A dni i tygodnie mijały, a biegaczka dalej nie biegała :( Co prawda ma zamiar pobiegać już w najbliższym tygodniu - tak na próbę, ale trzeba przyznać, że przerwa była solidna. Tak dokładnie to 3 lutego na USG okaże się czy mogę biegać i szykować się do półmaratonu, ale mam nadzieję że tak, bo jest trochę lepiej.
W międzyczasie nie byłabym sobą, gdybym czegoś nie wymyśliła. Od ruchu człowiek się najwyraźniej uzależnia i takie wymuszone przestoje źle robią na głowę :) U mnie więc wyglądał ostatni tydzień tak:
pon - wspinanie
wt - basen 875 m
czw - wspinanie
pt - siłownia
niedz - basen 950 m + sanki na górkach w Falenicy (że też mi się nie chciało tam wcześniej dotrzeć - dopiero dziś odkryłam jak piękne tereny są w Falenicy. Od tej pory będę tam stałym bywalcem)
Powinnam dodać jeszcze wspinanie w sobotę, ale tak naprawdę było to krótkie testowanie bardzo fajnej ścianki, którą moja koleżanka zbudowała we własnym domu! Ponad 5 m wysokości, możliwość asekuracji na linie - pełen wypas. Ja też chcę mieć segment z wysoką ścianą bez okien.
No więc wracając do tematu, niby są różne sporty, niby wszystko fajnie, ale tego biegania brakuje. Po pierwsze dlatego, że jest taki fajny skrzypiący śnieg i słońce, a po drugie dlatego, że w porównaniu np. z pływaniem trening biegowy nie wymaga tylu czasochłonnych czynności (dojazd do/z basenu, suszenie włosów, itp). No ale kto nie biega, ten pływa. Staram się urozmaicać sobie to pływanie trochę - na zmianę 3 style + serie na samych rękach i serie na samych nogach. Basen jednak raczej porzucę, jak już będę mogła pobrykać na świeżym powietrzu, chociaż myśl o triatlonie gdzieś tam przemknęła z tyłu głowy :)
Blog o bieganiu w damskim wydaniu. Po mieście, po lesie i górach - wszędzie, byle do przodu...i w górę :)
poniedziałek, 30 stycznia 2012
niedziela, 22 stycznia 2012
W dół i to szybko czyli post "narciarski"
Właśnie dochodzę do siebie po feriach rodzinnych. Narciarstwo to pikuś, sam wyjazd z dwójką naparzających się non-stop jak małe psiaki synalków jest sportem trochę ekstremalnym, chociaż tak naprawdę było super. Ale do rzeczy...najpierw o szkoleniu.
W tym roku było zadanie - nauczyć naszego 6-latka jeździć na nartach. Podziękowaliśmy za wyjazd z tzw. przedszkolem narciarskim w zagraniczne góry, bo jadąc z firmą organizującą taką imprezę musielibyśmy wydać w sumie ok. 11 tys. zł na tydzień ze szkoleniem i dojazdem! Odpuściliśmy też opcję nart w Polsce, bo trafienie u nas na dobre warunki śniegowe w konkretnym tygodniu zimy to loteria. Horrendalne kolejki do wyciągów, wąskie, zmuldzone stoki i "kultura" niektórych "narciarzy" to dodatkowy temat.
No więc szukając złotego środka wybraliśmy Włochy, tanie studia z własnym żarciem oraz karnetem w cenie i mamę + tatę (czyli mnie i Wojtka) jako dwójkę debiutujących instruktorów dla naszego Tomka. Starszy, czyli Bartek, instruktora już na szczęście nie potrzebuje. Jeździliśmy z nimi na zmianę - raz jedno z nas z młodszym, a drugie ze starszym i potem na odwrót.
W skrócie mogę napisać, że cel został zrealizowany - Tomek jeździ i super sobie radzi. Przed wyjazdem szukałam w sieci wskazówek, jak nauczyć malucha śmigać na nartach, więc dziś sama mogę się podzielić paroma uwagami.
1. Wzór i autorytet - u nas za wzór robił starszy brat, którego Tomek próbuje naśladować we wszystkim, więc skoro brat jeździ to i młody chce. Naśladując Bartka mały próbował nawet skakać na nartach, co się kończyło za każdym razem glebą, ale był dzielny i nie płakał :)
2. Odpowiedni stok - Bormio oraz okolice (Santa Caterina i Isolaccia) okazały się idealne dla dzieci. Wszędzie tam są ośle łączki z wyciągiem-taśmą, na których maluch po prostu staje i jedzie do góry, zanim nauczy się na orczyku. Zaraz obok są z kolei trasy niebieskie i łagodne orczyki - to drugi stopień wtajemniczenia (brawom i wiwatom nie było końca po pierwszym samodzielnym wjeździe Tomka na górę na orczyku). No i oczywiście dla małych chojraków są czerwone trasy - 6-latki nie czują strachu, przedostatniego dnia Tomek zrobił mi autentyczną awanturę, że czerwona, na którą go zabrałam, nie miała hopek i była za płaska ;-)
3. Kij i marchewka - plecak, w którym woziliśmy termos z gorącą czekoladą, wafelki, Snickersy i Knoppersy był nieodłącznym sprzętem szkoleniowym. W chwilach zwątpienia i okrzykach "ja chcę do domu" wpychałam w dzioba Snickersa i widmo zakończenia jazdy o 13:00 odpływało w dal. Podobnie działały frytki i 3 rundki w piłkarzyki w w barze na stoku.
4. Cross-training - co 1,5 godz. trzeba było zrobić Tomkowi małą przerwę, podczas której w butach narciarskich ganialiśmy się koło stoku, rzucaliśmy śnieżkami w siebie i do celu, budowaliśmy hopki i szukaliśmy śnieżnych stworków w lesie.
5. Oczy dokoła głowy - 6-latki nie tylko nie czują strachu, ale też nie mają za bardzo wyobraźni. Odkąd Tomek poczuł już jak fajnie gazować na dół i to najlepiej na krechę, włosy stawały mi dęba na głowie codziennie. Wiele stoków ma z boku urwisko więc nie dość, żeby trzeba było ciągle wołać, żeby skręcał, ale też asekurować go, jadąc tak, żeby uniemożliwić wykatapultowanie się zawodnika na off-piste, czyli jak mówi Bartek na "trasę pozatraśną".
6. Tylko spokój nas uratuje - tak, tak, żadnych nerwów, krzyków, lamentów, jak wyrąbie głową w zaspę, spadnie z wyciągu albo nie ma siły podejść po górkę. Odkryłam w sobie nieznane pokłady cierpliwości i to naprawdę była jedyna słuszna strategia.
7. Pogoda - mieliśmy farta - na 6 dni jazdy, 5 dni było w pełnym słońcu, a ostatni w padającym śniegu po puchu. Nie wiem, jak by to było z tym nauczaniem młodego, gdyby trafił się nam od początku mróz, zadymka i kopny śnieg.
Przy tym wszystkim sama wyjeździłam się do bólu i dzięki Bartkowi, który uwielbia szeroko pojęty freeride, poznałam też trochę inne narciarstwo. Wcześniejsze wyjazdy to było zawsze techniczne przycinanie na stoku i tyczki, a w tym roku na quasi-techniczne zjazdy wyruszałam sobie jak reszta siedziała w barze, natomiast jazda z Bartkiem to był luz, próby skakania na hopkach, próby jazdy w half-pipe i radocha z wywalania się na miękkim między choinkami.
Pomijając powrót do domu: 24 h jazdy non-stop (w tym 100 km na łańcuchach)
śnieg we Włoszech, korki na autostradach i deszcz z mgłą w Austrii oraz śnieżycę na katowickiej o 4-tej nad ranem, ferie po prostu debest ;-)
W tym roku było zadanie - nauczyć naszego 6-latka jeździć na nartach. Podziękowaliśmy za wyjazd z tzw. przedszkolem narciarskim w zagraniczne góry, bo jadąc z firmą organizującą taką imprezę musielibyśmy wydać w sumie ok. 11 tys. zł na tydzień ze szkoleniem i dojazdem! Odpuściliśmy też opcję nart w Polsce, bo trafienie u nas na dobre warunki śniegowe w konkretnym tygodniu zimy to loteria. Horrendalne kolejki do wyciągów, wąskie, zmuldzone stoki i "kultura" niektórych "narciarzy" to dodatkowy temat.
No więc szukając złotego środka wybraliśmy Włochy, tanie studia z własnym żarciem oraz karnetem w cenie i mamę + tatę (czyli mnie i Wojtka) jako dwójkę debiutujących instruktorów dla naszego Tomka. Starszy, czyli Bartek, instruktora już na szczęście nie potrzebuje. Jeździliśmy z nimi na zmianę - raz jedno z nas z młodszym, a drugie ze starszym i potem na odwrót.
W skrócie mogę napisać, że cel został zrealizowany - Tomek jeździ i super sobie radzi. Przed wyjazdem szukałam w sieci wskazówek, jak nauczyć malucha śmigać na nartach, więc dziś sama mogę się podzielić paroma uwagami.
1. Wzór i autorytet - u nas za wzór robił starszy brat, którego Tomek próbuje naśladować we wszystkim, więc skoro brat jeździ to i młody chce. Naśladując Bartka mały próbował nawet skakać na nartach, co się kończyło za każdym razem glebą, ale był dzielny i nie płakał :)
2. Odpowiedni stok - Bormio oraz okolice (Santa Caterina i Isolaccia) okazały się idealne dla dzieci. Wszędzie tam są ośle łączki z wyciągiem-taśmą, na których maluch po prostu staje i jedzie do góry, zanim nauczy się na orczyku. Zaraz obok są z kolei trasy niebieskie i łagodne orczyki - to drugi stopień wtajemniczenia (brawom i wiwatom nie było końca po pierwszym samodzielnym wjeździe Tomka na górę na orczyku). No i oczywiście dla małych chojraków są czerwone trasy - 6-latki nie czują strachu, przedostatniego dnia Tomek zrobił mi autentyczną awanturę, że czerwona, na którą go zabrałam, nie miała hopek i była za płaska ;-)
3. Kij i marchewka - plecak, w którym woziliśmy termos z gorącą czekoladą, wafelki, Snickersy i Knoppersy był nieodłącznym sprzętem szkoleniowym. W chwilach zwątpienia i okrzykach "ja chcę do domu" wpychałam w dzioba Snickersa i widmo zakończenia jazdy o 13:00 odpływało w dal. Podobnie działały frytki i 3 rundki w piłkarzyki w w barze na stoku.
4. Cross-training - co 1,5 godz. trzeba było zrobić Tomkowi małą przerwę, podczas której w butach narciarskich ganialiśmy się koło stoku, rzucaliśmy śnieżkami w siebie i do celu, budowaliśmy hopki i szukaliśmy śnieżnych stworków w lesie.
5. Oczy dokoła głowy - 6-latki nie tylko nie czują strachu, ale też nie mają za bardzo wyobraźni. Odkąd Tomek poczuł już jak fajnie gazować na dół i to najlepiej na krechę, włosy stawały mi dęba na głowie codziennie. Wiele stoków ma z boku urwisko więc nie dość, żeby trzeba było ciągle wołać, żeby skręcał, ale też asekurować go, jadąc tak, żeby uniemożliwić wykatapultowanie się zawodnika na off-piste, czyli jak mówi Bartek na "trasę pozatraśną".
6. Tylko spokój nas uratuje - tak, tak, żadnych nerwów, krzyków, lamentów, jak wyrąbie głową w zaspę, spadnie z wyciągu albo nie ma siły podejść po górkę. Odkryłam w sobie nieznane pokłady cierpliwości i to naprawdę była jedyna słuszna strategia.
7. Pogoda - mieliśmy farta - na 6 dni jazdy, 5 dni było w pełnym słońcu, a ostatni w padającym śniegu po puchu. Nie wiem, jak by to było z tym nauczaniem młodego, gdyby trafił się nam od początku mróz, zadymka i kopny śnieg.
Przy tym wszystkim sama wyjeździłam się do bólu i dzięki Bartkowi, który uwielbia szeroko pojęty freeride, poznałam też trochę inne narciarstwo. Wcześniejsze wyjazdy to było zawsze techniczne przycinanie na stoku i tyczki, a w tym roku na quasi-techniczne zjazdy wyruszałam sobie jak reszta siedziała w barze, natomiast jazda z Bartkiem to był luz, próby skakania na hopkach, próby jazdy w half-pipe i radocha z wywalania się na miękkim między choinkami.
Pomijając powrót do domu: 24 h jazdy non-stop (w tym 100 km na łańcuchach)
śnieg we Włoszech, korki na autostradach i deszcz z mgłą w Austrii oraz śnieżycę na katowickiej o 4-tej nad ranem, ferie po prostu debest ;-)
środa, 4 stycznia 2012
Biegacz, który nigdy nie szedł
Mowa o Haruki Murakami. Sama nie wiem, dlaczego nie zabrałam się za książkę "O czym mówię, kiedy mówię o bieganiu" wcześniej, ale jednocześnie cieszę się, że stało się to teraz, kiedy bieganie stanowi prawdziwą część mojego życia, a może raczej, kiedy bez biegania jest mi naprawdę źle. Tak jak na przykład ostatnio, gdy pauzuję z powodu achillesa.
Pamiętnik Murakamiego pochłonęłam, albo nawet wchłonęłam, bo ta książka jakoś została we mnie i odpowiedziała na różne pytania, które stawiałam sama sobie. Prostymi słowami wypowiedziała problemy, które czaiły się gdzieś z tyłu głowy, ale nie umiałam ich jasno określić.
To nie jest poradnik dla biegaczy i nie jest to zestawienie przebiegniętych maratonów czy treningów. To jest obraz człowieka, który stara się określić swoje miejsce w życiu, wytłumaczyć sobie, dlaczego właściwie codziennie pokonuje kilometry po biegowych ścieżkach i pogodzić z tym, że czas płynie od pewnego momentu coraz szybciej i nawet najmocniejsze treningi nie przyniosą poprawy życiówek w konfrontacji z upływającymi latami, wraz z którymi nasze ciało staje się po prostu słabsze i wolniej się regeneruje.
Coś za coś jednak. Wraz z upływem lat przychodzi biegowa "mądrość" umiejętność planowania, ustalania priorytetów i czerpania z biegów prawdziwej przyjemności dla samego siebie. No i wewnętrzna siła, żeby pokonywać trudności.
Nie często czytając książkę co parę kartek myślę "O rany, to tak jak ja". Dlatego bardzo polubiłam Harukiego Murakami. Nawet bardziej niż po przeczytaniu kiedyś "Kawki nad morzem". I jeszcze bardziej chce mi się teraz biegać. Ale właśnie upływ czasu i bagaż biegowych doświadczeń sprawia, że widzę "widmo kontuzji" i wolę poczekać zamiast zrobić 3 treningi i załatwić ścięgno na dobre. Plany na ten rok mam jeszcze niekonkretne, ale bardzo chciałabym stanąć na starcie półmaratonu w Warszawie. Bez zdrowego achillesa nie dam rady.
Haruki nigdy nie szedł na trasie biegu, nawet w ultramaratonie, bo taką miał zasadę :)
Pamiętnik Murakamiego pochłonęłam, albo nawet wchłonęłam, bo ta książka jakoś została we mnie i odpowiedziała na różne pytania, które stawiałam sama sobie. Prostymi słowami wypowiedziała problemy, które czaiły się gdzieś z tyłu głowy, ale nie umiałam ich jasno określić.
To nie jest poradnik dla biegaczy i nie jest to zestawienie przebiegniętych maratonów czy treningów. To jest obraz człowieka, który stara się określić swoje miejsce w życiu, wytłumaczyć sobie, dlaczego właściwie codziennie pokonuje kilometry po biegowych ścieżkach i pogodzić z tym, że czas płynie od pewnego momentu coraz szybciej i nawet najmocniejsze treningi nie przyniosą poprawy życiówek w konfrontacji z upływającymi latami, wraz z którymi nasze ciało staje się po prostu słabsze i wolniej się regeneruje.
Coś za coś jednak. Wraz z upływem lat przychodzi biegowa "mądrość" umiejętność planowania, ustalania priorytetów i czerpania z biegów prawdziwej przyjemności dla samego siebie. No i wewnętrzna siła, żeby pokonywać trudności.
Nie często czytając książkę co parę kartek myślę "O rany, to tak jak ja". Dlatego bardzo polubiłam Harukiego Murakami. Nawet bardziej niż po przeczytaniu kiedyś "Kawki nad morzem". I jeszcze bardziej chce mi się teraz biegać. Ale właśnie upływ czasu i bagaż biegowych doświadczeń sprawia, że widzę "widmo kontuzji" i wolę poczekać zamiast zrobić 3 treningi i załatwić ścięgno na dobre. Plany na ten rok mam jeszcze niekonkretne, ale bardzo chciałabym stanąć na starcie półmaratonu w Warszawie. Bez zdrowego achillesa nie dam rady.
Haruki nigdy nie szedł na trasie biegu, nawet w ultramaratonie, bo taką miał zasadę :)