną i rozumiem ją, że chce to zrobić. I wiem, że da radę.
Ewa tupie nóżką
Niby w dół, ale przede mną jeszcze konkretne podejście na 55-tym kilometrze (500 m w górę). Powoli to idzie, bo na przemian są zbiegi, płaskie i podbiegi, ale Picosy zostają w oddali. Nagle doganiam dwie biegaczki. Może K45, może K40. Mijam je, ale siedzą mi na plecach. Tradycyjnie już wkurza mnie to i deprymuje na tyle, że pozwalam im mnie wyprzedzić. Biegnę i myślę, co ja durna wyprawiam, dlaczego plotę pierdoły w stylu – Do you wanna pass me by? O nie, nie będzie jak na ZUK-u. Zimowy Ultramaraton Karkonoski dał mi trzy cenne lekcje. Lekcję stabilizacji, lekcję radzenia sobie w ciężkich zimowych warunkach i co najważniejsze lekcję tego, żeby nie odpuszczać. Bo tam odpuściłam i potem bardzo żałowałam.
I w tym momencie podejmuję decyzję, że drugiego ZUKA-a nie będzie i że więcej „pass me by, you are faster” żadna ode mnie nie usłyszy. Chyba że mnie sama wyprzedzi po zewnętrznej. Będę walczyć.
I w tym momencie podejmuję decyzję, że drugiego ZUKA-a nie będzie i że więcej „pass me by, you are faster” żadna ode mnie nie usłyszy. Chyba że mnie sama wyprzedzi po zewnętrznej. Będę walczyć.
Łatwo jednak powiedzieć – przed podejściem na Poiso dziarska Niemka wyprzedza mnie na luzaku i odjeżdża pod górę. To podejście jest beznadziejne – kilka kilometrów po czymś na kształt zaoblonych schodów przez las. Czuję się jednak bardzo dobrze i wiem, że rezerwa mocy powinna wystarczyć.
Ucieczka i pogoń
Za 60-tym kilometrem dostaję od Wojtka informację, że mam 10 minut straty do trzeciej i czwartej w kategorii, które biegną razem. Zasuwaj mówi – może dogonisz. A po chwili – albo lepiej nie, lepiej uważaj na siebie, bo niedługo będzie ciemno. I zostawia mnie z tym dylematem. Na szczęście teren robi się łatwiejszy i wybieram opcję "zasuwaj". Doganiam 4 biegaczki. Mijam. Doganiam parkę – mijam. Jest szaro-buro i ponuro, a ja lecę sobie sama przez las, najszybciej jak mogę. Przychodzi pora na czołówkę, bo przestaję widzieć podłoże. Boję się czy się nie zgubię, ale trasa jest jednak oznakowana fantastycznie – każdy znacznik ma przyczepiony do siebie odblask i w świetle czołówki wygląda jak lampka na drzewie. Doganiam ekipę mocarzy ze 115 km i trzymam się za nimi. To ich 90-ty kilometr – respekt i czapki z głów. Wiem, że zbliżam się do technicznego stromego zbiegu, po którym będzie Vereda da Larano – wąska ścieżka wzdłuż klifu. Z jednej strony wolałabym tam biec za kimś dla bezpieczeństwa, ale z drugiej strony, gdy ekipa MIUT-owców zwalnia, stwierdzam, że jakoś dam radę sama nawet jeśli będzie trudno i napieram. Cel – dogonić trzecią i czwartą w kategorii. Dziękuję swojej intuicji, która kazała mi założyć speedcrossy, tylko dwa razy zaliczam glebę z upadkiem na łokieć na stromych błotnistych zbiegach. W cascadiach byłoby tych gleb o wiele więcej. Tryb: gonić i uciekać! Na punkcie w Larano mówią mi, że ścieżka wzdłuż klifu nie jest wcale trudna, co dodaje mi skrzydeł. Lecę dalej.
No i jest Vereda. Musi być tu pięknie, ale niestety nic nie widać poza księżycem, kręgiem światła mojej czołówki i murem skalnym po prawej. Słychać szum morza i dziwne krzyki mew. Maderskie mewy krzyczą zupełnie inaczej niż polskie. Jest w większości płasko, więc biegnę, ale żadnych biegaczek nie widzę. Może już są na check poincie. Trudno. Widzę, że plan zrobienia tego Ultra w 16 godz. to była abstrakcja, ale fajnie byłoby się pojawić na mecie po północy. Nogi o dziwo dają radę, żołądek spisuje się na medal – jak widać moja strategia żywieniowa czyli 3 żele, a oprócz tego pomarańcze, czekolada i ciasto zapijane rozwodnioną pepsi mu pasuje. No nic, oby do ostatniego punktu kontrolnego – może tam dopadnę te dwie ryczące czterdziestki. Wpadam na punkt i widzę, że stoją jakieś – nie wiem oczywiście czy to z mojej kategorii, ale na wszelki wypadek po przejściu przez pomiar czasu po prostu robię wypad z bazy nie biorąc nic i zasuwam dalej. Oby nie ruszyły zaraz za mną. (Ostatecznie okazało się, że wyprzedziłam je już na 67-mym kilometrze, prawdopodobnie na punkcie CP8, gdzie było dużo ludzi, ale o tym nie wiedziałam).
Força czyli ogień z du...!
Tak biegłam. Na CP1 byłam 185-ta, na mecie 125-ta. |
Força czyli ogień z du...!
Biegnę praktycznie sama. Co jakiś czas mijam jakiegoś biegacza, albo mnie jakiś wyprzedza. Czasem oglądam się czy aby przypadkiem jakaś zawodniczka mnie nie dogania, ale nie - zero kobiet na plecach. Ostatnie 4 kilometry to jak z domu do ulicy Przewodowej - mówię do siebie. Sama nie mogę w to uwierzyć, że niedługo będzie koniec. W dole widać już Machico, gdzie jest meta, ale jeszcze nas prowadzą długą, wąską ścieżką nad miastem wzdłuż lewady. Wreszcie wypadam na asfalt, ktoś krzyczy do mnie "força!!!" i ogarnia mnie radość. Kiedy widzę nadmorską promenadę, na której jest brama z napisem MIUT śmieję się w głos i mam łzy w oczach. Jestem już na poziomie morza i przede mną ostatnia prosta – rozpędzam się do „sprintu”, który w tych okolicznościach wynosi 5:20 i wpadam na metę.
[..................................................................................] – tu brak komentarza, ponieważ ŻADNE słowa nie oddadzą tego, co czułam w tej chwili.
Ukończyłam Madera Island Ultra Trail na dystansie 84 km w 17 godzin i 30 minut. Zrobiłam to w pełnym zdrowiu, bez kontuzji, wbiegając, a nie wyczołgując się na metę, jako trzecia kobieta w kategorii wiekowej K40 i 15-ta w open K.
Z ciekawostek, na mecie pan wręcza mi ... kupon na posiłek. A medal za ukończenie? Chyba się przyzwyczailiśmy w Polsce, że na mecie jest medal - gliniany, drewniany, plastikowy, ale prawie zawsze jest. Tu jest papierek, którego zresztą nie wykorzystuję. Humor poprawia mi się jednak dwukrotnie już niebawem. Najpierw w biurze zawodów dostaję bezrękawnik z napisem Finisher Ultra (to nawet lepsze niż medal), a drugi raz rano, gdy doczytuję, że za 3-cie miejsce w kategorii wiekowej będę dekorowana na podium i jednak dostanę medal.
Podsumowanie
Ukończyłam Madera Island Ultra Trail na dystansie 84 km w 17 godzin i 30 minut. Zrobiłam to w pełnym zdrowiu, bez kontuzji, wbiegając, a nie wyczołgując się na metę, jako trzecia kobieta w kategorii wiekowej K40 i 15-ta w open K.
Z ciekawostek, na mecie pan wręcza mi ... kupon na posiłek. A medal za ukończenie? Chyba się przyzwyczailiśmy w Polsce, że na mecie jest medal - gliniany, drewniany, plastikowy, ale prawie zawsze jest. Tu jest papierek, którego zresztą nie wykorzystuję. Humor poprawia mi się jednak dwukrotnie już niebawem. Najpierw w biurze zawodów dostaję bezrękawnik z napisem Finisher Ultra (to nawet lepsze niż medal), a drugi raz rano, gdy doczytuję, że za 3-cie miejsce w kategorii wiekowej będę dekorowana na podium i jednak dostanę medal.
My - ultrasi :) |
Chciałabym zachować w głowie każdy najdrobniejszy skrawek tego biegu. A nawet przebiec go jeszcze raz. To było fantastyczne przeżycie. Trasa tak piękna, że brak słów. Osom, emejzing i w ogóle. Zagrało wszystko – miałam dobry dzień, głowa wytrzymała, brzuch nie strajkował, a nogi nie zawiodły. Dałam z siebie wszystko. Wojtek wspierał mnie rewelacyjnie. Mimo że wcześniej martwiłam się, czy moje treningi wystarczą, żeby pokonać tą trasę, okazało się, że byłam dobrze przygotowana. No może na drugi raz polatałabym więcej po schodach w Pałacu Kultury, bo przecież trafiłam na Wyspę Wszystkich Schodów.
Czy odczuwam teraz pustkę? Nie! Czuję się spełniona i pełna wiary, że mam w sobie moc, żeby pobiec jeszcze nie jeden trudny bieg, nawet jeśli zamelduję się na dalszej pozycji. I nawet jeśli podczas biegu człowiek zadaje sobie pytanie „co ja tu k.. .robię? po co to wszystko i po co się tak katuję?” zalew endorfin, jaki następuje po ukończeniu jest wystarczającą rekompensatą dla 17-godzinnej orki.
Czy polecam ten bieg? Z całego serca. Przede wszystkim dla biegaczy, którzy chcą się zmierzyć z wyzwaniem, sprawdzić swoje granice, ale też dla biegaczy z osobami towarzyszącymi, które mogą pobiec krótszy dystans. Poza biegiem też jest co robić. Madera oferuje takie piękno i tyle atrakcji, że tygodniowy wyjazd można w całości zapełnić wycieczkami po wyspie, przesiadywaniem w knajpkach, piciem wina madera i robieniem ochów i achów na widok krajobrazów. Zapomnijcie tylko o plażowaniu. Gdy rozdawali plaże, Madera stała w kolejce po góry przystrojone obłoczkami.
Ps. A Zach Miller (USA) – zwycięzca trasy MIUT 115 km (z kosmicznym czasem 13:52 h!!!) i zwycięzca zeszłorocznego CCC (biegu na 101 km towarzyszącego UTMB), napisał, że to był najtrudniejszy bieg, w jakim brał udział.
Czy polecam ten bieg? Z całego serca. Przede wszystkim dla biegaczy, którzy chcą się zmierzyć z wyzwaniem, sprawdzić swoje granice, ale też dla biegaczy z osobami towarzyszącymi, które mogą pobiec krótszy dystans. Poza biegiem też jest co robić. Madera oferuje takie piękno i tyle atrakcji, że tygodniowy wyjazd można w całości zapełnić wycieczkami po wyspie, przesiadywaniem w knajpkach, piciem wina madera i robieniem ochów i achów na widok krajobrazów. Zapomnijcie tylko o plażowaniu. Gdy rozdawali plaże, Madera stała w kolejce po góry przystrojone obłoczkami.
Ps. A Zach Miller (USA) – zwycięzca trasy MIUT 115 km (z kosmicznym czasem 13:52 h!!!) i zwycięzca zeszłorocznego CCC (biegu na 101 km towarzyszącego UTMB), napisał, że to był najtrudniejszy bieg, w jakim brał udział.
zdjęcia: W.Siwoń, T. Kochaniak i Madeira Les a Les.
Ewa,gratuluję fatastycznego startu i mega wyniku! Zasłużyłaś na niego ciężką pracą. Widoki z trasy jeszcze długo będę pamiętać
OdpowiedzUsuńDzięki Aga! Tak, bieg mi się bardzo udał, ale ogólnie cały ten wyjazd będę długo wspominać, bo był po prostu super!
UsuńNa tyle że jak wczoraj koleżanka spytała jak było to powiedziałam że Madera jest ekstra i że odpoczęłam, na co ona padła ze śmiechu, wiedząc co tam robiłam ;-)
Mnie się też koleżanka na FB spytała co tam robię. Odpowiedziałam, że załóżmy, że odpoczywam :)
UsuńJesteś gigant babka!PODZIWIAM I GRATULUJĘ! Uwielbiam czytać wpisy o Twoich sukcesach!
OdpowiedzUsuńOjej, dzięki :) Aż się wzięłam i zarumieniłam ;)
UsuńPiękna relacja i zasłużona chwała! Gratuluję :-)
OdpowiedzUsuńPiękne dzięki, bałam się czy ktokolwiek doczyta to do końca, bo długie, więc tym bardziej się cieszę :)
Usuńpopraw zacha - ccc nie utmb
OdpowiedzUsuńA to miałam złe informacje - poprawiam - dzięki!
UsuńRelację przeczytałam, tfu, pochłonęłam zaraz tego wieczoru, gdy ją opublikowałaś, przed pójściem spać. I tej nocy śniło mi się - uwaga - że byłam tam z Tobą :) :) ale chyba nie biegłam tylko wypatrywałam Ciebie na trasie.
OdpowiedzUsuńTe zdjęcia (i tu i na fb) robią wrażenie, choć pewnie nie oddają ułamka tego jak tam wygląda w realu. Dokonałaś mistrzostwa, z całego serca Ci gratuluję, no i jaram się podwójnie na Krynicę :) bo jak debiutować w ultra to u boku najlepszych <3
Mari, bardzo dziękuję za miły komentarz. Co do Krynicy to plany zmiennymi są i z uwagi na pomysł poprawy życiówki w maratonie asfaltowym (! tak) muszę się przepisać z 64 na 34 km :) Ale mam nadzieję że się tam spotkamy na pasta party :)
Usuń