No to jeszcze sie dziś okazało, że na kanale między Splitem a wyspą Brać da się też popływać na desce. "Dostrzegłszy" obiecującą bryzę podczas spacerku na lody do portu, pobiegliśmy ile sił w nogach do chaty po sprzęt i wkrótce okazało się, że żagiel 6.9 zapewnia na tym akwenie całkiem przyzwoite ślizgi. Na mocniejsze wiatry nie ma chyba co liczyć, ale dobre i to. Trzeba tylko się rozglądać, czy nie idziesz na czołówkę z promem Jadrolinia czy też inną jednostką pływającą, bo kanał jest jak najbardziej żeglowny.
ps. Info meteo ;-) - jak nam powiedział stary wilk morski od którego wynajmujemy chatę, na wyspie wieją 2 wiatry: od 10 do ok. 17 mistral, który potem zdycha (co nastąpiło właśnie podczas naszego debiutu) i bora - wieczorny, zimniejszy wiatr.
Blog o bieganiu w damskim wydaniu. Po mieście, po lesie i górach - wszędzie, byle do przodu...i w górę :)
wtorek, 29 czerwca 2010
Brać - Pierwsze wrażenia
Chorwacja, chmurna Chorwacja ... Pozdrawiam smażących się w polskim słońcu z niezagorącej, a na samym początku nawet deszczowej wyspy Brać. Tak, tak u nas pogoda z gatunku umiarkowanych, raz słońce raz chmurki, ale może to i dobrze, bo nie zdycham z gorąca.
Zeby za dużo się nie rozpisywać powiem tylko, że mieścina Sutivan gdzie mieszkamy, a także dom, ogródek, morze, przyroda - to wszystko jest 10/10. Po prostu fantastycznie. Pachną figi, mięta, lawenda, rozmaryn, kontrast białych kamiennych domków i fioletowych kwiatków bugenwili cieszy oko.
Co do aspektów sportowych to wakacje zaczęłam od biegania. Wybrałam na pierwszą trasę asfaltówkę biegnącą przez wyspę bo wyglądała na w miarę równą i łagodną. Ale ups.. za 1-szym zakrętem zaczęła się piąć się w górę i tak się pięła, pięła, a ja biegłam, biegłam, aż prawie padłam. No coż w rodzimym Wawrze w Warszawie podbiegów zero, to przynajmniej tu bede miała okazję wzmocnić nogi, co niechybnie się przyda dla kondycji biegowej.
Następnego dnia odkryłam jednak piękną szutrówkę wzdłuż morza - płaską, z lux widokiem na lazur i nie wiem czy jednak lenistwo i chęć doznań estetycznych podczas biegu nie zwycięży.
Znalazłam też kawałek skały do wspinania i nawet udało mi się zrobić 2 drogi. Nie jest to raczej mekka wspinania ta wyspa Brać. Coś tam poobijali, są ringi, stanowiska zjazdowe, ale żeby tu specjalnie po to przyjeżdżać, to niekoniecznie. Nasze poszukiwania skałek wyglądały następująco: najpierw znaleźliśmy jedną położoną tak, że asekurujący musiał stać z liną na jezdni i to prawie na zakręcie w środku miasteczka. Ale tam wlaśnie się wspinałam i było calkiem ok.
Potem ruszyliśmy szukać tajemniczego łuku skalnego, który miał być świetną miejscówką wspinaczkową. Wtryniliśmy się VW Transporterem w szutrową drogę o szerokości "Transporter + 15 cm" prowadzącą do sadu oliwkowego i efekt był taki, że skutecznie porysowalismy boki fury o krzaki, a skały nie znaleźlismy. Wycof z tej drogi też do łatwych nie nalezał.
Trzecia skała nie dość że też była w miasteczku, to jeszcze nawet okazało się że leży na terenie prywatnej posesji. Co prawda górą przelazłam przez płot i zaczęlam się wspinać, ale wizja wkurzonego Chorwata strzelającego np. z wiatrówki solą w tyłek jakimś intruzom okupującym jego prywatną skałę dość szybko mnie zniechęciła. No nic, trzeba poszukać jakichś nowych możliwości.
Nie wiem jednak jak to będzie z tym wspinaniem, bo na skutek pochłanianych ilości piwa Karlovacko i Ozujsko, lokalnego wina i cevapcici robię się coraz cięższa :-D, a jeszcze nawet nie spróbowałam połowy chorwackich specjałów. Apetyt na wakacjach naprawdę dopisuje.
Zeby za dużo się nie rozpisywać powiem tylko, że mieścina Sutivan gdzie mieszkamy, a także dom, ogródek, morze, przyroda - to wszystko jest 10/10. Po prostu fantastycznie. Pachną figi, mięta, lawenda, rozmaryn, kontrast białych kamiennych domków i fioletowych kwiatków bugenwili cieszy oko.
Co do aspektów sportowych to wakacje zaczęłam od biegania. Wybrałam na pierwszą trasę asfaltówkę biegnącą przez wyspę bo wyglądała na w miarę równą i łagodną. Ale ups.. za 1-szym zakrętem zaczęła się piąć się w górę i tak się pięła, pięła, a ja biegłam, biegłam, aż prawie padłam. No coż w rodzimym Wawrze w Warszawie podbiegów zero, to przynajmniej tu bede miała okazję wzmocnić nogi, co niechybnie się przyda dla kondycji biegowej.
Następnego dnia odkryłam jednak piękną szutrówkę wzdłuż morza - płaską, z lux widokiem na lazur i nie wiem czy jednak lenistwo i chęć doznań estetycznych podczas biegu nie zwycięży.
Znalazłam też kawałek skały do wspinania i nawet udało mi się zrobić 2 drogi. Nie jest to raczej mekka wspinania ta wyspa Brać. Coś tam poobijali, są ringi, stanowiska zjazdowe, ale żeby tu specjalnie po to przyjeżdżać, to niekoniecznie. Nasze poszukiwania skałek wyglądały następująco: najpierw znaleźliśmy jedną położoną tak, że asekurujący musiał stać z liną na jezdni i to prawie na zakręcie w środku miasteczka. Ale tam wlaśnie się wspinałam i było calkiem ok.
Potem ruszyliśmy szukać tajemniczego łuku skalnego, który miał być świetną miejscówką wspinaczkową. Wtryniliśmy się VW Transporterem w szutrową drogę o szerokości "Transporter + 15 cm" prowadzącą do sadu oliwkowego i efekt był taki, że skutecznie porysowalismy boki fury o krzaki, a skały nie znaleźlismy. Wycof z tej drogi też do łatwych nie nalezał.
Trzecia skała nie dość że też była w miasteczku, to jeszcze nawet okazało się że leży na terenie prywatnej posesji. Co prawda górą przelazłam przez płot i zaczęlam się wspinać, ale wizja wkurzonego Chorwata strzelającego np. z wiatrówki solą w tyłek jakimś intruzom okupującym jego prywatną skałę dość szybko mnie zniechęciła. No nic, trzeba poszukać jakichś nowych możliwości.
Nie wiem jednak jak to będzie z tym wspinaniem, bo na skutek pochłanianych ilości piwa Karlovacko i Ozujsko, lokalnego wina i cevapcici robię się coraz cięższa :-D, a jeszcze nawet nie spróbowałam połowy chorwackich specjałów. Apetyt na wakacjach naprawdę dopisuje.
środa, 23 czerwca 2010
Kierunek: Otok Brač
Nadejszła wiekopomna chwila… no prawie. Nadejdzie w piątek, kiedy to jedziemy całą familią na 2-tyg. wakacje. Od tak dawna nie byłam na tak „kosmicznie” długich wakacjach, że jest to dla mnie naprawdę coś. Z reguły 7 dni, myk myk i szlus. Pomysleć że kiedyś znikałam na miesiąc.
No ale do rzeczy - jedziemy do ciepłej Chorwacji. Pierwszy raz. Na wyspe Brać (po chorwacku Otok Brač). Będą plaże – na których nie cierpię leżeć. Będzie morze – w którym zamierzam pływać (a jak powieje to na nim na desce też). Będą skały – po których zamierzam się wspinać. I będą drogi – po których będę biegać :-D No i będzie też wino – które zamierzam pić do różnych bałkańskich smakołyków.
Tak wygląda w skrócie mój plan odpoczynku wakacyjnego. Uważam że jest niezły. Ale zanim wyjadę muszę jutro pobiegać oraz się na coś zapisać (tak, tak muszę - bakcyl zaczyna dawać o sobie znać). Mam dwa typy:
a) Bieg Powstania W-wskiego (strasznie późna godzina, :-/, ale może być ciekawie)
b) Biegnij Warszawo (strasznie duży limit zawodników, nie wiem czy ten stopień masowości imprezy czyli 20 tys. nóg na jednej trasie mnie nie przeraża)
Oczywiście, jeden nie wyklucza drugiego …
No ale do rzeczy - jedziemy do ciepłej Chorwacji. Pierwszy raz. Na wyspe Brać (po chorwacku Otok Brač). Będą plaże – na których nie cierpię leżeć. Będzie morze – w którym zamierzam pływać (a jak powieje to na nim na desce też). Będą skały – po których zamierzam się wspinać. I będą drogi – po których będę biegać :-D No i będzie też wino – które zamierzam pić do różnych bałkańskich smakołyków.
Tak wygląda w skrócie mój plan odpoczynku wakacyjnego. Uważam że jest niezły. Ale zanim wyjadę muszę jutro pobiegać oraz się na coś zapisać (tak, tak muszę - bakcyl zaczyna dawać o sobie znać). Mam dwa typy:
a) Bieg Powstania W-wskiego (strasznie późna godzina, :-/, ale może być ciekawie)
b) Biegnij Warszawo (strasznie duży limit zawodników, nie wiem czy ten stopień masowości imprezy czyli 20 tys. nóg na jednej trasie mnie nie przeraża)
Oczywiście, jeden nie wyklucza drugiego …
niedziela, 20 czerwca 2010
Po Biegu Ursynowa
Dzień po Biegu Ursynowa – czas na małe refleksje. Chociaż jestem biegaczką na wyczucie czyli śmigam bez zegarka, bez pomiaru tętna, bez pomiaru Vo max czy też min, a jedynie z muzą na uszach, trochę poczytałam pisemek i sobie wzięłam zegarek syna na bieg. Podobno wskazane jest 5 min/km dla debiutantów. No to miałam te 5 min na 1-szym, 10 min na 2-gim i faktycznie pomiar się przydawał, żeby jakoś to kontrolować.
Brakowało mi bardzo muzyki, bo się przejęłam i nie wziełam iPoda sądząc, że na zawodach to się muzyki nie slucha - jakże się myliłam.
Na początku biegu strasznie mnie wyprzedzali, zaczęłam się trochę martwić, że chyba coś nie teges i to tempo nie przystaje do „najszybszego” biegu w Polsce. Ale z drugiej strony rozsądek mówił „nie przyspieszaj bo spalisz się przed końcem”. No i jaka była moja radość kiedy na 4 km to ja minęłam kilku tych, co mnie mijali wcześniej.
Mogłam chyba tylko zacząć wcześniej finisz – nie mam tu kompletnie doświadczenia, więc podczas biegu szłam na oko tempem z moim treningów i ostry bieg zaczęłam dopiero na jakieś 300 m przed metą (bo nie wiedziałam czy nie wyzionę ducha), a w sumie zapas jeszcze miałam.
No ale pierwsze wyścigowe koty za płoty, następnym razem pobiegnę bliżej granicy ryzyka – przynajmniej mam punkt odniesienia, ile mogę.
Martwię się też czy pomiar nie zagubił mojego czasu, bo czytałam że na Interrun Cracovia część zawodników nie zostala sklasyfikowana. Słabo by było, gdyby mi się to przydarzyło, chociaż oczywiście „nie ważny wynik, ważna zabawa” (ale i tak wiemy że wynik jest ważny :-D ). Pewnie niedługo wyniki już będą jak się Intersport ogarnie z tym wszystkim.
PS. z ostatniej chwili: SĄ! SĄ! nieoficjalne wyniki! Błeeeeeee - 25.08 netto. Mierzyłam sobie kiedyś na 2 treningach i było o prawie minutę mniej. Ale co tam! Jest co poprawiać :-)
Brakowało mi bardzo muzyki, bo się przejęłam i nie wziełam iPoda sądząc, że na zawodach to się muzyki nie slucha - jakże się myliłam.
Na początku biegu strasznie mnie wyprzedzali, zaczęłam się trochę martwić, że chyba coś nie teges i to tempo nie przystaje do „najszybszego” biegu w Polsce. Ale z drugiej strony rozsądek mówił „nie przyspieszaj bo spalisz się przed końcem”. No i jaka była moja radość kiedy na 4 km to ja minęłam kilku tych, co mnie mijali wcześniej.
Mogłam chyba tylko zacząć wcześniej finisz – nie mam tu kompletnie doświadczenia, więc podczas biegu szłam na oko tempem z moim treningów i ostry bieg zaczęłam dopiero na jakieś 300 m przed metą (bo nie wiedziałam czy nie wyzionę ducha), a w sumie zapas jeszcze miałam.
No ale pierwsze wyścigowe koty za płoty, następnym razem pobiegnę bliżej granicy ryzyka – przynajmniej mam punkt odniesienia, ile mogę.
Martwię się też czy pomiar nie zagubił mojego czasu, bo czytałam że na Interrun Cracovia część zawodników nie zostala sklasyfikowana. Słabo by było, gdyby mi się to przydarzyło, chociaż oczywiście „nie ważny wynik, ważna zabawa” (ale i tak wiemy że wynik jest ważny :-D ). Pewnie niedługo wyniki już będą jak się Intersport ogarnie z tym wszystkim.
PS. z ostatniej chwili: SĄ! SĄ! nieoficjalne wyniki! Błeeeeeee - 25.08 netto. Mierzyłam sobie kiedyś na 2 treningach i było o prawie minutę mniej. Ale co tam! Jest co poprawiać :-)
piątek, 18 czerwca 2010
Teraz już rozumiem....
co mieli na myśli moi goście na blogu mówiąc że Bieg Ursynowa to najszybszy bieg w Polsce. Będę miała zaszczyt stanąc do startu razem z biegową elitą z Polski, Kenii i Ukrainy i pewnie jeszcze innych miejsc. Fajnie! To już jutro- nie mogę się doczekać :)
środa, 16 czerwca 2010
Niedzielne harce w Łebie
Weekend rozpoczęłam w "ciężkiej" rozterce - w skały czy na windsurfing, skały, windsurfing, ene due like fake. Na niedzielę szykował się wiatr-marzenie o sile 5-6 B z zachodu. Z drugiej strony nikt nie kwapił się do jazdy ze mną do Łeby. No coż, jak mawiał Król Julian "po długim tentegowaniu w głowie" uznałam, że nie ma się jednak co oglądać na społeczeństwo tylko trzeba jechać, choćby na 1 dzień.
Spakowałam więc sprzęt do samochodu i sobie sama w sobotę pojechałam.
Plan był prosty: śpię w Gdyni u znajomych, w niedz. rano jazda do Łeby, tam pływanie, po pływaniu powrót do Warszawy.
Dzięki płatnej A1 dojazd do 3miasta nie jest już takim koszmarem i za jedyne 17,5 zeta można w kulturalnych warunkach pomknąć sporo kilosów z prękością przelotową. Ech, może kiedyś cała droga nad morze będzie tak wyglądać.
Łeba na dzień dobry w niedzielę zaserwowała niezły gwizdek ok. 5 B, fale i siekający po nogach piach. Czułam, że to nie jest zbyt rozsądne rozpoczynać sezon po zimowej przerwie na takim akwenie, ale co tam... raz kozie śmierć. Otaklowałam żagiel 4.0 i małą deskę (78 litrów) i ruszyłam do boju. Na wodzie było już ze 20 desek, a na nich ze 20 chłopa, więc miałam nadzieję, że w razie jakiejś obsuwy, któryś zapewni mi rescue albo chociaż powie coś miłego nad odchodnym jak będę dryfować do Szwecji.
Na początku było zadziwiająco przyjemnie, nawet nie zimno, miałam dużo siły i jakoś te fale pokonywałam. Niestety z czasem energii zaczęło brakować, a kolejna gleba pozbawiła mnie zupełnie sił i co gorsza tchu. Dysząc jak lokomotywa, po 10 minutowej walce ze sprzętem między falami, na maksymalnym tętnie dojechałam szczęśliwie na brzeg. Stwierdziłam że wysilek wspinaczkowy to przy tym spacerek po parku.
Z ciekawostek - pewien dziadek z babcią spacerujący po plaży zarąbali mi zakopane do połowy w piasku stare japonki. Zaczęłam ich szukać i już myślałam, że to wiatr je porwał, ale moja kumpela dostrzegła, że chroniąc się przed wiatrem koło wydmy przycupnęła jakaś babcia, a obok niej leżą moje stare klapki. Babcia nie bardzo chciała je oddać twierdząc, że skoro były zakopane w piasku to znaczy, że miały pewnie trafić do kosza. W końcu poddała się jednak, zanim zaczęłam straszyć ją potencjalnymi chorobami stóp.
Po przerwie, czekoladzie, dogrzaniu się w samochodzie, byłam gotowa na sesję nr 2. Na szczęście fale nie były duże i po przejściu przyboju można sobie było spokojnie śmigać. Sezon windsurfingowy 2010 uważam więc za otwarty!
Niestety pozimowy brak kondycji windsurfingowej zweryfikował moje plany pływania od rana do wieczora, bo po prostu zabrakło mi sił, a wiedziałam że jeszcze czeka mnie >500 km za kółkiem do domu. Będąc dętką (ale zadowoloną dętką) złożyłam wszystkie zabawki, pokonwersowałam z windsurfingową bracią i zahaczając jeszcze o Chałupy ruszyłam w dłuuuuugą drogę powrotną. To chyba adrenalina mnie tak trzymała na baczność, gdyż dość ożywiona i bez dopalaczy dotarłam po 22 do chaty, za to teraz od dwóch dni chodzę i ziewam oraz rozmasowuje sobie różne zakwasy.
No i nie mogę się doczekać kiedy znów powieje :) Wiaterku przepraszam, że chciałam cię zdradzić dla skał. Odszczekuje wszystkie deklaracje, że pływanie na desce już mi się znudziło.
Zdjęcia: http://www.wiatrolutki.org, Ania Cina
Spakowałam więc sprzęt do samochodu i sobie sama w sobotę pojechałam.
Plan był prosty: śpię w Gdyni u znajomych, w niedz. rano jazda do Łeby, tam pływanie, po pływaniu powrót do Warszawy.
Dzięki płatnej A1 dojazd do 3miasta nie jest już takim koszmarem i za jedyne 17,5 zeta można w kulturalnych warunkach pomknąć sporo kilosów z prękością przelotową. Ech, może kiedyś cała droga nad morze będzie tak wyglądać.
Łeba na dzień dobry w niedzielę zaserwowała niezły gwizdek ok. 5 B, fale i siekający po nogach piach. Czułam, że to nie jest zbyt rozsądne rozpoczynać sezon po zimowej przerwie na takim akwenie, ale co tam... raz kozie śmierć. Otaklowałam żagiel 4.0 i małą deskę (78 litrów) i ruszyłam do boju. Na wodzie było już ze 20 desek, a na nich ze 20 chłopa, więc miałam nadzieję, że w razie jakiejś obsuwy, któryś zapewni mi rescue albo chociaż powie coś miłego nad odchodnym jak będę dryfować do Szwecji.
Na początku było zadziwiająco przyjemnie, nawet nie zimno, miałam dużo siły i jakoś te fale pokonywałam. Niestety z czasem energii zaczęło brakować, a kolejna gleba pozbawiła mnie zupełnie sił i co gorsza tchu. Dysząc jak lokomotywa, po 10 minutowej walce ze sprzętem między falami, na maksymalnym tętnie dojechałam szczęśliwie na brzeg. Stwierdziłam że wysilek wspinaczkowy to przy tym spacerek po parku.
Z ciekawostek - pewien dziadek z babcią spacerujący po plaży zarąbali mi zakopane do połowy w piasku stare japonki. Zaczęłam ich szukać i już myślałam, że to wiatr je porwał, ale moja kumpela dostrzegła, że chroniąc się przed wiatrem koło wydmy przycupnęła jakaś babcia, a obok niej leżą moje stare klapki. Babcia nie bardzo chciała je oddać twierdząc, że skoro były zakopane w piasku to znaczy, że miały pewnie trafić do kosza. W końcu poddała się jednak, zanim zaczęłam straszyć ją potencjalnymi chorobami stóp.
Po przerwie, czekoladzie, dogrzaniu się w samochodzie, byłam gotowa na sesję nr 2. Na szczęście fale nie były duże i po przejściu przyboju można sobie było spokojnie śmigać. Sezon windsurfingowy 2010 uważam więc za otwarty!
Niestety pozimowy brak kondycji windsurfingowej zweryfikował moje plany pływania od rana do wieczora, bo po prostu zabrakło mi sił, a wiedziałam że jeszcze czeka mnie >500 km za kółkiem do domu. Będąc dętką (ale zadowoloną dętką) złożyłam wszystkie zabawki, pokonwersowałam z windsurfingową bracią i zahaczając jeszcze o Chałupy ruszyłam w dłuuuuugą drogę powrotną. To chyba adrenalina mnie tak trzymała na baczność, gdyż dość ożywiona i bez dopalaczy dotarłam po 22 do chaty, za to teraz od dwóch dni chodzę i ziewam oraz rozmasowuje sobie różne zakwasy.
No i nie mogę się doczekać kiedy znów powieje :) Wiaterku przepraszam, że chciałam cię zdradzić dla skał. Odszczekuje wszystkie deklaracje, że pływanie na desce już mi się znudziło.
Zdjęcia: http://www.wiatrolutki.org, Ania Cina
środa, 9 czerwca 2010
nie ma, nie ma wody na pustyni...
19 czerwca będę biegła w jak ustalono na niniejszym blogu "najszybszym biegu Polski" czyli na Ursynowie. Wypada potrenować przed tak prestiżowym wydarzeniem ;-) a więc wczoraj wybrałam się na trening o 13-tej czyli tak jak zaplanowany bieg.
Temperatura ok. 30C. Opad zero. Pomyślałam sobie, że może tak być podczas biegu więc lepiej sprawdzić sie w tych warunkach.
I co? PORAŻKA! Do połowy (czyli 3 km) jakoś szło, ale potem w gębie nastała sahara. Nie pomagało przełykanie śliny ani próby oddychania nosem, po prostu marzyłam o wodzie. Miałam nawet wizję fatamorgany na rogu ulicy Mrówczej i Odeskiej.
Tymczasem....
Fachowe poradniki biegowe śmieją się z pytań żółtodziobów o punkty z wodą na trasie nawet 10 km, nie mówiąc o piątce. "Drogi czytelniku! 5km to się przebiega bez uzupełniania płynów".
Tararara....Nie wyobrażam sobie, że w takim upale przebiegnę ten dystans w sensownym czasie bez wody. Ponieważ wczoraj dowlokłam się do chaty ziając jak pies, zaczęłam kombinować, jak tu sobie zapewnić nawadnianie na bieg.
Pomysł nr 1 - minimalizm - mini szmatka namoczona w wodzie, umieszczona w mini torebeczce i wsadzona do kieszeni w celu jej wyssania po drodze, hm.... to chyba przez ten upał mi taki mini-pomysł przyszedł do głowy.
Pomysł nr 2 - stanę się bidonem - czyli pomysł wypicia dużej ilości wody przed biegiem. Obawiam się jednak że nie będzie mi się dobrze biegło z chlupotem w brzuchu. A już zupelnie nie wiem co powiedzą na to moje jelita.
Pomysł nr 3 - kupujemy gadżet - ten pomysł jest w realizacji. Znazłam w jakimś czeskim biegowym e-sklepie śmieszny bidonik. Pojemność 0,2 l czyli akurat na parę łyków. Ale najlepszy ze wszystkiego jest jego ksztalt.
Oczywiście woda na maxa się zgrzeje w tym bidonie, ale grunt że nadal będzie mokra :-D
A może to ja jakaś lewa jestem? I nikt oprócz mnie nie będzie pił podczas biegu? I wszyscy się będą ze mnie śmiali ? ;-)
Temperatura ok. 30C. Opad zero. Pomyślałam sobie, że może tak być podczas biegu więc lepiej sprawdzić sie w tych warunkach.
I co? PORAŻKA! Do połowy (czyli 3 km) jakoś szło, ale potem w gębie nastała sahara. Nie pomagało przełykanie śliny ani próby oddychania nosem, po prostu marzyłam o wodzie. Miałam nawet wizję fatamorgany na rogu ulicy Mrówczej i Odeskiej.
Tymczasem....
Fachowe poradniki biegowe śmieją się z pytań żółtodziobów o punkty z wodą na trasie nawet 10 km, nie mówiąc o piątce. "Drogi czytelniku! 5km to się przebiega bez uzupełniania płynów".
Tararara....Nie wyobrażam sobie, że w takim upale przebiegnę ten dystans w sensownym czasie bez wody. Ponieważ wczoraj dowlokłam się do chaty ziając jak pies, zaczęłam kombinować, jak tu sobie zapewnić nawadnianie na bieg.
Pomysł nr 1 - minimalizm - mini szmatka namoczona w wodzie, umieszczona w mini torebeczce i wsadzona do kieszeni w celu jej wyssania po drodze, hm.... to chyba przez ten upał mi taki mini-pomysł przyszedł do głowy.
Pomysł nr 2 - stanę się bidonem - czyli pomysł wypicia dużej ilości wody przed biegiem. Obawiam się jednak że nie będzie mi się dobrze biegło z chlupotem w brzuchu. A już zupelnie nie wiem co powiedzą na to moje jelita.
Pomysł nr 3 - kupujemy gadżet - ten pomysł jest w realizacji. Znazłam w jakimś czeskim biegowym e-sklepie śmieszny bidonik. Pojemność 0,2 l czyli akurat na parę łyków. Ale najlepszy ze wszystkiego jest jego ksztalt.
Oczywiście woda na maxa się zgrzeje w tym bidonie, ale grunt że nadal będzie mokra :-D
A może to ja jakaś lewa jestem? I nikt oprócz mnie nie będzie pił podczas biegu? I wszyscy się będą ze mnie śmiali ? ;-)