Moja dzielnica jest bardzo fajna, dziewicza nawet trochę na tle pozostałych warszawskich dzielnic. Cywilizacja mniej tam dociera. Pługoodśnieżarki na przykład.
Popatrzyłam wczoraj rano za okno i uznałam, że dam radę pobiegać - po takim hartowaniu na lodowcu tzw. "w-morde-wind" mi nie straszny. Niestety poranna wycieczka chodnikiem, a potem autkiem po wawerskich uliczkach zmieniła tę optymistyczną wizję w obraz mnie leżącej z nogą na wyciągu wśród ludzi w białych kitlach.
O starych wytartych Pegasusach na tym lodzie i śniegu mogłam zapomnieć, więc stwierdziłam że czas uzbroić się w odpowiedni sprzęt. Sprawa podobna do zmiany opon (której notabene nie zdążyłam zrobić, więc poznałam wczoraj uroki Kolei Mazowieckich - dobre zapiekanki mają na peronie 2 W-wa Sródmieście - po godzinie czekania na pociąg smakują mega).
Wracając do tematu, postanowiłam zaatakować na ostro i bez półśrodków. Czyli najpierw wyguglać "buty biegowe kolce zima", bo taki mi przyszedł do głowy pomysł na rozwiązanie problemu śniegu i lodu. I znalazłam coś fajnego, a piszę o tym, bo potrzebuję konsultacji w temacie - a więc: Ludzie! czy ktoś w tym biegał? zna? poleca?
1. Kolczaste Icebug Phyto
2. Icebug Heros (o ile wiem z dokładaną na podeszwę nakładką z kolcami - niezły patent, bo można zdjąć na asfalt!)
3. No i w trosce o suche skarpety - fachowe stuptuty
Kwestie cen na razie pomijam - na szczęście nie wysłałam jeszcze listu do Rovaniemi i mam wolne miejsca w tabelce z nagłówkiem "Kochany Swięty Mikołaju! Byłam grzeczna w tym roku, więc przynieś mi proszę... "
PS. Dopisek z ostatniej chwili (30.11.2010 godz. 13:20) - zostawiłam w warsztacie samochód do zmiany opon i w międzyczasie odbyłam 45 minutowe, fantastyczne bieganie w moich trailowych Pumach Havasu (zwanych tez Rodalban). Powiem szczerze że na śniegu dają radę. Uslizgi tylko na błocie pośniegowym i w zlodzonych koleinach. W głębszym śniegu ubitym przez samochody spoko. Ale nadal interesują mnie Icebugi :-)
* nie jestem przedstawicielem handlowym firmy Icebug, jakby co
Blog o bieganiu w damskim wydaniu. Po mieście, po lesie i górach - wszędzie, byle do przodu...i w górę :)
wtorek, 30 listopada 2010
sobota, 27 listopada 2010
Epoka lodowcowa 11.10
Zapiski z przedniego siedzenia samochodu:
Salzburg 150 km. Łykając kolejne kilometry austriackiej autostrady oddalam się od miejsca kaźni… tzn. tfu, miejsca, gdzie właśnie spędziłam urlop "wypoczynkowy". Wyjazd sportowy i wypoczynek nie idą jednak w parze, a szkolenie z Carvingsport jest wyjątkowo dobrym na to przykładem.
Tak na serio to nie zamierzam narzekać, więc napiszę od razu, że z wyjazdu jestem super zadowolona, ale sprana i normalnie wyżęta jak gąbka :)
Listopad 2010 okazał się ciut hardcorowy dla narciarzy na lodowcu Stubai - przez 5 dni szusowania na wysokości 2900-3200 m n.p.m. było tak:
1. dzień: temperatura -7C , wiatr porywisty, opad śniegu non-stop, widoczność na stoku 10 m (Entschuldigen, czy może mi ktoś włączyć kontrast i wyłączyć wiatr?)
2. dzień: temperatura -9C , wiatr porywisty, opad śniegu non-stop, widoczność na stoku 10 m (Błędnik dostaje kota, ale nie ma nawet czasu na pawia, bo trzeba naginać krótkim skrętem za Zbyszkiem)
3. dzień: temperatura -10C , wiatr porywisty, opad śniegu non-stop, widoczność na stoku 10 m (Idzie się przyzwyczaić do warunków, grunt że na przerwie można wlać w siebie heisse schokolade)
4. dzień: temperatura -15C , wiatr zmienny, opad śniegu zero, przebłyski słońca, widoczność na stoku niezła, pod nogami wreszcie sztruksik (Arktyka, więc instruktorzy w ramach solidnej rozgrzewki organizują nam sprinty i pompki z wyrzutem nóg do tyłu w butach narciarskich)
5. dzień: temperatura -17 C , SŁOŃCE!!!, wiatr lekki, opad śniegu zero, widoczność na stoku perfekto, sztruksik (5 warstw termo-ciuchów + kominiarka i dużo ruchu na stoku to podstawa przeżycia dzisiaj)
Nasz plan dnia na stoku był równie jednolity jak pogoda. Codziennie przez 5 godzin (z 30 min. przerwą) robiliśmy w grupach ćwiczenia z szalonym instruktorem Zbychem. Pobudka 6:50 rano, fest śniadanie, dojazd 30 min pod stok i do boju. Śmig bazowy, skręt slalomowy, skręt gigantowy. Jazda non-stop, jeden za drugim albo pojedynczo. Instruktor ochrzania, że znów ręce za nisko, tyłek za bardzo z tyłu, itp. itd.
Co drugi dzień nagrywanie postępów kamerką, wieczorem grupowa video-analiza, podczas której człowiek może na własne oczy się przekonać, że nie jest Bode Millerem, chociaż tak mu się wydaje, gdy siebie nie widzi. Postępy jednak zrobiliśmy – setki zjazdów z kijkami w rękach, nad głową, za plecami, bez kijków i tysiące skrętów dały efekt.
I dlatego jak już ktoś zacznie jeździć z chłopakami z Carvingsportu na szkolenia, to na nie wraca. Bo nie ma to jak dać sobie w kość, poczuć każdy mięsień i palące uda. No i pokonać własne słabości. A miło też zaliczyć dodatkowy bonus czyli w barze po zajęciach sączyć austriacki izotonik, np. Zipfer Bier.
Nie biegałam ani razu. O 6:50 było jeszcze ciemno, a poza tym mieliśmy godzinę żeby się zebrać do wyjścia, za to po południu nogi były jak z betonu. Raz wspinałam się po nartach na fajnej ściance wspinaczkowej, ale ogólnie wyjazd wymuszał 100% skupienia na narciarstwie.
Chyba wzrosła mi też wydolność płuc. Godziny wysiłku przy tętnie raczej drugo-zakresowym, a czasem prawie max na 3 tys. metrów nie poszły mam nadzieję na marne. O astmie oczywiście zapomniałam - chyba z braku roztoczy i kurzu na lodowcu .
Może jestem masochistką, ale już myślę o tym kiedy by tu znowu dać się tak wykończyć, bo było to bardzo przyjemne.
Salzburg 150 km. Łykając kolejne kilometry austriackiej autostrady oddalam się od miejsca kaźni… tzn. tfu, miejsca, gdzie właśnie spędziłam urlop "wypoczynkowy". Wyjazd sportowy i wypoczynek nie idą jednak w parze, a szkolenie z Carvingsport jest wyjątkowo dobrym na to przykładem.
Tak na serio to nie zamierzam narzekać, więc napiszę od razu, że z wyjazdu jestem super zadowolona, ale sprana i normalnie wyżęta jak gąbka :)
Listopad 2010 okazał się ciut hardcorowy dla narciarzy na lodowcu Stubai - przez 5 dni szusowania na wysokości 2900-3200 m n.p.m. było tak:
1. dzień: temperatura -7C , wiatr porywisty, opad śniegu non-stop, widoczność na stoku 10 m (Entschuldigen, czy może mi ktoś włączyć kontrast i wyłączyć wiatr?)
2. dzień: temperatura -9C , wiatr porywisty, opad śniegu non-stop, widoczność na stoku 10 m (Błędnik dostaje kota, ale nie ma nawet czasu na pawia, bo trzeba naginać krótkim skrętem za Zbyszkiem)
3. dzień: temperatura -10C , wiatr porywisty, opad śniegu non-stop, widoczność na stoku 10 m (Idzie się przyzwyczaić do warunków, grunt że na przerwie można wlać w siebie heisse schokolade)
4. dzień: temperatura -15C , wiatr zmienny, opad śniegu zero, przebłyski słońca, widoczność na stoku niezła, pod nogami wreszcie sztruksik (Arktyka, więc instruktorzy w ramach solidnej rozgrzewki organizują nam sprinty i pompki z wyrzutem nóg do tyłu w butach narciarskich)
5. dzień: temperatura -17 C , SŁOŃCE!!!, wiatr lekki, opad śniegu zero, widoczność na stoku perfekto, sztruksik (5 warstw termo-ciuchów + kominiarka i dużo ruchu na stoku to podstawa przeżycia dzisiaj)
Nasz plan dnia na stoku był równie jednolity jak pogoda. Codziennie przez 5 godzin (z 30 min. przerwą) robiliśmy w grupach ćwiczenia z szalonym instruktorem Zbychem. Pobudka 6:50 rano, fest śniadanie, dojazd 30 min pod stok i do boju. Śmig bazowy, skręt slalomowy, skręt gigantowy. Jazda non-stop, jeden za drugim albo pojedynczo. Instruktor ochrzania, że znów ręce za nisko, tyłek za bardzo z tyłu, itp. itd.
Moja super-grupa! |
I dlatego jak już ktoś zacznie jeździć z chłopakami z Carvingsportu na szkolenia, to na nie wraca. Bo nie ma to jak dać sobie w kość, poczuć każdy mięsień i palące uda. No i pokonać własne słabości. A miło też zaliczyć dodatkowy bonus czyli w barze po zajęciach sączyć austriacki izotonik, np. Zipfer Bier.
Nie biegałam ani razu. O 6:50 było jeszcze ciemno, a poza tym mieliśmy godzinę żeby się zebrać do wyjścia, za to po południu nogi były jak z betonu. Raz wspinałam się po nartach na fajnej ściance wspinaczkowej, ale ogólnie wyjazd wymuszał 100% skupienia na narciarstwie.
Chyba wzrosła mi też wydolność płuc. Godziny wysiłku przy tętnie raczej drugo-zakresowym, a czasem prawie max na 3 tys. metrów nie poszły mam nadzieję na marne. O astmie oczywiście zapomniałam - chyba z braku roztoczy i kurzu na lodowcu .
Może jestem masochistką, ale już myślę o tym kiedy by tu znowu dać się tak wykończyć, bo było to bardzo przyjemne.
środa, 17 listopada 2010
Ta ostatnia niedziela
Rok kalendarzowy ma swoje prawa, ale i swoje anomalie, jak widać. Dlatego niedzielę 15 listopada spędziłam wspinając się w skałkach i to w cienkich gatkach. Normalnie listopad to jest opcja zero – za zimno na deskę czy skały, za ciepło na narty na Kasprowym (pozostaje tylko nieśmiertelne bieganie ;-D), a tymczasem zawitała do nas taka pogoda, że grzech nie skorzystać. Wypad był typu orient expres kierunek Jura czyli zorientowany na ekspresowe 1-dniowe wspinanie, zakończone oczywiście genialną pizzą w miejscowości Żarki (powiat myszkowski).
Takie wyjazdy spokojnie da się robić - start 6:30 rano,
na miejscu od 9 do 17 i potem hajda do domu. Nasze trio czyli ja, Ironwoman i kolega W. urobiło chyba z 6 dróg w pięknym bukowym, szeleszczącym lesie na skale zwanej Boniek.
Z wyjątkiem jednej drogi na wędkę, resztę poprowadziłam, jednak nie były to drogi bardzo trudne. W przyszłym sezonie chciałabym podnieść swój poziom wspinaczkowy ponad to VI+ czy VI.1, które w tej chwili jestem w stanie zrobić. Będzie to wymagało intensywniejszych treningów na ścianie, ale taki mam plan.
W samochodzie odbyliśmy za to ciekawą rozmowę o oszukiwaniu w dziedzinie osiągnięć sportowych, sprowokowaną m.in. przez informację, że jeden z biegaczy (większości z moich czytelników znany ;-)) miał na B.Niepodległości czas gorszy wg własnego GPS niż według oficjalnych pomiarów i poprosił organizatorów o korektę, żeby było uczciwie*. Ile jest osób, które by to zrobiły?
A dla kontrastu – ile jest osób, które dla „blasku i chwały” ściemniają i przypisują sobie osiągnięcia niesłusznie. Począwszy od biegaczy amatorów, którzy ścinają na biegu krawężniki lub lecą po chodniku najkrótszą trasą, żeby urwać sekundy po osoby medialne mające sponsorów, które niby zdobywają jakieś szczyty, a potem okazuje się że zostały na nie wwiezione albo zatrzymały się w pół drogi. Osoby, które pozorują robiące wrażenie wyniki nie biorąc pod uwagę możliwości, że ktoś ich zdemaskuje. Ale w sumie nie o to chodzi, bo wielu im uwierzy.
Ogólnie pytanie jest po co i JAK się z tym czują? Czy faktycznie w głębi duszy mają poczucie sukcesu?
To tak tytułem dygresji…
A ja z poczuciem dobrze zakończonego sezonu zapakowałam wczoraj linę do szafy, żeby sobie czekała na sezon 2011 i pojechałam zawieźć narty do serwisu, ponieważ już od soboty w planach ostre szusowanie na lodowcu Stubai. Ja to tak mam, że jeździć od tak sobie zahaczając co godzinę o bar nie lubię. Wolę się skatować, utytłać w śniegu i czołgać się potem do samochodu. A wyjazd na narty z firmą Carvingsport (już kolejny więc wiem) zapewnia to zdecydowanie. Chłopaki z Bielska czyli trenerzy są bezlitośni, ale w takim pozytywnym sensie i po tygodniu szkolenia u nich człowiek czuje każdy mięsień. Szykuje się więc konkretny sportowy tydzień. I nie da się oszukać bo czas na gigancie mierzy fotokomórka ;-)
* Errata - no więc nie zgłosił organizatorom, ale ogłosił licznym czytelnikom na swoim blogu :-) Trochę przesadziłam przez niedoczytanie, co nie zmienia jednak uczciwości zawodnika.
Takie wyjazdy spokojnie da się robić - start 6:30 rano,
na miejscu od 9 do 17 i potem hajda do domu. Nasze trio czyli ja, Ironwoman i kolega W. urobiło chyba z 6 dróg w pięknym bukowym, szeleszczącym lesie na skale zwanej Boniek.
Z wyjątkiem jednej drogi na wędkę, resztę poprowadziłam, jednak nie były to drogi bardzo trudne. W przyszłym sezonie chciałabym podnieść swój poziom wspinaczkowy ponad to VI+ czy VI.1, które w tej chwili jestem w stanie zrobić. Będzie to wymagało intensywniejszych treningów na ścianie, ale taki mam plan.
W samochodzie odbyliśmy za to ciekawą rozmowę o oszukiwaniu w dziedzinie osiągnięć sportowych, sprowokowaną m.in. przez informację, że jeden z biegaczy (większości z moich czytelników znany ;-)) miał na B.Niepodległości czas gorszy wg własnego GPS niż według oficjalnych pomiarów i poprosił organizatorów o korektę, żeby było uczciwie*. Ile jest osób, które by to zrobiły?
A dla kontrastu – ile jest osób, które dla „blasku i chwały” ściemniają i przypisują sobie osiągnięcia niesłusznie. Począwszy od biegaczy amatorów, którzy ścinają na biegu krawężniki lub lecą po chodniku najkrótszą trasą, żeby urwać sekundy po osoby medialne mające sponsorów, które niby zdobywają jakieś szczyty, a potem okazuje się że zostały na nie wwiezione albo zatrzymały się w pół drogi. Osoby, które pozorują robiące wrażenie wyniki nie biorąc pod uwagę możliwości, że ktoś ich zdemaskuje. Ale w sumie nie o to chodzi, bo wielu im uwierzy.
Ogólnie pytanie jest po co i JAK się z tym czują? Czy faktycznie w głębi duszy mają poczucie sukcesu?
To tak tytułem dygresji…
A ja z poczuciem dobrze zakończonego sezonu zapakowałam wczoraj linę do szafy, żeby sobie czekała na sezon 2011 i pojechałam zawieźć narty do serwisu, ponieważ już od soboty w planach ostre szusowanie na lodowcu Stubai. Ja to tak mam, że jeździć od tak sobie zahaczając co godzinę o bar nie lubię. Wolę się skatować, utytłać w śniegu i czołgać się potem do samochodu. A wyjazd na narty z firmą Carvingsport (już kolejny więc wiem) zapewnia to zdecydowanie. Chłopaki z Bielska czyli trenerzy są bezlitośni, ale w takim pozytywnym sensie i po tygodniu szkolenia u nich człowiek czuje każdy mięsień. Szykuje się więc konkretny sportowy tydzień. I nie da się oszukać bo czas na gigancie mierzy fotokomórka ;-)
* Errata - no więc nie zgłosił organizatorom, ale ogłosił licznym czytelnikom na swoim blogu :-) Trochę przesadziłam przez niedoczytanie, co nie zmienia jednak uczciwości zawodnika.
czwartek, 11 listopada 2010
Pierwsza dycha zaliczona :-)
No to zacznę od końca - 50:49 netto.
Dwa tygodnie temu może czułabym lekki niedosyt, ale dziś, po ostatnich problemach, bardzo się cieszę, że w ogóle pobiegłam i dobiegłam do mety w tym czasie.
Wystartowałam ze strefy 45-50 min w towarzystwie Aśki aka Ironwoman. Pomysły na wynik miałysmy jednak lekko odmienne - o jakieś 2 minuty - więc szybko mi uciekła. Niedługo potem lekko jak sarenka minęła mnie Hankaskakanka ;-) Ja na totalnej asekuracji zrobiłam początek w tempie rozgrzewkowym, ale na pierwszym kilometrze czas miałam 5:49, więc stwierdziłam, że ups! chyba można by szybciej. Ogólnie biegło się nieźle, rejestrując co się dzieje wokół.
Z lepszych komentarzy to np. pan w średnim wieku biegnący obok mnie klął głośno przy Złotych Tarasach "No i jednak zrobili ten podbieg - co za skurwysyństwo".
Z ciekawszych obserwacji:
- koleś na wózku robiący podjazd pod Centralnym - respekt!
- bosy biegacz w koszulce z napisem "bosy biegacz"
- facet w krótkich spodenkach i jak myslałam balerinkach żony, które jednak okazały się słynnymi butami Vibram Five Fingers.
- laski biegnące w butach, które na etrampki.pl opisujemy w kategorii "Lifestyle Street" czyli daleko od "Running" - w sumie też respekt dla tych lasek
- BoberPL który mijał mnie na wysokości GUS, tylko że po 2-giej stronie jezdni (czas musiał miec pewnie z 36-37)
Na półmetku było u mnie 26:13 czyli nadal słabo, ale nie tragicznie. Od tego momentu biegłam trochę szybciej, cały czas kontrolując, czy mogę nabrać głęboko powietrza w płuca. Było OK. Na zbiegu z wiaduktu przyspieszyłam, ale ostatni kilometr był ciężki - nie miałam pałera na finisz. Bolały mnie mięśnie szyi i czułam się trochę jak ryba poza swoim środowiskiem naturalnym.
Jednak zważywszy, że XXII Bieg Niepodleglości to mój debiut na 10 km - zrobiłam życiówkę ;-) i wpadłam we wspaniały humor - wreszcie na biegu byli znajomi, był też kibicujący mąż z foto-serwisem, organizacja świetna, pogoda jak na zamówienie.
A wracając do przyczyn mojej radości, że w ogóle dobiegłam, to wyjaśnię, że ostatnie parę dni trochę mi zawirowało w życiu. Nagle z dnia na dzień oddychało mi się coraz trudniej, wrażenie płyty chodnikowej na piersiach pogłębiało się, aż wreszcie we wtorek poszłam do lekarza. Na spirometrii, którą powtarzali mi 3 razy wyszło, że coś słabo ze mną. Jeden ze wskaźników wydolności płuc nazywa się FEV1 i norma to 80-100%. Obturację czyli skurcz oskrzeli rozpoznaje się przy FEV1 mniejszym niż 70%. U mnie wyszło tych procentów 18.
Pani doktor uśmiała gromko się słysząc, że za 2 dni chcę pobiec na 10 km, ale kiedy zrozumiała, że to nie żarty przystąpiła do wypisywania recept na astmę, która mi się ponoć ujawniła po latach ukrywania. Pani doktor poradziła marsz zamiast biegu. Dowiedziałam się też, że przy takim skurczu oskrzeli ratuje mnie chyba tylko to, że biegam, bo w ten sposób wyrobiłam silne mięsnie oddechowe. Inaczej trafiłabym pewnie na ostry dyżur. A więc bieganie jest w pewnym sensie lekarstwem na astmę. Leków dostałam 5, ale wzięłam tylko 2 - te, po ktorych nie trzęsłam się i trochę pomogły, dzięki czemu wystartowałam dzisiaj.
A najgorsze jest to, że alergolog działa jak automat - "dusi sie Pani? Proszę oto 5 inhalatorków" Nie leczy przyczyn tylko zalecza objawy zapewniając sobie kasę z przyszłych wizyt, wrrr! Nie zamierzam być sponsorem alergologów.
No cóż jako astmatyczka ;-) hłe hłe, muszę lekko zbastować czyli w najbliższej przyszłości porzucam interwały oraz tempówki i będę sobie robić sesje w 1-szym zakresie z pomiarem tętna, żeby stwierdzić czy sytuacja się powtórzy. A za jakiś czas spróbuję znów szybciej i zobaczymy co wtedy.
niedziela, 7 listopada 2010
Można sobie planować...
Sobotni trening miał być precyzyjny - 2 km rozgrzewki + 4 x 5 min w tempie 4:36 i przebieżki. Miał być - bo nie był.
Od rana lało, ale to nie powstrzymało mnie, o nie! Uzbroiłam się zwyczajowo + wiatrówka i czapka z daszkiem. Zawiozłam młodego na Foksal na zajęcia i miałam 1,5 godziny, żeby pobiegać nad Wisłą.
Niestety kurtka przemokła już po kilkuset metrach, więc zastanawiałam się, jak będzie po godzinie biegu. Był nawet pomysł, żeby szybko kupić coś nieprzemakalnego, ale w sobotę o 9:30 na rondzie "De Gola" nie sprzedają waterproof jackets tylko co najwyżej sznurówki i korki do butów. Odesłałam w diabły wizję, jak to się znów przeziębiam i nie biegnę na 10 km w BN. Postanowiłam nie wymiękać. W końcu plan to plan ;-)
Trasa fajna - w dół koło Stacji W-wa Powiśle, potem do Tamki, Dobrą do BUW, następnie przemknęłam koło dużej masy ludzkiej żądnej wiedzy technicznej i naukowej stłoczonej w kolejce przed Centrum Nauki Kopernik i ruszyłam przez kałuże wdłuż rzeki.
W tym momencie tempo na pulsometrze zmieniło się na zero, chociaz nogami zdecydowanie przebierałam. Nie pomogły próby naciskania - footpod był dead tak jak "Zed is dead" i już wiedziałam, że po interwałach, no bo jak je biegać precyzyjnie bez pomiaru. Poza tym wszystko mi przemokło, łącznie z butami Lunaracer i było tak syficznie, że sam fakt przemieszczania się do przodu uznałam za sukces. Dobiegłam do Mostu Gdańskiego, nawrotka i z powrotem Tamką na Foksal. Wyszło 53 min w drugim zakresie chyba.
Na koniec jeszcze stałam jak zmokła kura pod salą zajęć czekając na synalka i robiło mi się coraz mokrzej i zimniej, a mysli o dalszym zdrowiu coraz bardziej czarne. Na szczęście w domu uratował mnie błyskawicznie podany zestaw uderzeniowy 3x250 ml (parzące usta kakao, herbata z sokiem malinowym i herbata z cytryną).
Interwały pobiegam jutro - bardziej lajtowo niż planowałam, bo Bieg Niepodległości już w czwartek, ale trochę przycisnę.
Jest tylko jeden problem - jakiś tydzień temu, po latach, wróciła mi astma objawiająca się strasznymi dusznościami. Nie wiem, czy to pleśnie i roztocza tak atakują tej ciepłej jesieni, ale nie jest dobrze :-((((((( Okazuje się że to nie wearlink mnie uciskał ostatnio podczas biegu.
Idę więc w przyszłym tygodniu do alergologa dowiedzieć się co robić, bo słabo jest mieć wrażenie, że nabierasz do płuc tylko 50% oddechu. 2 wciągnięte dawki z Symbicortu dały jedynie taki efekt, że ręce latały mi jak na detoksie, a serce waliło nawet podczas stania, więc wyrzuciłam Symbicort do śmieci. Może ktoś zna lepsze sposoby na astmę?
Od rana lało, ale to nie powstrzymało mnie, o nie! Uzbroiłam się zwyczajowo + wiatrówka i czapka z daszkiem. Zawiozłam młodego na Foksal na zajęcia i miałam 1,5 godziny, żeby pobiegać nad Wisłą.
Niestety kurtka przemokła już po kilkuset metrach, więc zastanawiałam się, jak będzie po godzinie biegu. Był nawet pomysł, żeby szybko kupić coś nieprzemakalnego, ale w sobotę o 9:30 na rondzie "De Gola" nie sprzedają waterproof jackets tylko co najwyżej sznurówki i korki do butów. Odesłałam w diabły wizję, jak to się znów przeziębiam i nie biegnę na 10 km w BN. Postanowiłam nie wymiękać. W końcu plan to plan ;-)
Trasa fajna - w dół koło Stacji W-wa Powiśle, potem do Tamki, Dobrą do BUW, następnie przemknęłam koło dużej masy ludzkiej żądnej wiedzy technicznej i naukowej stłoczonej w kolejce przed Centrum Nauki Kopernik i ruszyłam przez kałuże wdłuż rzeki.
W tym momencie tempo na pulsometrze zmieniło się na zero, chociaz nogami zdecydowanie przebierałam. Nie pomogły próby naciskania - footpod był dead tak jak "Zed is dead" i już wiedziałam, że po interwałach, no bo jak je biegać precyzyjnie bez pomiaru. Poza tym wszystko mi przemokło, łącznie z butami Lunaracer i było tak syficznie, że sam fakt przemieszczania się do przodu uznałam za sukces. Dobiegłam do Mostu Gdańskiego, nawrotka i z powrotem Tamką na Foksal. Wyszło 53 min w drugim zakresie chyba.
Na koniec jeszcze stałam jak zmokła kura pod salą zajęć czekając na synalka i robiło mi się coraz mokrzej i zimniej, a mysli o dalszym zdrowiu coraz bardziej czarne. Na szczęście w domu uratował mnie błyskawicznie podany zestaw uderzeniowy 3x250 ml (parzące usta kakao, herbata z sokiem malinowym i herbata z cytryną).
Interwały pobiegam jutro - bardziej lajtowo niż planowałam, bo Bieg Niepodległości już w czwartek, ale trochę przycisnę.
Jest tylko jeden problem - jakiś tydzień temu, po latach, wróciła mi astma objawiająca się strasznymi dusznościami. Nie wiem, czy to pleśnie i roztocza tak atakują tej ciepłej jesieni, ale nie jest dobrze :-((((((( Okazuje się że to nie wearlink mnie uciskał ostatnio podczas biegu.
Idę więc w przyszłym tygodniu do alergologa dowiedzieć się co robić, bo słabo jest mieć wrażenie, że nabierasz do płuc tylko 50% oddechu. 2 wciągnięte dawki z Symbicortu dały jedynie taki efekt, że ręce latały mi jak na detoksie, a serce waliło nawet podczas stania, więc wyrzuciłam Symbicort do śmieci. Może ktoś zna lepsze sposoby na astmę?
piątek, 5 listopada 2010
Tapicering? Tapiring?.... Tapering!
Co za słowo! - kolejna perełka w skarbcu tajemniczych biegowych haseł i skrótów (BNP, BPS, WB....). Dowiedziałam się o nim jakiś czas temu, zatem wreszcie mogę się fachowo wypowiedzieć ;-) że właśnie "tapering" przedstartowy trwa i u mnie.
Przede wszystkim chodzi o tapering emocjonalny. Przed Biegnij Warszawo moją głowę ogarnęło szaleństwo - pierwsza dycha, dieta "białko-potem-węgle", wlewy z izotoników, wizualizacje, itd. Potem mały prywatny dół, bo choroba mnie powaliła i wszystko poszło w diabły. No więc teraz podeszłam do tematu z większym dystansem i nie gorączkuję (się) tak jak poprzednio.
Co prawda parę dni temu dostałam takiego bólu gardła, że już widziałam się znów myślami po stronie kibiców, ale tony czosnku i płynu do płukania gardła uzdrowiły mnie. Ogólnie zluzowałam z emocjami do połowy przyjmując założenie, że co będzie to będzie. Może się uda w okolicy 50 min i wtedy będzie bardzo przyjemnie, a może nie. Na formę ma wpływ tyle czynników, że tydzień wcześniej nie ma sensu z góry zakładać jak będę biegła.
Co do taperingu biegowego to, że tak powiem "na małpę" skorzystam z części planu kolegi Zinowa, który ma precyzyjne, analityczne podejście do tematu i w dodatku jego plan dał już raz dobry efekt na BW :-). We wtorek biegałam 6 kilometrówek w tempie ok. 5:00 min/km + truchty i przebieżki. W sobotę jeszcze czekają mnie interwały w sporym tempie czyli 4x5 min po 4:36 min/km + 4 x 200 rytmy (ok. 3:55 min/km)
A potem to już tylko regeneracyjne 6 km i coś nowego czyli mini bieg 3 km dzień przed startem. Do tej pory pauzowałam dzień przed, ale zobaczymy jak ta opcja się sprawdzi.
Trochę to koliduje z ciężkimi treningami wspinaczkowymi, ktore mam ostatnio (np. wspinanie z obciążeniem na kostkach i w talii) i które potem odczuwam przez dwa dni, ale w przyszłym tygodniu na ściance też obiecuję trochę odpuścić.
Tak przy okazji wpadła mi do głowy myśl, że może przenieść tę metodę na grunt biegowy i polatać trochę z ciężarkami przyklejonymi np. do nóg power-tapem albo wsadzonymi w kieszenie. Jaką lekkość odczułby potem człowiek biegnąc bez takich ciężarków ;-) Inna sprawa to czy bieg "z kulą" (a nawet kulami) u nogi nie skończyłby się kontuzją. A może biegacze stosują takie ćwiczenia?
Weatheronline pokazuje, że w Dzień Niepodległości będzie ok. 6 stopni i bez deszczu czyli spoko. Kupiłam cieplejsze gatki Kalenji, które świetnie się sprawdziły 2 dni temu, więc zimno mi nie straszne. Paska pomiaru tętna raczej nie wezmę, kilometry będą oznaczone, zatem wystarczy stoper - nie chcę zasuwać z wzrokiem utkwionym w nadgarstku i się stresować, że mi HR szaleje :-). Kusi mnie trochę żeby pobiec na ślepo, za jakimś zającem, ale chyba za bardzo już się przyzwyczaiłam do kontroli tempa, żeby tak zupełnie pójsć na żywioł.
Cieszę się na ten debiut na 10K, ale już gdzieś powoli rodzi się myśl o marcowej połówce, więc pewnie po 11 listopada tapering zamienię na prolonging i wycieczki biegowe po 15-20 kilosów.
Przede wszystkim chodzi o tapering emocjonalny. Przed Biegnij Warszawo moją głowę ogarnęło szaleństwo - pierwsza dycha, dieta "białko-potem-węgle", wlewy z izotoników, wizualizacje, itd. Potem mały prywatny dół, bo choroba mnie powaliła i wszystko poszło w diabły. No więc teraz podeszłam do tematu z większym dystansem i nie gorączkuję (się) tak jak poprzednio.
Co prawda parę dni temu dostałam takiego bólu gardła, że już widziałam się znów myślami po stronie kibiców, ale tony czosnku i płynu do płukania gardła uzdrowiły mnie. Ogólnie zluzowałam z emocjami do połowy przyjmując założenie, że co będzie to będzie. Może się uda w okolicy 50 min i wtedy będzie bardzo przyjemnie, a może nie. Na formę ma wpływ tyle czynników, że tydzień wcześniej nie ma sensu z góry zakładać jak będę biegła.
Co do taperingu biegowego to, że tak powiem "na małpę" skorzystam z części planu kolegi Zinowa, który ma precyzyjne, analityczne podejście do tematu i w dodatku jego plan dał już raz dobry efekt na BW :-). We wtorek biegałam 6 kilometrówek w tempie ok. 5:00 min/km + truchty i przebieżki. W sobotę jeszcze czekają mnie interwały w sporym tempie czyli 4x5 min po 4:36 min/km + 4 x 200 rytmy (ok. 3:55 min/km)
A potem to już tylko regeneracyjne 6 km i coś nowego czyli mini bieg 3 km dzień przed startem. Do tej pory pauzowałam dzień przed, ale zobaczymy jak ta opcja się sprawdzi.
Trochę to koliduje z ciężkimi treningami wspinaczkowymi, ktore mam ostatnio (np. wspinanie z obciążeniem na kostkach i w talii) i które potem odczuwam przez dwa dni, ale w przyszłym tygodniu na ściance też obiecuję trochę odpuścić.
Tak przy okazji wpadła mi do głowy myśl, że może przenieść tę metodę na grunt biegowy i polatać trochę z ciężarkami przyklejonymi np. do nóg power-tapem albo wsadzonymi w kieszenie. Jaką lekkość odczułby potem człowiek biegnąc bez takich ciężarków ;-) Inna sprawa to czy bieg "z kulą" (a nawet kulami) u nogi nie skończyłby się kontuzją. A może biegacze stosują takie ćwiczenia?
Weatheronline pokazuje, że w Dzień Niepodległości będzie ok. 6 stopni i bez deszczu czyli spoko. Kupiłam cieplejsze gatki Kalenji, które świetnie się sprawdziły 2 dni temu, więc zimno mi nie straszne. Paska pomiaru tętna raczej nie wezmę, kilometry będą oznaczone, zatem wystarczy stoper - nie chcę zasuwać z wzrokiem utkwionym w nadgarstku i się stresować, że mi HR szaleje :-). Kusi mnie trochę żeby pobiec na ślepo, za jakimś zającem, ale chyba za bardzo już się przyzwyczaiłam do kontroli tempa, żeby tak zupełnie pójsć na żywioł.
Cieszę się na ten debiut na 10K, ale już gdzieś powoli rodzi się myśl o marcowej połówce, więc pewnie po 11 listopada tapering zamienię na prolonging i wycieczki biegowe po 15-20 kilosów.